Fantastyczna rozrywka


[Humor, dowcipy, zabawne historyjki]


Jak to Wojciecha, krzewiciela wiary chrześcijańskiej, pogański pruski naród ubił

[blok]Niniejszym tekstem nie miałem zamiaru nikogo obrażać. Liczę na poczucie humoru i inteligencję czytelników, którzy z pewnością domyślą się, o co tak naprawdę chodziło. Jeśli pomimo moich intencji ktoś poczuł się urażony, to przepraszam.

Co może robić człowiek, który właśnie wrócił do domu po kilkumiesięcznej wędrówce? Wędrówce na przekór pogodzie, pomimo braku pożywienia? Nieustannie zmagając się ze złośliwym Licho, którego nie brak w lasach pogranicza pogańskich Prus i kraju Bolesława Mieszkowica? Jeść bryje i grzać się przy ogniu.
Tak więc i Przybymir, nie będąc wyjątkiem od reguły, korzystał z przywilejów wędrowca, urozmaicając sobie czas oglądaniem wdzięków młodej karczmareczki.
Ot, dziwactwa stolicy, pomyślał sobie. Już nie starcza chaty, budują coś, co zwie się karczma, żeby cały naród mógł pić solidarnie. Starł tłuszcz z wąsa i wpakował sobie do buzi kolejna łyżkę kaszy.
Nagle drzwi huknęły o ścianę, a do wnętrza wpadł mający kłopoty z utrzymaniem równowagi mężczyzna w niebieskim gieźle. Po czerwonych haftach wokół szyi i rękawów można było się domyśleć, że jest magnatą. Po bardziej prowizorycznym hafcie na skraju płaszcza, że biesiaduje gdzieś niedaleko.
Przybymir dałby głowę, że skądś go zna.
- Skądś cię znam. Czy ty nie jesteś ten no… Bolek?
- Ty idioto! – ryknął władca, a Przybymir skulił się na ławie.
To ten od Wojtka, przypomniał sobie
– Cztery miesiące bez wieści, godziny niecierpliwego czekania, my tu już debatujemy – zawiesił głos i spojrzał za siebie, jakby chciał sprawdzić, czy nie słychać zza drzwi muzyki i krzyków dobiegających z grodziska. Było cicho – debatujemy, czy wam nie wysłać zbrojnej pomocy, a tu wracasz, i ani słowa raportu! Gdzie Wojtek?
Przybymir wbił łyżkę w kaszę i oparł się o ścianę.
- Ubili
Przez moment oczy księcia przypominały dwa wielkie umba.
- Jak to – ubili?
- A no normalnie. Wzięli i ubili.
- No, ale… tak z miejsca?
- No, nie. Kiedy tam przyszliśmy, to Prusy chodzili w tę i we w tę, patrząc to na mnie, to na Wojtka, jak na kulawe krowy. Ale zamiarów złych nie mieli…
- I ubili tak dla zabawy?
- Nie! – odrzekł Przybymir, może trochę za głośno – Wojtek im gadał różne głupo… to znaczy prawił , a to że tkwią w grzechu pogaństwa, a to że jest tylko jeden Bóg, i inne takie…
- Więc ubili, bo ich obraził?
- Nie! – tym razem krzyknął, a twarz jego przybrała kolor czerwieni. Władca zreflektował się i zamknął usta – Jak oni mieli go zrozumieć, skoro oni po łacinie to tylko kląć umieją? No więc on powiedział, że im to trzeba pokazać, a nie mówić, gdzie ich błąd. Spytał, gdzie ich święte miejsce, to mu powiedziałem, o tam, gdzie te dęby rosną. To on jak nie chwycił za siekierę, jak nie zaczął się drzeć: „Rżnij dęba, rżnij dęba!”, słonko nie zdążyło zajść, a już pół gaju wyciął. No to Prusy się zeźlili, i tłumem ruszyli na górę. Jak z nim skończyli, to nawet zbierać nie było czego.
- A więc to tak? – tym razem Władcy na skroniach wystąpiły żyły – Wojtka? Duchownego ubili? Aż to podli poganie… Ja im dam! Wyśle im podjazd! Gdzie tam podjazd, oddział cały! Krucjatę im urządzę, ot co!

***

- To ilu wyślemy?
Na sali panowała cisza. Bolesław miał podkrążone oczy i głowa kiwała mu się na boki, ale i tak wyglądał najlepiej ze wszystkich. Wśród skacowanych byli i tacy, którzy jeszcze nie wytrzeźwieli.
- Śćiu! – zabrał głos Swarzyk, próbując patrzyć poważnie.
Drożko machnął ręką, jakby odganiał muchę. Lubusza kiwnął zbyt energicznie głową, bo zaraz wyrżnął potylicą w oparcie siedziska. Ktoś dłubał sobie w nosie, inny znowu powstrzymywał się przed zaśnięciem, opierając brodę na ręce.
Ściu, cokolwiek to miało znaczyć, z pewnością było liczbą niemałą. Bolesław zamyślił się. Trzeba to będzie rozwiązać psychologicznie.
- Kto popiera Swarzyka, niech podskoczy trzy razy na prawej nodze.
Nikt nie kwapił się do wykonania polecenia. Przynajmniej z tych, którzy nie spali.
- Kto uważa. Że powinniśmy wysłać więcej, niż dwudziestu, niech dotknie palcem wskazującym nosa.
Ktoś dziabnął się w oko i zaklął parszywie. Inni, czy to nauczeni doświadczeniem poprzednika, czy z braku chęci, nie próbowali.
- Kto uważa, że pięciu wystarczy, niech zacznie głośno chrapać, kiwnie głową, machnie ręką lub zacznie sobie dłubać w nosie.
Bolesław był z siebie dumny. To się nazywa siła argumentu – trzema pytaniami przekonać wszystkich bez wyjątku do swojego zdania.

***

Tak się złożyło, że jakiś czas potem doszło do kolejnej debaty. Nie w kraju Bolesława, co prawda, a leżącym na neutralnym gruncie Truso, acz w sprawie podobnej. Radzili bowiem wielmożni nad obroną przed nieuchronnie zbliżającym się wojskiem. Ilu było dokładnie przeciwników? Nikt nie wiedział. Zwiad, dostrzegłszy forpocztę wrogiej armii, czym prędzej się wycofał.
Truso, zamieszkiwane przez przedstawicieli chyba wszystkich nacji, od Prusów, przez słowiańskich chąśników, po normańskich wikingów, zawsze miało problemy z komunikacją. Tak więc rozmowy w wielkiej, podłużnej hali trwały już od dwóch dni, i nie widać było końca.
Jak od dawien dawna przywódcy swoim zwyczajem debatowali, tak i zawsze znajdowało się kilku wiejskich głupków, którzy by się chcieli debacie przysłuchać. Nie było więc nic dziwnego w tym, że Hrafnsfartr, gdy tylko zaszło słońce, wdrapał się na rosnące nieopodal drzewo i wlepił wzrok w siedzących przy stole mężczyzn. Jeden – z pewnością wiking – stał właśnie na krześle i przemawiał.
- Herr fuhrer szprehen
- Jarl chce powiedzieć – tłumaczył jasnowłosy chłopiec
- Ajne polaken po polu gelaufen
- Iżby słowiańskie wojsko nieuchronnie zbliżające się do nas we wrogich zamiarach
- Zug akompanien und zum Auschwitz Birkenau
- Wymordować z zasadzki.
- Or hittler kaput!
- Albo czeka nas sromotna klęska!
Groźba zawisła nad głowami, niczym wałek do ciasta wściekłej żony. Przez jakiś czas nikt nie kwapił się do odpowiedzi.
Z pogrążonego w cieniu kąta izby wyłonił się człowiek. Któryś z przywódców zachłysnął się miodem, twarz wikinga przybrała kolor wiśni. Człowiek był czarny.
- Miałem sen…- zaczął sentencjonalnie – Miałem sen, a w tym śnie…
- Das ist eine nigga! – krzyknął wiking, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi.
- W tym śnie zjednoczyliśmy się i jak bracia ruszyliśmy przeciwko słowiańskim najeźdźcom, żeby obronić nie wikińskiej, słowiańskiej, pruskiej czy afropolańskiej, lecz wspólnej osady…
Grupka Słowian na końcu stołu przez moment naradzała się, po czym zaskandowała, wymachując pięściami w rytm słów:
- CZA-RNY CZŁOWIEK! MUSI ODEJŚĆ!
Człowiek jakby trochę się przejął, ale kontynuował.
- Bo tak naprawdę nie wikingami, Słowianami czy Prusami jesteśmy, a ludźmi…
Hrafnsvartr nie musiał dalej słuchać.
Tyle czasu czekał na taką okazję. Zawsze pogardzany przez innych, zawsze na końcu. Stanie na czele oddziału, który odeprze wrogów, a wodzowie okrzyknął go bohaterem. Tak!
Już nie zwracał uwagi na zamieszanie w izbie. Zeskoczył z drzewa i ruszył do osady, by czym prędzej powiadomić swoich najlepszych, zaufanych przyjaciół, którzy mieli mu pomóc. Kiedy rozległ rozpaczliwy ryk:
- ALE JA JESTEM NIEWINNY!
Był już co najmniej na drodze, a gdy kilka chwil później dało się słyszeć:
- WINNY CZY NIE, ŻADEN AFROAMERYKAŃSKI MIESZKANIEC PALESTYNY NIE BĘDZIE MIGROWAŁ DO TRUSO!!!
Zniknął we wnętrzu chaty.

***

Pięciu najmężniejszych wojów z drużyny książęcej od kilku dni niestrudzenie podążała traktem. Jak przystało na bogaczy, na ramionach lśniły im oczka kolczug, za pasami zatknięte mieli miecze, a na głowach nosili nowe typy hełmów wyposażonych w nosale.
Nosal, najnowszy wynalazek słowiańskich płatnerzy, spełniał bardzo ważną funkcję. Do tej pory nikt nie wiedział, gdzie jest przód hełmu, natomiast ten niepozorny prostokątny kawałek metalu pozwalał go wyznaczyć. Problem polegał na tym, że nie wiadomo było, czy powinien on zwisać u prawego ucha, opierać się na plecach, czy zasłaniać któreś oko, w skutek czego każdy nosił hełm tak, jak chciał.
- Takoż, drogi Mocnobiju, prawieże samotnie wysłał nas Książe, co by ukarać tych paskudnych pogan. Ale nie lękajmy się ich, toż to tylko prymitywne, niepotrafiące czytać czy walczyć wieśniaki. Jak tylko pojawimy się na horyzoncie, zlękną się i uciekną.
W dzwonie hełmu Mocnobija zadudniła odpowiedź. Mocnobij, jak jedyny z drużyny stwierdził, że nosal powinien być na czubku głowy, a hełm winien zasłaniać twarz.
- Stać! Stać! – zakrzyknął prowadzący pochód Ostromiecz – rozstaje!
Pochód zatrzymał się, a Ostromiecz podjechał do drogowskazu
Na jednej strzałce widniał napis Trussen, na drugiej natomiast Prussen. Ostromiecz podrapał się po brodzie.
- Któryś z was odróżnia P od T?

***

Elita. Tak Hrafnsvartr mógł nazwać tych, którzy podjęli z nim trud przeciwstawienia się agresji najeźdźcy. Chociaż było ich tylko pięciu, wiedzieli, że dadzą radę. Że prawdziwemu męstwu i legiony rzymskie nie byłyby w stanie się przeciwstawić. I że mają pewien atut – genialny plan Hrafnsvartra.
Godziny myślenia, obserwowania, jak szczury wyrywają sobie kawałek sera i analizowania ludzkich zachowań, żeby zrozumieć, że kluczem do wygranej jest podstęp i wojna psychologiczna.
Pierwszy wyspecjalizowany oddział składający się z Hrafnsvartra, Broszka i Bjorna, pełnił funkcję straszaka. Wysmarowani końskim łajnem, z narzuconymi na plecy gałęziami, mieli sprawić, by przeciwnik rzucił się do panicznej ucieczki i wpadł w ręce drugiego oddziału.
Który to oddział, wyposażony w wynalezioną przez Hrafnsvartra broń, sierpy na długich trzonkach, miał ściągnąć jeźdźców z koni i dobić na ziemi.
- Ilu? – spytał Hrafnsvartr wracającego ze zwiadu Bjorna.
- Dwóch.
- Tylko dwóch?
- Roger.
- Że co?
- Nie ważne.
Ruszyli po cichu prostopadle do drogi. Kiedy usłyszeli stukot podków, wyskoczyli na jej środek.
Pięciu opancerzonych drużynników piastowskich zatrzymało się, rzucając zniesmaczone spojrzenia.
- Mówiłem, że to wieśniaki, ale nie myślałem, że aż do tego stopnia – mruknął Czekanoprzebijacz – aż żal ich ścinać.
- Mówiłeś, że jest ich tylko dwóch! – ryknął z pretensją Hrafnsvartr.
Bjorn wzruszył ramionami.
- Zapomniałem powiedzieć, że nie potrafię liczyć…
Mocnobij wyprężył się na siodle i huknął z pod hełmu czymś, co brzmiało jak wyzwanie.
- Mocnobij chciał powiedzieć, żebyście szli won do lasu, bo wam przetrącimy kości – przetłumaczył Czekanoprzebijacz.
Zapadło kłopotliwe milczenie. Hrafnsvartr spojrzał na Bjorna, Bjorn na Broszka, Broszko, nie chcąc zamykać błędnego koła, rzucił przepełnione nadzieją spojrzenie na Mocnobija, ale zaraz zorientował się, że był to błąd.
- No jedziesz Broszko! – krzyknął w końcu Hrafnsvart, czując powagę sytuacji.
Broszko, niczym klacz ugodzona ostrogą w bok, skoczył do przodu i rozłożył ręce.
- Bu! Bu! Jestem borutą! – ryknął basem.
Ostromiecz podniósł rękę nad głowę, trzasnął batem, aż z pokrytej łajnem twarzy trysnęła krew, i spokojnym głosem pozdrowił go tradycyjnymi słowiańskimi słowami:
- Spieprzaj, dziadu!
Broszko padł na ziemię i wybuchł płaczem. Bjorn zaczął go pocieszać, a Hrafnsvartr odrzucił gałąź na ziemię i rzekł z wyrzutem:
- Widzicie, co zrobiliście? Na co wam było najeżdżać Truso? Jak teraz biedny Broszko pokaże się mamie?
- To jest Truso?
- Jasne, że Truso, a myśleliście, że co?
Wieści głoszą, że tego dnia powstało pewne słowo, późniejszy termin będący bardzo ważnym hasłem, określający kobietę lekkich obyczajów, tudzież wredne osoby.

***

To był jego wielki dzień. On i czterech mężnych kompanów powrócili triumfując. Bez bogactw i głów zabitych wrogów, ale ze wspaniałą wieścią - Truso było bezpieczne.
Wodzowie, którzy do tej pory nie przerwali narady (pomijając wywieszenie na publiczny widok szczątków czarnego człowieka, pod którym stała tabliczka „Za spanie w czasie debaty, masonizm, picie krwi niemowląt z kielicha mszalnego i oszustwo”) początkowo byli zaskoczeni, później niedowierzali. Ale nie minęła chwila, a już krzyczeli z radości. Hrafnsvartra postawiono na tarczy jak wodza wodzów.
- Drogi Hrafnsvarcie – rzekł któryś ze starszyzny – wyszedłeś z tej osady jak żebrak, wracasz jak zwycięzca. Abyśmy zapamiętali twoje imię, opowiedz nam jego mityczną historię. Jakich to bohaterskich czynów dokonałeś, aby sobie na nie zasłużyć?
- A to, ten – Hrafnsvart trochę się speszył – jak mnie matula urodziła, to u nas w rodzinie jest taka tradycja, że ojciec musi od razu powiedzieć, jakie imię będzie nosiło dziecko.
- I wtedy powiedział to dumnie brzmiące słowo: Hrafnsvartr? – spytał starszy, a cała ludność Truso z zaciekawieniem wpatrywała się w lico bohatera.
- Nie… odcharknął i splunął na ziemię.

***

- A nie mówiłem, że P ma brzuszek a T jest jak motyka? Nie mówiłem?
- Pal licho. Teraz przynajmniej znamy dobrą drogę. O, chyba docieramy. Panowie bracia, szykujcie miecze.
Konni wyjechali z ciemnego lasu. Ledwie chwilę zajęło im pokonanie polany. Wjechali do osady powoli, ze zdziwieniem wpatrując się w chodzących po ulicach mężczyzn.
Bo nie byli to chłopi, utytłani w ziemi, o tępym wyrazem twarzy, a odziani w zwiewne, sięgające kostek białe szaty, inteligenci.
- Eee – zaczął niepewnie Czekanoprzebijacz – To wy ukatrupiliście Wojtka?
- Odczep się od nas, ty troglodyto! Jak śmiesz nas oskarżać o tak podłe czyny! Ktoś ci powinien, za przeproszeniem, obić pupę!
Prusowie trochę się obruszyli, czy to obrażeni pytaniem Czekanoprzebijacza, czy wstrząśnięci przekleństwem swojego ziomka.
- Wojciech, nasz mistrz, leży sobie o tam – dodał, wskazując ręką Prus – i oświeca nasze kobiety.
Nagle Czekanoprzebijacz dostrzegł, dlaczego na ulicach byli sami mężczyźni. Wszystkie kobiety siedziały wokół mężczyzny w szarej szacie. Radosny uśmiech na jego twarzy zniknął w momencie, w którym zauważył przybyszów. Skoczył na nogi i rzucił się do ucieczki.
- Aż to parszywa menda, my mu na ratunek, a ten się z białogłowymi zabawia! Dalej, panowie bracia, przerobimy go na części!

***

Tak kończy się nasza opowieść. Kto nie wyciągnął z niej żadnego morału, winien wiedzieć, że nie zawsze historycy mają rację, czarny człowiek nie ma zbyt dobrze w kraju Słowian, a kto kupuje hełm, musi pamiętać, żeby upomnieć się o instrukcję obsługi.[/blok]


Autor: 97


Nasz serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Więcej informacji można znaleźć w Polityce prywatności.

ZAMKNIJ
Polityka prywatności