Fantastyczna rozrywka


[Humor, dowcipy, zabawne historyjki]


Dawno cz.I

[blok]Dawno, dawno temu, najpewniej za górami i lasami (być może nawet siedmioma, zależy skąd się patrzy) rozpoczyna się owa historia. Dzisiejszemu czytelnikowi (kiedykolwiek tę książkę czyta) z pewnością żadne miejsce opisywane później nie będzie znajome, ani tym bardziej czas akcji, gdyż to w ogóle nie ta era, w której czytelnik ma zaszczyt egzystować. Toteż proszę nie zaglądać do żadnych map, nawet tych historycznych, bo czytelnik i tak nic tam nie znajdzie. Dlatego też postanowiliśmy sporządzić własną mapę, która mniej więcej odpowiada topografii tamtejszego zapomnianego niemal świata. Dzięki temu czytelnik będzie mógł nieco lepiej się zorientować i nie będzie winił autorów za nieścisłości.

W pewnej wiosce, nazywanej Waleą (czyli dosłownie „dziurą”), mieszczącej się w kij od morza, a jeszcze dalej od gór, żyła pewna kobieta. Była ona niezwykle niska (jakieś metr dwadzieścia) i równie niezwykle szpetna, co jednakże nie było jej wadą wrodzoną. Jej twarz uległa poparzeniu, skutkiem czego zamiast właściwej twarzy na nieowłosionej stronie głowy dostrzec można było jedynie ogromną, wypukłą różowawą bliznę, w której orientacyjnie można było odnaleźć nos i usta. Natomiast oczy były główną częścią owej blizny, a były tak wielkie, jak u goblina, czyli mniej więcej na pół twarzy. Kolor miały bladoniebieski, tak blado, że z trudem można było odróżnić tęczówkę od reszty oka, a źrenicy nie było widać prawie w ogóle, chociaż zapewniam, że owa kobieta nie była ślepa. W każdym razie nie wydawała się ślepa i radziła sobie w życiu całkiem nieźle. Jedno, co jej nie oszpecało, to jej włosy. Miała piękne, długie do ud słomkowej barwy włosy, tak gęste, że dorosły mężczyzna dwiema rękami by ich nie objął. Co szczególne, nie kołtuniły się wcale, choć nikt nigdy nie widział jej z grzebieniem. Prawdopodobnie obdarzone były jakąś bliżej nie określoną mocą, z której owa kobieta chyba nie bardzo umiała korzystać, chociaż nikt nie znał jej na tyle dobrze, aby to stwierdzić.
Imię tej kobiety brzmiało Smea, czyli w tamtejszym dialekcie „piękna” – ale nikt by się tego bezpośrednio nie domyślił. Smea miała dwójkę dzieci wątpliwego pochodzenia. Chłopiec – Tidor, czyli „zręczny” – był dziesięcioletnim urwisem, którego w ogóle rzadko można było spotkać, bo szlajał się nie wiadomo gdzie i wracał późno w nocy. Był ponadprzeciętnie wysoki (przewyższał o głowę swoich najbardziej wyrośniętych rówieśników), miał oczy zielone jak trawa na wiosnę z ogromnymi, prawie przykrywającymi całą tęczówkę źrenicami (proszę sobie wyobrazić, jak to swojsko wyglądało), toteż często można było mylnie stwierdzić, że oczy chłopca są po prostu czarne. Nie był typem samotnika, ale nie przyjaźnił się z nikim. No, może oprócz swojej siostry...
Tidea – wbrew pozorom wcale nie „zręczna”, tylko „niecierpliwa” – właściwie nieczęsto przebywała z bratem, choć ich wzajemna przyjaźń nie podlegała dyskusji. Większość czasu spędzała w domu, nie licząc porannych spacerów po lesie, w czasie których zbierała jakieś zioła. Później zamykała się w pokoju i można się tylko było domyślać, co tam robi, bo spod drzwi wylatywał tylko delikatny, przyjemnie pachnący dymek. Dziewczynka liczyła sobie lat dziewięć; włosy miała podobne do matczynych, z tym że dość kręcone i zawsze poplątane, toteż wsadzenie w nie grzebienia wiązałoby się z ryzykiem złamania owego przedmiotu. Oczy miała identyczne jak jej brat. Była jednak mała, niższa od swojej matki, choć można było przypuszczać, że jeszcze urośnie i nie wszystko jeszcze stracone.
Co do ojców tych dzieci nie można powiedzieć nic konkretnego. Smea nie słynęła z cnoty, nigdy też nie wyszła za mąż. Wioskę niejednokrotnie najeżdżały obce plemiona, a że dom Smei mieścił się tuż koło gościńca, zaglądali do niej nieznani wojownicy i nie zwracając uwagi na jej urodę, brali na siano, aby sobie ulżyć. W taki oto sposób kobieta zaszła w ciążę dwa razy z rzędu, co nie było najmilszym doświadczeniem. Nikt jej w wiosce nie lubił, toteż nie żyło jej się łatwo.
Ta sympatyczna trzyosobowa rodzinka dom miała niezwykle skromny. Zbudowany był z czerwonej cegły (co zresztą w tamtych okolicach było osobliwością, bo większość podobnych mieszkań było z drewna), a frontowa ściana porośnięta bluszczem. Dom, choć niewielki, stanowił obiekt niezwykłej zawiści ze strony Waleanów. Wewnątrz cztery pokoje – dwa na górze, dwa na dole. Na dole kuchnia, na górze łazienka, toteż budynek był niezwykle ohydnie dokładnie sześcienny. Żadnych udziwnień, żadnych balkonów, no po prostu bieda. A sama cegła wyglądała jak atrapa, co nie dodawało uroku domowi. Dobrze, że chociaż ten bluszcz...

Razu pewnego Tidea postanowiła zmienić szarość swego zadymionego życia.
- Tidek, co sądzisz o gwiazdach? – zapytała pewnej nocy brata, gdy właśnie leżeli jednej ciepłej nocy na idealnie płaskim dachu swojego domu.
- Są ciekawe, ale, szczerze mówiąc, kojarzą mi się z trądzikiem albo ospą wietrzną.
- Aha, miło – odparła zdegustowana. - Ale dlaczego sądzisz, że są ciekawe? – podjęła znowu, starając się zagaić rozmowę i wyraźnie do czegoś zmierzając.
- Z wielu powodów. Po pierwsze: nie można ich policzyć. Kilka razy już próbowałem i liczby mi się skończyły.
Chwila milczenia.
- A po drugie? – ciągnęła Tidea.
- Nie wiadomo, jak są daleko i jak naprawdę wyglądają. I czy są duże. Czy coś tam jest. A może to faktycznie duchy zmarłych – zastanawiał się.
- O, widzisz, jesteś jednak inteligentny – rzekła z prawdziwą ulgą, co zabrzmiało jednak dość ironicznie.
- A o co chodzi? – zapytał zdezorientowany.
- Ostatnio dużo myślę o gwiazdach. I tak sobie myślę, czyby nie zająć się nimi poważniej. Chciałabym je lepiej poznać, zobaczyć z bliska.
- Jak niby? Zawsze możesz umrzeć, to ponoć pomaga. – Roześmiał się.
- Chciałabym urządzić tu obserwatorium – mówiła dalej dziewczyna, zupełnie nie zbita z tropu. – Pomógłbyś mi w tym?
- No nie wiem...
- Oczywiście podzielę się nim z tobą – zapewniła zapobiegawczo.
- Przemyślę to.
I istotnie przemyślał. Zgodził się obmurować cały dach oraz przynieść tam ławkę. Tidea postarała się o resztę.

W ostatnim czasie w okolicy Walei rezydował czarodziej. Zapewne znalazł się tam zupełnie przypadkiem, bo kogo by tam do takiej dziury zanosiło. A czarodzieja nie spotkano tam praktycznie nigdy, w każdym razie nikt z żyjących mieszkańców tego nie pamięta.
Czarodziej ów starał się nie rzucać w oczy pospólstwu, gdyż wiedział, jaką sensację jego obecność wśród nich wywoła. Chodził więc bocznymi ścieżkami i zachowywał się niezwykle cicho.
Jak już wiecie, Tidea zwykła co świt wyruszać po swoje ziółka. I pewnego letniego poranka przypadkiem natknęła się na owego czarodzieja, o obecności którego coś niecoś już widziała, bo zauważyła ślady w swoim lesie nienaturalnie wielkich stóp; a wśród swoich ziół natknęła się na buteleczkę z dziwnym niebieskim proszkiem, który po otworzeniu opakowania zamienił się w maleńkiego błękitnego ptaszka o cudownym głosie.
- Witaj, czarodzieju – rzekła na przywitanie bez żadnych emocji.
- Witaj, dziecko – odparł zbity z tropu.
- Widzę, że podbierasz moje zioła – powiedziała z cieniem wyrzutu.
- Nie wiedziałem, że są twoje.
- To teraz już wiesz.
Dziewczyna czytała niegdyś o czarodziejach, więc wygląd tego osobnika nie zdziwił jej ani trochę. Był to wysoki mężczyzna, około trzech razy wyższy od niej. Miał na sobie długi płaszcz koloru ecru i takąż samą spiczastą czapkę. Brodę miał długą i czarną, a wąsy bardziej siwe niż ciemne. Niewątpliwie był starcem, chociaż jego dokładny wiek trudno byłoby określić. Oczy miał ciepłe, błękitne, takie jakieś dobre.
- Cóż, skoro zabierałeś to, co moje, powinieneś mi teraz za to jakoś zapłacić – zauważyła chytrze.
- Ale cóż ja ci, dziecko, mogę dać?
- Cokolwiek. Jesteś czarodziejem, więc coś wymyśl.
I wtedy starzec wyjął ze swej torby, którą nie wiadomo skąd wyjął, małe pudełko. Wręczył je dziewczynce i polecił otworzyć dopiero w domu. Tidea zachwycona była prezentem i nie żądała niczego więcej. Szybko rozstała się z czarodziejem, ku jego ogromnemu zdziwieniu. Wydawało mu się, że powinna być zachwycona jego osobą, a tu okazuje się, że prócz wartościowych ruchomości nie oczekuje zupełnie niczego.
Dziewczynka udała się do domu, weszła na dach i otworzyła pudełeczko. W jednej chwili stanęła przed nią olbrzymia luneta. Tego się spodziewała. O tych tajemniczych czarnych pudełeczkach czarodziejów też już czytała i wiedziała, że po otworzeniu pojawi się to, czego obdarzona osoba najbardziej pragnie.

Od tej pory plan dnia Tidei zasadniczo się zmienił. Jak co świt wyruszała na zbiór ziółek, a potem przez cały dzień siedziała za zamkniętymi drzwiami swojego pokoju, nie zdradzając nikomu swoich praktyk. Ale w nocy zamiast spać, szła na dach do swojego prywatnego obserwatorium. Po całym dniu spędzonym z ziółkami doznawała niezwykłych przeżyć patrząc w gwiazdy, zwłaszcza z bliższej odległości. A owa luneta, podarek od czarodzieja, działała niespodziewanie dobrze.
Tidor zaglądał czasem do siostry, chociaż stan jego umysłu często pozostawiał wiele do życzenia, a wtedy kładł się po prostu na ławkę i kimał. Kiedy indziej jednak, gdy był zupełnie albo prawie zupełnie przytomny, sporządzał mapy nieba. Tidea nauczyła się od pewnej wędrownej wróżki podstaw astronomii i we własnym zakresie starała się poszerzyć swoje wiadomości na ten temat. Niezwykle przydatne okazały się do tego zwoje, które znalazła w piwnicy, o której zresztą przez całe życie nie miała pojęcia, powiedziała jej o tym dopiero owa wędrowna wróżka.
Pewnego dnia, a raczej nocy, tuż przed świtem na dachu panowało wielkie poruszenie. Właściwie ruszała się tylko Tidea, bo Tidor miał swój zwykły poranny ból głowy. Podeszła w końcu do brata, szarpnęła nim i powiedziała:
- Słuchaj, stary! Jest sprawa.
- Czego? – zapytał rozespany.
- Ogromna gwiazda spadła z nieba.
- Gdzie?
- Na południe od domu. Wiesz, ja myślę, że my powinniśmy iść jej poszukać. To może być ważne.
- Nie mów, że chcesz gdzieś iść... – rzekł niedowierzająco.
- No właśnie o to chodzi, że chcę! Musimy iść. W tych starych zwojach z piwnicy jest napisane, że pewnego dnia spadnie gwiazda, zwiastująca wielkie wydarzenie.
- A co nam do tego?
- A to, że ponoć płowowłose rodzeństwo musi ją odnaleźć i wtedy się coś doniosłego wydarzy...
- Może koniec świata?
- Nie wiem, ale ja myślę, że tam jest napisane o nas i musimy iść – mówiła z przejęciem.
- W takim razie rób kanapki, ja tylko umyje zęby...
- Nie żartuj sobie!
- Będziesz gadać z mamą?
- Z tą idiotką? – żachnęła się. – No, chyba pogadam – zgodziła się. - Przydałoby się zbadać wiarygodność tych zwojów, no i faktycznie trochę prowiantu na drogę.
To mówiąc „znikła, jak lekki powiew wietrzyka, a on sam jeden pozostał”. I leżał tak obolały na ławce, niezdolny do jakichkolwiek gwałtowniejszych ruchów. Zamknął powieki i spał dalej.

Słońce już zadomowiło się na niebie, kiedy Tidea postanowiła zagadnąć matkę.
- Mamuuuuś!!!
- Tak, kochanie?
- Miałabym do ciebie parę pytań. Odpowiesz?
- Oczywiście, skarbie.
- Kiedy straciłaś dziewictwo? – spytała nagle. - Żartuję! – wykrzyknęła, widząc matczyne zmieszanie. - To mnie w ogóle nie obchodzi, pewnie byłaś młodsza ode mnie.
- To o co chodzi?
- Powiedz mi, skąd w piwnicy tyle zwojów.
- Ano, był tu kiedyś taki czarodziej, przejeżdżał obok domu i wpadł, a potem ja chyba wpadłam, ale nieważne... Miał ze sobą pełno tego śmiecia, zapytał, czy może część zostawić, a odbierze to za kilka dni. Minęło już trochę lat, a ja go do tej pory nie widziałam... Nie wiem nawet, czy żyje... Zresztą, nie pamiętam nawet jak wyglądał... Brodę miał i staruch był. No, nieważne, córeczko. Nie ruszaj tylko, skarbie, tych zwojów, bo mogą być niebezpieczne. Tak w każdym razie ostrzegał czarodziej, gdy wyjeżdżał.
- Za późno, już prawie wszystkie przejrzałam. A czy można im wierzyć?
- Powiem ci tyle, dziecko, że jeśli są one tak wiarygodne, jak ich właściciel, to na twoim miejscu już dawno rzuciłabym je w ogień.
I tyle się Tidea od Smei dowiedziała. Nie pocieszyło jej to zbytnio, ale tak się już napaliła na wyprawę, że za żadne skarby nie chciała z niej rezygnować, nawet jeśliby miał być to pic na wodę.
Poprosiła Smeę o kanapki i postawiła ją przed faktem dokonanym. Mianowicie o godzinie ósmej trzydzieści wyrusza wraz ze swym bratem na wyprawę w poszukiwaniu fallen star. Dziewczynka była na tyle przekonywująca, że matka nie miała żadnych zastrzeżeń i po spakowaniu potomstwa, wyprawiła ich w świat.[/blok]##edit_byrolland 2006-12-29 10:13:53##ed_end##


Autor: 881


Nasz serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Więcej informacji można znaleźć w Polityce prywatności.

ZAMKNIJ
Polityka prywatności