Kroniki Fantastyczne


[Świat Mroku]


Atak Cieni – rozdział III

[blok]-Jakie są wieści ze wschodu, pani?
-Wróg może zaatakować w każdej chwili. To tylko cisza przed burzą.
-Jakie są więc twe rozkazy, najjaśniejsza?
Promienie słońca wpadały do wielkiej sali tronowej przez ogromne zakończone łukiem okna i oblewały podwyższenie, na którym stał szklany tron z wyrzeźbioną przez mistrzów głową łabędzia. Za siedzącą na nim postacią rozciągał się widok na olbrzymie, lśniące jezioro o gładkiej, szklanej tafli. Wiatr lekko muskał drzewa rosnące przy brzegu, nie powodował jednak fal wody, która stała nietknięta. Białe pierzaste chmury płynęły ociężale po błękitnym niebie, jednak ich odbicia w jeziorze zdawały się wcale nie poruszać. Jedynymi ruchomymi stworzeniami były sunące leniwie wzdłuż prawego brzegu łabędzie, których wizerunki widniały na herbie tego kraju. Waldenia. I jej Jezioro Szkliste, największy śródlądowy zbiornik wodny Zachodniego Pelinionu. Obfitujące w ryby, piękne i tajemnicze. To właśnie nad jego brzegiem wiele lat temu zbudowano jedno z najwspanialszych miast, przyciągający istoty z najdalszych krain, tętniący życiem ośrodek handlu, pełen uczelni i ważnych instytucji. Nad pięknymi kamienicami wznoszą się dwa bogato zdobione, stare budynki. Jednym z nich jest Akademia Magii, przyciągająca rzesze młodych wybrańców, u których objawiły się zdolności magiczne. Szkoła z tradycjami, zbudowana w czasach, w których koronowano pierwszego króla Waldenii. Gdy tylko zauważono u kogoś moc, zaczynało się szkolenie pozwalające nad nią zapanować, ujarzmić i wykorzystać według własnej woli. Instytucję tą w większości prowadziły elfy, ponieważ zdolności magiczne u ludzi były rzadkością. Drugim budynkiem był osławiony przez pokolenia Pałac Królewski. Wejścia do niego strzegła wielka brama, wykuta przez mistrzów krasnoludzkich ze złota, na szczycie której mieniła się w słońcu łabędzia szyja, długa i smukła, zakończona idealnie oszlifowaną głową z bacznymi oczyma, które zdawały się ogarniać swym wzrokiem całe miasto i przypominać mieszkańcom o jego świetności. Do wielkich kastėlnowych drzwi prowadził brukowany dziedziniec, który rozchodził się mniejszymi alejami po całym królewskim ogrodzie, otaczającym zamek. Wejścia do budynku strzegło dwóch uzbrojonych, odzianych w zielone szaty i błyszczące w słońcu srebrne kolczugi gwardzistów. Hol był przestronny i miał szklany sufit. Pomiędzy wielkimi oknami, na tle zielonych arrasów stały szklane rzeźby, nadające temu pomieszczeniu nieco kruchy i delikatny wygląd. Sala Główna, miejsce w którym królowa przyjmowała gości, wyprawiała bankiety i dumała w samotności znajdowała się na prawo od drzwi wejściowych. Teraz, w godzinach rannych, skąpana była światłem, które wpadało do niej przez olbrzymie okna i rozlewało się na gładkiej jak tafla Jeziora Szklistego posadzce. W sali było sporo osób, głównie mężczyzn. Wszyscy stali w półokręgu dookoła wspaniałego tronu. Jednak ich wzrok nie skupiał się na starszej kobiecie o miłej, lecz zatroskanej twarzy, która na nim siedziała, ale na istocie klękającej przed podwyższeniem. Obie zdawały się rozmawiać o bardzo ważnych rzeczach, w ich głosie słychać było zaniepokojenie, a nawet strach. Ucichły, mimo to powietrze wypełnione było pewną magiczną aurą, która zdawała się krzyczeć ,,I co teraz?!”. Oczy zgromadzonych starały się wychwycić choćby najmniejszy gest i szmer. Ciszę przerwał melodyjny, lecz twardy i pewny siebie głos klęczącej elfki.
-Pani, jakie są twe rozkazy?
Kobieta siedząca na tronie oparła się ciężko o oparcie swego wygodnego siedziska i spojrzała smutno w lewą stronę na prawy brzeg jeziora (jej tron ustawiony był tyłem do niego). Ogarnęła swym dostojnym i władczym wzrokiem łabędzie, które nagle zamachały swymi skrzydłami i wzbiły się ciężko w powietrze.
-Królowo Is?
Kobieta, która jeszcze przed chwilą wydawała się mała i skulona w swym tronie, nagle wstała. Ręce miała zaciśnięte. Wyglądała na zdecydowaną. Odgarnęła swe siwe włosy z twarzy , spojrzała na klęczącą istotę oraz na zaproszonych gości, którzy skłonili się w geście oddającym hołd i rzekła pewnym głosem:
-Macie natychmiast zebrać wojsko stacjonujące nieopodal Stormgrotu- mężczyźni stojący w półokręgu skłonili się jeszcze niżej- Ruffinel- tu królowa zwróciła się do niskiego i tęgiego mężczyzny z obfitymi wypiekami na twarzy, którego strój zdradzał wysoką rangę swego właściciela- weźmiesz swoich ludzi i ruszycie najpóźniej jutro do Widelli- mężczyzna skłonił się i wyszedł szeleszcząc bogato zdobioną szatą. Królowa po kolei zwracała się do poszczególnych zgromadzonych. Zebrani w sali stratedzy, generałowie oraz inne ważne osobistości powoli zaczęli wychodzić z rozkazem królowej. W końcu pozostały dwie osoby. Elfka wciąż klęczała przed tronem, królowa zaś podeszła do okna i spoglądała z podziwem na gładką taflę monumentalnego jeziora.
- Wspaniałe, idealne. Mój kraj, moja ojczyzna...- elfka podniosła piękne, wielkie, okolone długimi gęstymi rzęsami oczy o niesamowicie niebieskim kolorze, na swą władczynie, która uśmiechnęła się, a po chwili z powrotem spąsowiała – Ale wyczuwam czające się zło. Nie mogę dopuścić do zdobycia wschodniej granicy. Siriaäel, ty pojedziesz do Widelli natychmiast. Nie mamy czasu do stracenia, a twoje zdolności mogą być tam bardzo przydatne.
- Tak jest, najjaśniejsza- elfka wstała i pośpiesznie podążyła do drzwi. Gdy wyszła, królowa spojrzała posępnie na miejsce, w którym jeszcze przed chwilą klęczała ta piękna istota, mistrzyni magii, a zarazem przyjaciółka królowej. Królowej Is. Królowej Widelli.
- Całym sercem będę z tobą...
●
- Patrzcie, co dzisiaj mamy.
- Królika, no i?
- Co znowu królik? Viggo, ja mam już dosyć. Przecież mamy zapasy od cioci Glorii- Kleria spojrzała na siedzącego obok niej brata, a potem na Jeremiego, który stał nad małym ogniskiem trzymając tłustego królika.
- Dobrze wiesz, że mogą się nam one przydać potem. Na razie musimy korzystać z tego, co daje nam natura. A wracając do królika, co w nim takiego niezwykłego?
- Wydaje mi się większy.
- No i?
- To nie jest leśny królik. Tylko hodowlany. Popatrz na jego futro- sierść zwierzęcia rzeczywiście była nienaganna, czysta i odrobaczona, do tego gładka i gęsta. Jego mięso, jak się później okazało, było wyśmienite. Nie, to nie mógł być zwyczajny, leśny królik.
Czwartego wieczora od wyjazdu z Klerii Meiny wędrowcy dotarli do pierwszej osady. Składały się na nią zaledwie trzy domy, za to gości przyjęto iście po królewsku. Viggo podejrzewał, że to zasługa obecności Tyberiasza, którego znano nawet w tych okolicach. Podczas krótkich oględzin gospodarstwa dowiedzieli się skąd pochodził ich dzisiejszy obiad. Viggo uciszał Klerię, która chciała krzyknąć ,,Patrzcie, taki sam królik jak ten, którego upolował Jeremy”. Postanowili wykorzystać gościnność gospodarzy i przespać się. Konie były wyczerpane, a oni sami potrzebowali odpoczynku. Znalazło się miejsce dla Klerii i Tyberiasza, chłopacy musieli zaś zadowolić się szopą, w której ułożono dwa materace i koce. Jeremy poszedł do Tyberiasza dowiedzieć się o dalsze plany. Viggo w tym czasie zajął się polerowaniem swojego miecza. Był dumny z tego podarunku. Trzymając oręż czuł się starszy, poważniejszy i bardziej męski. Na dodatek uczył się fechtunku od mistrza. Tyberiasz, mimo swego wieku, władał mieczem bieglej niż którykolwiek ze znanych chłopakowi ludzi. Gdy Viggo był młodszy wuj podczas odwiedzin ćwiczył z nim walkę, do której używali kijów lub lekkich drewnianych mieczy. Władanie prawdziwą bronią było nieporównywalnie trudniejsze. Jednak Viggo szybko uczył się nowych kroków, pozycji, ataków oraz obrony. Był zawziętym uczniem. Nie poddawał się i ćwiczył na każdym postoju. Nie było ich jednak zbyt wiele, mimo długiej drogi. Jeźdźcy zatrzymywali się jedynie w ostateczności lub na krótkie posiłki. Podczas czterech dni drogi po leśnych i mało uczęszczanych ścieżkach nie natknęli się na wrogie siły. Unikali głównego traktu do Widelli. Mógł być patrolowany, a nie zależało im na przedłużeniu i tak czasochłonnej podróży. Polowali na leśne zwierzęta, aby nie uszczuplać zapasów od Glorii. Mogły okazać się przydatne w przyszłości. Viggo rozmyślał o ostatniej walce. Ćwiczył z Jeremim, który także był niegdyś uczniem Tyberiasza...
●
Stanęli naprzeciwko siebie, na polanie, lekko oświetlonej promieniami zachodzącego słońca, które dzielnie przedzierały się przez gęstwinę aby rozlać złote plamy światła na pożółkłej szeleszczącej na wietrze trawie. Pośrodku zarośniętej polanki było miejsce, w którym nie rosła trawa. Leżał tam żwir, wysuszony i mroczny, martwe miejsce, wolne od roślin. Stali tam, wysocy, piękni, z rozwianymi włosami. Uważni i skupieni, bacznie obserwowali się lekko przymrużonymi oczyma. Ich wyrazy twarzy nie wyrażały nawet najmniejszych emocji, tkwiła w nich jednak taka zawziętość, taka chęć zwycięstwa, taka determinacja, iż obydwaj przypominali wygłodniałe wilki, chcące za wszelką cenę dopaść swoją ofiarę. Starszy człowiek, siedzący na zwalonym pniu i przyglądający się młodzieńcom, skinął ręką. Pierwszy zaatakował Jeremy. Ciął agresywnie z prawej. Viggo automatycznie zrobił unik, przeciwnik był jednak szybszy. Viggo w ostatniej chwili, klęcząc, sparował cios. Zmagali się tak przez chwilę w milczeniu, jednak ich oczy zdawały się krzyczeć. Jeremy zamierzył się do kolejnego ataku, jednak Viggo nie dał się zaskoczyć. Ciął szybko i sprawnie. Tyberiasz krzyknął. Jeremy otwarł oczy w niemym przerażeniu, ręce się zatrzęsły, a kolana zaczęły się rozpływać. Jednak po chwili chłopak doszedł do siebie. Miecz Vigga zatrzymał się na jego policzku. Jeremy czuł ciepłą, gęstą ciecz spływającą spod zimnego jak lód ostrza. Viggo natomiast spojrzał na lewą stronę swojej szyi. Miecz Jeremiego dygotał parę milimetrów od niej. Ciszę, zdawać by się mogło, trwającą przynajmniej pięć minut, przerwał zdumiony i pełen wrażenia głos Tyberiasza.
- Brawo, Viggo! Mamy remis!- tak, remis, po raz pierwszy Viggo zremisował z Jeremim. Był z tego naprawdę dumny. Odsunął miecz od policzka chłopaka. Natychmiast trysnęła krew. Płynęła szybko ciurkiem po policzku i spływała na ubranie Jeremiego, ten jednak nie zważając na to uśmiechnął się i klepnął Vigga w ramię.
- Brawo, stary. Aż mi ciarki po plecach przeszły- i uśmiechnął się. Viggo z entuzjazmem opowiadał wujowi o walce, słuchał pochwał i porad. Jeremy natomiast podszedł do koni i swojego ekwipunku. Zastał tam Klerię, która głaskała zmęczone drogą zwierzęta. Rzadko uczestniczyła w ćwiczeniach. Czasami sama brała do ręki kij i walczyła dla zabawy z Jeremim lub wujem, podczas gdy drugi miał zajęcia z Viggiem. Dziewczynka ucieszyła się na przybycie Jeremiego. Przez te parę dni podróży zdążyła bardzo go polubić. Traktował ją jak siostrę, ona jego jak drugiego brata. Jeremy wraz z Viggiem zawsze potrafili ją rozśmieszyć, pocieszali ją, gdy była smutna. Jeremy opowiadał jej różne ciekawe historie, podczas gdy jej brat uczył się z Tyberiaszem. Gdy tylko dziewczynka zobaczyła jego ranę na policzku, sięgnęła do torby i wyciągnęła chusteczkę. Podając ją chłopakowi uśmiechnęła się szeroko, ten zaś odwzajemnił uśmiech.
- Hehe, dziękuję, maleńka- chłopak poczochrał przyjaźnie kasztanowe włosy dziewczynki.
- Nie ma za co. Co ci się stało? Walczyłeś z Viggiem? – to było raczej stwierdzenie niż pytanie...
- Tak, twój brat nieźle mnie załatwił. Nie spodziewałem się takiego cięcia z jego strony. Zaatakowałem, a on...
- Tempo.
- Słucham?
- Tempo. To właśnie wczoraj wuj wyjaśniał mojemu bratu. Jedna osoba atakuje, druga robi niespodziewane cięcie. Według mnie nieco niebezpieczne i nieskuteczne. Przecież ucierpią na tym obie strony, prawda?
- No, niekoniecznie- chłopak przypomniał sobie dzisiejsze starcie. Ostrze przy jego policzku, miecz przy szyi Vigga. Kleria ma rację. Ucierpiałyby obydwie strony.
- I co, gwiazdeczko? Słyszałaś już? Twój brat zremisował ! – Viggo wypowiadając ostatnie słowo prawie krzyknął ze szczęścia. Właśnie skończył rozmowę z wujem i szedł do swojego ekwipunku. Tyberiasz udzielał mu paru wskazówek, ale także chwalił chłopca. Viggo rozmyślał o pojedynku. Nareszcie mu się udało. Jeszcze parę ćwiczeń i może zwycięży ze swoim kompanem... A kto wie, może zwycięży nawet z Tyberiaszem...
- Tak, akurat by ci się udało – Kleria spojrzała z rozbawieniem na brata.
- Słucham?
- Akurat by ci się udało pokonać wuja...
- O czym ty mówisz? Przecież nic takiego nie powiedziałem – Viggo i Jeremy spojrzeli bacznie na dziewczynkę. W jej oczach tlił się lekki, czerwony płomyczek.
- Ale pomyślałeś...
Tego wieczora było nadzwyczaj cicho. Nikt nie miał ochoty na rozmowę. Jechali wolno i w milczeniu. Nie było słychać nawet stukotu kopyt. Konie zdawały się unosić w mroku. Tyberiasz kiwał się lekko na swoim wierzchowcu, Kleria spała w ramionach brata zważającego, aby nie spadła. Jeremy rozglądał się po opustoszałej puszczy. Ciszę przerwało kaszlnięcie Tyberiasza. Konie parsknęły, a młodzieńcy odruchowo sięgnęli po miecze. Stary człowiek zwrócił się do nich sennym i znużonym głosem:
- Cóż... Wygląda na to, że pozostały nam około dwa dni wędrówki. Pojutrze o tej porze będziemy zapewne spali w wygodnych łóżkach jednego z wielu zajazdów w Widelli. Jeśli się pospieszymy może nastanie to jutro. Nie powinno nam już nic grozić, te okolice są z pewnością pilnie kontrolowane. Bądźcie jednak czujni. I nie dajcie się zwieść. A teraz ruszajcie za mną- przysypiający przed chwilą na swym wierzchowcu Tyberiasz ruszył żwawym kłusem w głąb lasu. Rozbudzone konie niechętnie wstąpiły w gęstwiny. Kleria otwarła oczy, jej sen został zakłócony szelestem suchych liści i omszałych gałęzi, łamanych pod kopytami zwierząt. Po chwili jednak ponownie zamknęła oczy. Nie wiedziała, że za dwa dni, o tej porze nie będzie jej dane spać...
●
Viggo usłyszał kroki. Miękkie i ostrożnie stawiane, ledwie słyszalne. Jeremy wszedł do szopy i ułożył się na materacu obok swego ekwipunku. Spojrzał na Vigga. Chłopak próbował ukryć swe zainteresowanie, nie mógł się jednak powstrzymać:
- I co powiedział Tyberiasz?
- Cóż, mówił tylko o dalszej drodze. Nie jest pewien czy jechać wzdłuż brzegu oceanu, czy też podążać wzdłuż rzeki.
- A dokąd konkretnie chce się udać?
- Do Riavanny, a potem zobaczy. Pewnie zabrałby nas w jakąś niebezpieczną podróż...
- Nie chcę narażać Klerii na niebezpieczeństwo- Viggo wypowiedział te słowa automatycznie, jednak bez przekonania. Wizja niebezpiecznych podróży wraz z wujem i Jeremim. Nie, Viggo nie mógł przepuścić takiej okazji. Mimowolnie na twarzy chłopaka pojawił się marzycielski uśmiech.
- Nie przejmuj się, mogłaby przez jakiś czas zamieszkać w Riavannie. Tyberiasz ma tam wielu znajomych, na pewno znalazłby się taki, który zaopiekowałby się twoją siostrą przez jakiś czas.
- Sam nie wiem... – Viggo nie mógł zostawić Klerii samej u obcych ludzi. Ale propozycja podróży była taka kusząca...
- Ale na razie nie zaprzątaj sobie tym głowy, Vig. Musimy zobaczyć, jak potoczą się losy. Nie wykluczone, że może dojść do wojny. Sam widzisz jak ma się obecna sytuacja...
Chłopacy długo jeszcze rozmawiali, zanim zmorzył ich sen. Rano czuli się rześcy i wypoczęci. Noc spędzona na materacu jest nieporównywalnie wygodniejsza od nocy spędzonej w siodle. Gospodarze, mimo wczesnej pory byli już na nogach. W przygotowaniu śniadania pomagała im Kleria. Włosy miała umyte i starannie uczesane. Nabrały znowu pięknego, kasztanowego koloru. Viggo i Jeremy przywitali się i poszli za Klerią do obszernej, wiejskiej kuchni i rozsiedli się na wygodnych, obitych kozią skórą krzesłach ustawionych wkoło dużego, drewnianego stołu z palącą się na środku świecą. Po chwili do izby wszedł Tyberiasz. Wyglądał na zmęczonego i pozbawionego sił. Gospodarze ustawili przed przybyszami półmiski z wędliną, serami, kruchymi bułeczkami i warzywami. Każdy dostał też po kubku ciepłego mleka. Podczas posiłku Tyberiasz zabawiał gospodarzy swoimi opowieściami, Kleria rozmawiała z dwoma rówieśniczkami z pobliskiego domu, Viggo i Jeremy natomiast wdali się w dyskusje z najstarszym synem gospodarza, Eqwielem. Rozmowa dotyczyła głównie broni i walki. Chłopacy opowiadali o swoich doświadczeniach z mieczami.
- Cóż, ja z kolei umiem świetnie strzelać z łuku. Ojciec mnie nauczył. Chodźcie, pokażę wam coś – Viggo i Jeremy wstali od stołu i ruszyli za chłopakiem. Przeszli przez wąski korytarz, następnie przez ogromny salon. Zatrzymali się obok pięknie wykończonego kominka, nad którym majestatycznie wisiały rogi żubrzenia - Oto moje trofeum. Polowałem z wujem i bratem sąsiada. Z tego właśnie łuku padła ta bestia – chłopak wskazał na róg izby. W półmroku stał oparty o ścianę, zawinięty w skóry przedmiot. Eqwiel rozpakował go i oczom młodzieńców ukazał się łuk. Wymyślnie wykończony, naznaczony elfickimi znakami, z pięknego, giętkiego i wytrzymałego drewna wzbudzał niewypowiedziany podziw. Dotknęli go. Przeszyła ich moc tak potężna, iż poczuli lekkie dreszcze. Spojrzeli na siebie, zdumieni i ciekawi, jak taki szlachetny przedmiot znalazł się w wiejskiej chacie na takim odludziu.
- To stara rodzinna pamiątka. Mam także strzały. Ale nie używam ich. Choć sądzę, że są idealne w użyciu – wyciągnął ze skór garść strzał z długimi, sztywnymi lotkami, pięknym drzewcu i ostrym grocie. Były wspaniałe. Na każdej widniał misternie rzeźbiony elficki znak. Istnieje takie powiedzenie...- nie dane mu jednak było skończyć. Do pokoju weszła matka Eqwiela i oznajmiła:
- Chłopcy, wybaczcie. Pan Tyberiasz was wzywa. Ruszacie w dalszą podróż. Spakowałam wasze rzeczy. Zapakowałam też trochę jedzenia – młodzieńcy wyszli na dziedziniec i zastali tam ludzi z osady, wuja, Klerię i wypoczęte, gotowe do drogi konie. Po krótkim pożegnaniu Viggo usadził siostrę na wierzchowcu i usiadł za nią. Już mieli ruszać. Nagle zobaczyli wybiegającego z chaty Eqwiela.
- Czekajcie, uff, zdążyłem. Chciałem wam to dać. Obyście zrobili z nich dobry użytek. Szczęśliwej podróży – chłopak wręczył Jeremiemu oprawiony w skóry pakunek. Jeszcze raz pokiwali gospodarzom, spięli konie i pognali przed siebie. Wschodzące słońce skrzyło się czerwonym blaskiem. Sielanka nie miała trwać długo.
●
Wędrowiec w ciemnym płaszczu szedł między drzewami. Liście szeleściły złowieszczo pod jego stopami. Twarzy nie było widać. Kosmyki długich, białych włosów wymykały się spod kaptura i zdawały się oplatać całą postać. Wędrowiec usłyszał sapanie, był już blisko. Wyszedł na ukrytą w leśnej gęstwinie, niedostępną dla zwykłego człowieka polanę. Wędrowiec nie był zwykłym człowiekiem. Został zatrzymany przez dwie masywnie zbudowane postacie. Zdjął kaptur. Strażnicy wzdrygnęli się, nie dali jednak po sobie poznać ogarniającego ich przerażenia. Skłonili się i puścili białowłosego dalej. Na polanie rozbite były niedbale namioty. Wkoło kręciło się mnóstwo strasznych i budzących grozę stworów. Jednak wędrowiec nie zląkł się. Nie było takiej rzeczy, której by się bał. Przeszedł koło ogniska. Uderzyła w niego fala smrodu spoconego, spalonego ciała, odchodów i jakże znanego mu, orkowego zapachu. Chciał zaczerpnąć powietrza, upadł jednak. Spojrzał, co było przyczyną upadku. Potoczyła się ku niemu osmalona i nadgryziona w wielu miejscach ręka, zapewne ludzka. Nie miała trzech palców, była cała we krwi i widać było wnętrze jednej ze złamanych kości. Nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Był przyzwyczajony do takich widoków. Wstał, otrzepał się i udał się jak najszybciej w stronę największego namiotu, stojącego na wzgórzu i pilnowanego przez postawnych strażników. Tam zapach z ogniska był rozrzedzony, w samym zaś namiocie unosił się zapach wonnych olejków i kadzideł.
- Witaj Ghauzundel – białowłosy ściągnął płaszcz i usiadł niedbale na jednej z miękkich kanap. Przebywający w namiocie, bogato ubrany, tęgiej postawy mężczyzna podskoczył ze strachu, słysząc ponury i przeszywający głos przybysza.
- Panie, wybacz, nie wiedziałem, że jeszcze dziś przybędziesz – Ghauzundel podał białowłosemu kielich i nalał do niego pokaźną ilość wina. Albo innego czerwonego napoju.
- Wierz mi, droga za mną długa, ale to już koniec. Jeśli to wszystko prawda i jeśli Cästellyne uda się osiągnąć cel, będę wreszcie mógł przejść na emeryturę. Hehe, należy mi się długi odpoczynek. W odpowiednim towarzystwie. O to już postara się nasza droga królowa – Ghauzundel patrzył z przerażeniem, jak białowłosy chłepce napój. Wzdrygnął się na myśl o jego towarzystwie. A jeszcze bardziej na widok niesamowicie białych, długich zębów swego towarzysza. Sir Adieou Chaddess Nathnai. Nikt nie znał jego pochodzenia, przeszłości, nikt nawet nie znał jego prawdziwego imienia. Wśród żołnierzy znany był jako generał Nathnai. Dla znajomych jako sir Adieou. Przyjaciół nie miał. Budził podziw i grozę, jego wrogowie byli na straconej pozycji. Niesamowicie inteligentny, posiadający magiczne moce, zabójczy. Sir Adieou, strateg, prawa ręka królowej Blavanu. Sir Adieou – wampir...
- Jakie są rozkazy królowej? – Ghauzundel drżał, bał się swego przełożonego, który znany był z surowości, okrutności i zapalczywości. Chcąc nie chcąc musiał go jednak słuchać. Chyba, że chciał skończyć tak jak jego poprzednik...
- Wkrótce zaatakujemy, nasza droga władczyni przegrupowuje siły na wschodzie, po podbiciu miasta dołączą do nas. Nie mamy zbyt silnego oddziału, jednak atak z zaskoczenia powinien przynieść nam zwycięstwo. Okrążycie ich od tej strony – białowłosy odłożył napój, strużka czerwonego płynu spływała powoli po jego białej brodzie. Zlizał ją długim i nieludzkim językiem. Ghauzundel drgnął i starał się nie zwracać na to uwagi. Sir Adieou przyciągnął do siebie mapy zachodniej części Pelinionu, a także bardziej szczegółową, przedstawiającą miasto i okolice. Mapę ...
●
- Widelli? Dlaczego? Mnie się tam całkiem podobało. Co prawda byłem tam tylko raz, ale miło wspominam ten pobyt – Viggo nie podróżował zbyt wiele, a Widella była jedynym dużym miastem, jakie odwiedził.
- Jak już mówiłem zdecydowanie za nią nie przepadam. Ciasno, obskurnie i strasznie śmierdzi – Jeremy wyprostował się na koniu i przyjął minę oznaczającą, że Widella to dla niego jakieś nic nie znaczące zadupie. Do rozmowy włączył się Tyberiasz. Wyręczył Vigga i wziął na swego wierzchowca Klerię. Przez ostatnie dwie godziny jazdy opowiadał jej przeróżne historie, teraz jednak spiął lekko karego i podjechał do młodzieńców.
- Pragnę ci przypomnieć, że krasnoludzkie miasta nie mają pod tym względem sobie równych – rzekł drwiącym głosem i uśmiechnął się figlarnie.
Było ciepłe, letnie południe. Jeźdźcy nie zatrzymali się na posiłek. Jechali spokojnym kłusem. Nadrobili drogę. Byli już blisko miasta. Wyjechali na główny trakt. Życie toczyło się tu jak dawniej za czasów pokoju. Widzieli kupców na wielkich wozach, rolników wiozących swoje plony. Coś jednak się zmieniło. Każdy z przejezdnych miał broń, wzdłuż drogi stało parę budek ze strażnikami. Wszyscy byli czujni. Wędrowcy przyspieszyli nieco tempo. Gnali teraz wzdłuż traktu wzbudzając sobą zainteresowanie strażników i kupców. Do Widelli dotarli pod wieczór. Byli zmęczeni i głodni, konie dyszały, para wznosiła się z ich spoconych boków. Viggo czuł swój pusty żołądek miotający się na wszystkie strony i skręcający z głodu. Myślami był już przy ciepłej strawie i miękkim łóżku. Z tych myśli obudził go nieprzyjemny i pełen strachu głos strażnika za bramą:
- Kim jesteście i w jakiej sprawie nawiedzacie to miasto? Nie znam was.
- Mnie na pewno znacie, panie Roftrifingu – Tyberiasz podniósł wyżej głowę, aby pozbawić strażnika wszelkich wątpliwości – pytasz, po co się tu zjawiamy? Chcemy zaopatrzyć się w pewne towary, za dwa, trzy dni ruszymy w dalszą drogę. Są ze mną mój siostrzeniec, siostrzenica i syn mego przyjaciela. Jesteśmy głodni i zmęczeni. Chcesz wiedzieć coś jeszcze? – odpowiedział mu zgrzyt wielkiej bramy. Czterech strażników ciągnęło jej skrzydła. Jeźdźcy zsiedli z koni i wstąpili na brudny, wysuszony dziedziniec. Gdy zamknięto bramę podszedł do nich tęgi jegomość i przemówił przepraszającym, aczkolwiek nadal nieprzyjemnym głosem:
- Tyberiasz, mój drogi, wybacz, nie poznałem cię od razu. A ostatnio szwędają się tu różne typy. Sam wiesz, takie czasy... – mężczyźni przywitali się, po czym Tyberiasz przedstawił swoich towarzyszy – A tak, tak, to syn twojej siostry... Wysoki i ładny mężczyzna... I mała Kleria... Podobna do matki, Xiary... Straszne, straszne, tak młodo umarła... – Kleria chwyciła brata za rękę. Viggo spojrzał w jej oczy, mógłby utonąć w tej szarej samotności. Nie znała matki, ale zdawała się ją widzieć, rozmawiać z nią... Roftrifing poprowadził ich wzdłuż dziedzińca. Nie było ludzi, o tej porze wszyscy byli w domach lub w karczmach. Po ulicy szwędało się paru żebraków i skąpo odzianych dziewczyn. Mizdrzyły się do przechodniów, jednak podróżnicy starali się nie zwracać na nie uwagi. Viggo wziął Klerię na barana. Po paru minutach drogi zatrzymali się przed karczmą, nad którą wisiał szyld „Pod stryczkiem”, z wizerunkiem wieszanego mężczyzny pijącego z uśmiechem piwo z wielkiego, wypełnionego po brzegi złotym napojem kufla. Wstąpili do środka i uderzył ich mieszany zapach piwa, potu, palonego tytoniu, strawy i kobiecych wonności. Tłuste karczmarki krzątały się między uginającymi się pod szklanicami alkoholu stołami. Przeróżne istoty sączyły napoje, kłócąc się i wykrzykując swoje racje. Tu i ówdzie mężczyźni robili zawody na ręce, inni grali w karty lub po prostu zabawiali się w damskim towarzystwie. W powietrzu unosił się dym przesłaniając obraz brudu i rozpusty. Z prawej strony w kominku płonął jaskrawy ogień. Miało się wrażenie, że pochłonie tych grzeszników. Z lewej natomiast stał bar. Karczmarz, gruby i nieogolony jegomość w białym, ubrudzonym fartuchu, figlował za ladą z jedną ze swoich pracownic. Dwie inne nalewały piwo do szklanych i gdzieniegdzie obtłuczonych kufli. Pod ścianą stał jeden w miarę wolny stół. Siedział przy nim człowiek w kapturze. Podeszli bliżej lawirując między motłochem.
- Można się dosiąść? – odpowiedziała im głucha cisza. Spytali ponownie. Po raz kolejny istota w kapturze nie raczyła ich odpowiedzią. Z braku miejsc przysiedli się. Zamówili piwo dla siebie i sok dla Klerii. Z trzech stron dobiegał ich gromki śmiech. Mężczyźni szturchali się i głośno przekomarzali. Tu i ówdzie słychać było ostre przekleństwa lub sprośne kawały. Kleria przytuliła się do ściany. Wpatrywała się w siedzącego naprzeciwko nieznajomego. Nie mogła dostrzec jego twarzy. Zbliżyła się, niechcący trącając jego nogę. Nastąpił huk tłuczonego szkła. Kleria wrzasnęła. Zakapturzona postać wyrżnęła o stół, strącając stojące na nim szklanice, spod kaptura wyleciała odcięta głowa i potoczyła się po stole lądując na nogach dziewczynki. Mężczyzna, a dokładniej półelf był niezaprzeczalnie martwy, jego twarz nie miała żadnego wyrazu, poprzecinana była szpetnymi bliznami, z niektórych nacięć wystawały grudki niedawno zaschniętej krwi. W karczmie na chwile się uciszyło. Wszyscy spojrzeli na stół przybyszów, szukając przyczyny okrzyku. Szybko jednak wrócili do swoich rozmów. Rudy krasnolud, siedzący przy stole obok, odwrócił się i ryknął gromkim śmiechem, niejednemu mrożącym krew w żyłach. Sięgnął po głowę ciągle spoczywającą na kolanach przerażonej Klerii, przyjrzał się jej i rzekł z rozbawieniem:
- Toż to stary Dwőmenhōđ, czym on się komu naraził? – i wraz ze swoim towarzystwem wybuchł głośnym, rubasznym śmiechem - wybacz panienko – zwrócił się po chwili do zniesmaczonej Klerii – widzisz, osoba, która, hehe, wylądowała na twoich nogach była, że tak powiem, niewygodna dla pewnych osobistości... – tu spojrzał wymownie na swoich brodatych towarzyszy, a potem zwrócił się do Tyberiasza, który właśnie podszedł do stołu z Roftrifingiem – witaj stary druhu. Długo żeśmy się nie widzieli. Gdzieżeś się podziewał – krasnoludy wstały i wśród zgiełku i krzyku przywitały się z mężczyzną.
- Chanjask, Boewuld, Gripper, Grumper, Władosk, Słomir, miło was widzieć. Jak zwykle przy piwie... – tu wzrok wuja powędrował w stronę niezliczonej ilości pustych kufli stojących niedbale na środku stołu.
- A ty jak zwykle w interesach.
- O nie, mili panowie. Przedstawiam wam mojego siostrzeńca, Vigga, jego siostrę Klerię – rudzielec mrugnął figlarnie do dziewczynki, która odwzajemniła uśmiech – a to jest Jeremy, syn mojego przyjaciela. Roftrifinga zapewne znacie – strażnik skłonił lekko głowę w stronę krasnoludów.
- Tyberiasz, Roftrifing, co powiecie na małe pogaduchy przy szklanicy, hę? – tu Chanjask kiwnął na kelnerkę, która pośpieszyła w stronę lady.
- Chętnie, ale musimy załatwić jeszcze parę spraw. Kleria, wynająłem dla nas duży pokój, są tam już nasze bagaże, konie kazałem odprowadzić do stajni. Na miłość boską, czy może ktoś wynieść stąd tego trupa?! – na te słowa natychmiast podniosły się dwa krasnoludy z bandy Chanjaska, wzięły ciało półelfa i bez ceregieli wyrzuciły je z karczmy, płosząc przy tym stado czarnych ptaków. Ich oczy połyskiwały czerwienią w ciemności...
Kleria zjadła ciepły posiłek i poszła spać. Pokój znajdował się na pierwszym piętrze. Był stosunkowo mały i nieprzyjemny, ale był szczytem marzeń dla zmęczonych podróżnych. Położyła się w miękkiej pościeli na puchowej poduszce, jednak długo nie mogła zasnąć. Miała wciąż przed oczyma obraz zakrwawionej głowy. Wzdrygnęła się, łóżko odpowiedziało cichym skrzypnięciem. Już jest bezpieczna. Na razie...
Viggo i Jeremy zostali na dole. Wuj i strażnik przysiedli się do hordy krasnoludów i wdali w głośną rozmowę. Chłopacy usiedli naprzeciwko siebie w końcu sali przy rzeźbionym kominku. Mieli wgląd na całą salę, a także na schody prowadzące do pokoi na piętrze. Viggo upił łyk z pustego prawie kufla. Spojrzał na Jeremiego. Blondyn był zapatrzony w schody. W jednej ręce trzymał pusty kufel, kręcąc nim nad stołem, drugą podpierał zmęczoną głowę. Wzrok obu młodzieńców spotkał się. Patrzeli na siebie przez chwilę w milczeniu, po czym Jeremy spuszczając wzrok podjął rozmowę.
- Wiesz, Vig, zastanawiam się dlaczego twoja siostra ma na sobie zawsze rękawiczki. Gdy na przykład myje ręce, chowa się przed innymi. Wiem, że coś jest nie tak. A Tyberiasza pytać nie chcę. W końcu to ty jesteś jej bratem, jeśli jest to jakaś tajemnica, nie będę naciskał, chcę po prostu dowiedzieć się, o co chodzi – prawdę mówiąc Viggo był przygotowany na tę rozmowę. Wiedział, że dziwne zachowanie Klerii na pewno nie ujdzie uwadze Jeremiego i że będzie musiał się prędzej czy później z tym zmierzyć.
- Widzisz, gdy miałem dziewięć lat, straciłem ojca. W trzy miesiące później kogoś równie bliskiego. Na świat przyszła Kleria, jednak podczas porodu zmarła moja matka. Powodem śmierci nie była choroba czy wiek, ani nawet zmęczenie. Była nim Kleria, a dokładnie jej palec wskazujący, który nie wiedzieć dlaczego, jest metalowy. Byliśmy u paru specjalistów, nikt jednak nie spotkał się nigdy z takim przypadkiem. A rękawiczki nosi po to, aby nikt nie zwracał uwagi na jej – tu Viggo ściszył głos – inność. Nie chcę, aby było jej z tym źle.
- A to ją nie boli? Nie odczuwa tego?
- Skąd mam to wiedzieć? Nigdy się nie skarżyła na bóle ręki, sądzę, że nie czuje różnicy między lewą a prawą dłonią.
- Jednak to trochę dziwne, nie sądzisz? Metalowa dłoń...
- Nawet nie wiesz jak bardzo dziwna i tajemnicza...
W karczmie stawało się powoli cicho, upici goście zaczynali chwiejnymi krokami opuszczać lokal, aż zostało tylko paru przejezdnych, barmanka z karczmarzem i jeden tłusty obwieś, leżący pod stołem i nie dający się dobudzić. Ogień w kominku leniwie dogasał, płomyczki syczały na chłopaków, błagały o dorzucenie drwa. Viggo zmrużył oczy. Czerwień przed oczami. Krew. Soczysta krew. Ścieka po krawędzi kominka, cienka strużka płynie między szczelinami belek. Wsiąka, głęboko, głęboko...
- Vig, dobrze się czujesz? – chłopak otworzył oczy i spojrzał na siedzącego naprzeciwko blondyna. Znał jego twarz. To był... to był...
- Wiesz co, to był ciężki dzień, chodźmy już, jutro ruszamy na miasto. Wuj zaraz też będzie kończył. Nie ma już z kim rozmawiać – Jeremy kiwnął lekko brodą i obrócił się na ławie, spoglądając na stół krasnali. Dwa spały na stole, jeden odganiał wyimaginowaną muchę, reszta chrząkała głośno lub nuciła sprośne piosenki. Roftrifinga już nie było, widocznie musiał wrócić do siebie, Tyberiasz natomiast kiwał się lekko na swoim siedzeniu i gestykulował żywo, opowiadając na wpół obecnemu Chanjaskowi o sytuacji materialnej przeciętnego elfa. Chłopacy wstali i poszli do pokoju. Zastali śpiącą na pojedynczym łóżku Klerię. Pod ścianą stało kolejne pojedyncze łóżko, za nim zaś wąskie piętrowe. Jeremy wdrapał się na górę, Viggo natomiast bezceremonialnie rzucił się na parter i zapadł w mocny sen. Nie było już zmartwień. Ni trosk. Była nadzieja...
●
W tym samym momencie daleko na zachodzie trzech jeźdźców przemierzało trakt. Noc była ich sprzymierzeńcem. Szare kaptury zwiewnych płaszczy przesłaniały ich twarze. Łuki postukiwały lekko, przewieszone przez ramiona istot. Strzały w zdobionych kołczanach zdawały się błagać o uwolnienie. Wierzchowce pochrapywały miarowo, ich długie mieniące się w ciemności grzywy oplatały jeźdźców niczym złote liny. Istoty miały w sobie grację i piękno, emanowały mocą, siłą i mądrością. Każdy, widząc je, zatrzymałby się i patrzył z zazdrością. Jednak o tej porze i w tym miejscu nie było nikogo, kto mógłby to zrobić. Osnuci szarością gnali na wschód. Kopyta koni stukały o brukowany trakt. Jeszcze dzień drogi.
●
Promienie słońca wdarły się do pokoju i oblały niemiłosiernie zmęczoną twarz Vigga. Chłopak stęknął cicho i nakrył się puchową poduszką. Zaraz poczuł jednak ciepły ciężar na swoich plecach.
- Viggo, Viggo! Wstawaj, idziemy do miasta! Tyberiasz już zamówił śniadanie, miska z wodą stoi tam – tu dziewczynka wskazała odpowiednie miejsce – masz się umyć i czym prędzej zejść – podekscytowana Kleria wybiegła w podskokach z pokoju. Viggo nie mógł otworzyć oczu, a co dopiero wstać. Zmagał się ze sobą jeszcze parę minut, w końcu wstał i poszedł się umyć. Orzeźwiony i rozbudzony zszedł na dół. Włosy miał jeszcze mokre, jednak nie miał czasu na suszenie. Któż jednak przejmowałby się takim drobiazgiem? Ze smakiem zjadł dużą porcję jajecznicy z pumperniklem, wszystko to popił ciepłym mlekiem z odrobiną miodu. Barmanka była w trakcie zawiązywania Klerii drugiego warkoczyka, gdy gotowi mężczyźni zeszli na dół. Cała czwórka udała się z karczmy dobrze znanymi Tyberiaszowi zaułkami do głównego dziedzińca, na którym znajdowały się kolorowe stragany. Mimo wczesnej pory ludzie rozkładali swoje towary na stolikach i w budkach. Kleria skakała od jednego do drugiego stoiska i z wypiekami na twarzy przeglądała wystawione, wielobarwne artykuły. Zachwyciły ją drewniane lalki, małe figurki pegazów, elfów i ludzi. Szczególnie spodobał jej się majestatyczny smok, z rozłożonymi skrzydłami i otwartą, naszpikowaną małymi ostrymi ząbkami paszczą. W chwile później przeglądała już sukienki i spódniczki w najrozmaitszych kolorach i fasonach. Mogła tylko o nich pomarzyć, jednak dzięki sile wyobraźni paradowała już w jednej po wielkiej balowej sali. Z zamyślenia wyrwał ją głos brata, oznajmiający, że muszą iść dalej. Podczas pięciogodzinnego pobytu w mieście zaopatrzyli się w niezbędne do podróży przybory, miedzy innymi w poręczne noże, specjalne stroje, w tym fantastyczne, lekkie i wytrzymałe kolczugi oraz skórzane buty i płaszcze dla chłopaków. Kleria dostała skórzany pas i poręczny, mały nóż w eleganckiej czarnej pochwie. Otrzymała także naszyjnik z, podobno, elfickim znakiem szczęścia. Sprzedawczyni zapewniała, że przyniesie radość i moc szczęścia każdemu, kto jest w jego posiadaniu. Chłopacy próbowali odciągnąć małą od stoiska, jednak nie było rady. Po zakupieniu medalionu Kleria pobiegła do następnej budki, jednak już na nic nie naciągała. Po sutym obiedzie wrócili do karczmy. Była prawie pusta, nie licząc grupki bywalców i paru podróżników. Barmanka krzątała się z miotłą, machając przy tym rytmicznie biodrami. Karczmarz wycierał kufle starą ścierą i podśpiewywał sobie piracką piosenkę. Siedzący nieopodal mężczyzna stukał palcami w drewniany blat i próbował wyłowić pływającą w jego purpurowym napoju muchę. Atmosfera była raczej senna, co miało się wkrótce zmienić. Czwórka wędrowców przeszła przez salę prawie niezauważona. Podążyli do swego pokoju, Tyberiasz dzierżył klucze. Spakowali się, jednak nie mieli zamiaru wyjeżdżać. Tak podpowiadał im instynkt. I Tyberiasz.
- Nigdy nie wiesz, co się zdarzy. Musimy być przygotowani na każde wydarzenie. Szczególnie w tych czasach...
Popołudnie spędzili w mieście. Kleria wróciła z Tyberiaszem i jego napotkanym znajomym na bazar, chłopacy natomiast poszli się przejść wzdłuż miejskich murów. Czuli na sobie tęskne spojrzenia mijanych dziewcząt. Obaj byli tym bardzo speszeni. Rozmawiali o różnych sprawach. Zatrzymali się przy bramie wjazdowej. Stało przy niej wielu strażników. Niektórzy coś pokrzykiwali, byli wyraźnie czymś zdziwieni. Czterech podbiegło do bramy i mozolnie ją otworzyło. Viggo i Jeremy spojrzeli na siebie, a następnie na wjeżdżających wędrowców. Było ich trzech. Byli odziani w podróżne płaszcze, twarze skrywali pod kapturami. Przez ramię mieli przewieszone wielkie, zdobione łuki, na plecach kołczany wypełnione po brzegi równymi błyszczącymi strzałami. Dosiadali pięknych wysokich zwinnych koni, na ich obliczach nie było widać śladu zmęczenia. Mieniące się w lipcowym słońcu grzywy oślepiały strażników. Jeden z nich krzyknął do wędrowców, jakie mają wieści z Riavanny. Wierzchowce przystanęły. Środkowy obrócił się płynnie w stronę strażnika, prawdopodobnie dowodzącego oddziałem wąsacza w zielonym ciepłym płaszczu. Istota zdjęła kaptur, spod którego wylało się morze pięknych długich złotych włosów, i przeszyła wzrokiem wszystkich zebranych. Oczy miała głębokie, niesamowicie niebieskie i okolone długimi gęstymi rzęsami. Twarz była szlachetna, alabastrowej barwy, lekko różana na policzkach. Usta miała delikatne i słodko różowe. Była przepiękna. Wszyscy patrzyli na nią z podziwem. Viggo poczuł, że jego serce zaczyna bić szybciej. Nie mógł oderwać od istoty wzroku. Stał tak z rozdziawionymi ustami, jego oczy zdawały się pożerać każdy detal jej twarzy. Nikt nie był w stanie wydobyć z siebie choćby najmniejszego odgłosu. Wydawało się, że nie chcą stracić wizji tej pięknej dziewczyny, jak gdyby miała się zaraz rozpłynąć... Czy to sen? Viggo dostrzegł coś jeszcze, coś co wprawiło go w lekkie zakłopotanie, lecz uczyniło istotę jeszcze piękniejszą i szlachetniejszą. Długie, spiczaste uszy, wystające z wodospadu złotych włosów. Elfie uszy... Istota przemówiła twardym, lecz jakże melodyjnym głosem:
- Gotujcie się do bitwy, wzmocnijcie mury, w każdej chwili może nastąpić atak. Nasze wojsko pojawi się najwcześniej jutro, nie mamy czasu. Wyślijcie zwiadowców, niech przeszukają las i okolice. Poślijcie po patrole, tu będą bardziej przydatne. Mają stawić się wszyscy. Rozdajcie broń. Niech każdy, kto zdoła udźwignąć miecz, przyjdzie na dziedziniec. Kobiety i dzieci niech ukryją się w miejskich podziemiach. Wypełnić – istota spojrzała wymownie na konia, zdawała się wnikać w jego umysł. Wierzchowiec zrozumiał jej zamiary, obrócił się i cała trójka ruszyła brukowaną drogą. Bramę zamknięto po wyjściu zwiadowców i dwóch strażników na koniach. Pognali oni przed siebie, na poszukiwanie patrolu. Viggo przełknął ślinę. Niech mnie ktoś uszczypnie, to musiał być sen... Jeremy klepnął go w ramię i ruszyli do karczmy. Nie odzywali się do siebie. Każdy myślał o widzianej przed chwilą scenie. I o elfce. Kim była? Ciszę przerwał Jeremy:
- Niesamowite, widziałeś kiedyś taką laskę?
- Nie, była wspaniała... – Viggo mówił to cicho i delikatnie, nie chcąc płoszyć wizji blondwłosej istoty w jego głowie.
- Taaak, ale to wyższa szkoła jazdy. Takie dziewczyny nie są dla nas. Nawet nie zwróciłaby uwagi. Chciałbym z nią porozmawiać, usłyszeć jej piękny głos. Dotknąć jej złotych włos... – głos Jeremiego załamał się, obfite łzy napłynęły do jego oczu. Przetarł je szybko i pacnął z całej siły ręką w twarz. Zły na siebie przyspieszył. Viggo przez chwilę nie rozumiał jego zachowania. Potem przypomniał sobie złote włosy. Tym razem nie należały do elfki. To były kręcone włosy Rosandy...
Weszli do karczmy, zamówili piwo i zapłacili barmance otrzymanymi wcześniej przez Tyberiasza pieniędzmi.. Usiedli przy wolnym stole i upili dwa łyki. Żaden nie był w stanie podjąć rozmowy. Jeremy patrzył tępo w pusty kominek. Nie było ognia, ale czuł ciepło. Ciepło nienawiści do samego siebie. Jak mógł zapomnieć o Rosandzie... Jak mógł... W karczmie było o tej porze dosyć gwarno, ludzie przyszli tu na wieczornego drinka, aby spotkać się z przyjaciółmi lub zjeść ciepłą strawę. Serwowano tu najlepsze ghogle w okolicy. Miejscowa potrawa była przebojem wśród przejezdnych, których nawet w tych czasach nie brakowało. Otwarły się drzwi do karczmy, nagle ustały wszystkie śmiechy i rozmowy, ludzie spojrzeli w stronę wejścia. Viggo poczuł, że robi się mu cieplej, jego serce znowu nabrało niebezpiecznej prędkości. Trzy wysokie istoty wkroczyły powoli i z gracją do sali. Elf o kruczoczarnych włosach stanął przy ladzie i dokonał zamówienia, elfka i drugi elf natomiast rozejrzeli się bacznie po sali, próbując znaleźć wolny i ustronny stół. Wzrok elfki i Vigga spotkał się, trójka ruszyła w ich stronę. Viggo stracił kontrolę. Otworzył usta i odprowadzał blondwłosą wzrokiem. Oprzytomniał, kopnięty dość boleśnie przez Jeremiego. Elfy usiadły przy stoliku obok, ku niewypowiedzianej radości Vigga. Rozmawiali szeptem, zdawać by się mogło, że wręcz myślami. Powietrze zaczęło wibrować, było to niezaprzeczalnie działanie magii. Mimo wszystko usłyszał strzępek rozmowy:
- Siriaäel, z całym szacunkiem, ale myślę, że się mylisz – dwaj ciemnowłosi elfowie przyjrzeli się z uwagą elfce. Ta potrząsnęła lekko głową i schyliła się do towarzyszy.
- Musimy przestać tak myśleć, takie rozumowanie prowadzi tylko do wojny. Przez lata próbowano temu zapobiec, ale przez takich jak ty, Raphaelu, stoimy w kropce.
- Nie sądzę – do rozmowy wtrącił się drugi elf. Miał bursztynowe oczy i bardzo długi nos. W jego szpiczastych uszach tkwiło kilka kolczyków – to nie my nie chcemy prowadzić konwersacji. Popatrz na nich – Viggo nie wiedział, na kogo wskazał elf, jednak towarzyszyła mu aprobata Raphaela – jak można z nimi paktować? To nieokrzesane zbiry i łotrzyki z kanałów...
- Zawsze warto próbować, poza tym nie wszyscy są tacy. W tych czasach powinniśmy się zjednoczyć, a nie patrzeć w przeszłość i obrastać w pychę. Jesteśmy elfami, zgoda. Czy więc przez to jesteśmy lepsi od innych? – Siriaäel spojrzała wymownie w oczy elfów. Spuścili wzrok. Viggo spojrzał na Jeremiego. Nie słyszał rozmowy, nadal tępo patrzył w kominek, Elfy są nieśmiertelne. Gdyby Rosanda była elfem... Viggo usłyszał w swojej głowie cichy smutny głosik:
- <nieśmiertelność to nie to co myślisz...>
- <w takim razie co? I kim jesteś?>
- <zaufaj mi, nigdy nie pragnij nieśmiertelności...>
- <kim jesteś?>
- <i rada na przyszłość: nie podsłuchuj>
- <kim jesteś!?>
Cisza. Nikt nie odpowiedział. Mętlik w głowie. Co to było?
- Viggo, dobrze się czujesz? – Jeremy ocknął się z zamysłu i spojrzał z niepokojem na chłopaka. Viggo był blady. Kropla potu spływała po jego skroni. Odgarnął włosy, wstrząsnęły nim dreszcze. Zamówili coś mocniejszego na poprawę zdrowia i poszli do pokoju. Wzięli od barmanki dodatkowe klucze. Za oknem zaczęło się ściemniać. Zeszli na dół w poszukiwaniu wuja i Klerii. Ci siedzieli przy ławie wraz z grupą krasnoludów. Viggo rozpoznał Chanjaska, jego ruda broda była widoczna z daleka. Siedzieli przy piwie i głośno dyskutowali. Teraz w karczmie było już tłoczno, tak jak pierwszego wieczora. Elfy opuściły już budynek, teraz na ich miejscu siedziała banda opryszków. Połowa z nich spała z głową na stole. Jak się ubzdryngolić, to do końca... Viggo i Jeremy zamierzali się właśnie przysiąść do Tyberiasza, gdy do karczmy wpadło trzech zbrojnych mężczyzn.
- Wszyscy do broni! Kobiety i dzieci do schronów! Atakują !!!
- Kto? Gdzie? – w karczmie zapanowała cisza, przerywana głośnym posapywaniem pijaków.
- Orkowie i ludzie! Nie ma czasu! Zaraz tu będą! Na dziedziniec! – zbrojni wybiegli z karczmy i podążyli w pośpiechu do następnego budynku. Niektórzy posłuchali rozkazu, inni chowali się pod stołami, lub, tak jak karczmarz, za ladą. Viggo spojrzał na swego wuja, który już dzierżył miecz
- Za mną! Nie rozdzielajmy się. Trzymajcie Klerię! – wybiegli wraz z bandą krasnoludów z karczmy, dobyli broni i ruszyli w stronę dziedzińca. Minęli tłumy ludzi przemieszczających się w różne strony. Przedarli się w końcu przez brukowaną drogę. Mieli pył we włosach, było duszno, ciemność spowijała biegnące sylwetki. Krzyki i płacz. I świst strzał. Nie każdy miał tej nocy wrócić do domu... Z dziedzińca znikły stoiska i stoły, mężczyźni tłoczyli się wokół podwyższenia, z którego żołnierze rozdawali broń. Wśród nich był Roftrifing. Rozpoznał Tyberiasza i wziął go na bok.
- Nie musisz tu być. Weź młodych, pokażę wam schronienie. Chodźcie za mną...
- Nie ma mowy, to także nasza wojna. Nie możemy pozwolić im przedrzeć się przez mury. Daj mi cztery łuki i strzały. O litość nie proszę – Roftrifing spojrzał na przyjaciela, objął go i pospieszył wypełnić zadanie. Wrócił po chwili z czterema łukami i kołczanami pełnymi nie najlepszych, ale w miarę porządnych strzał. Tyberiasz podał je Viggowi i Jeremiemu, spojrzał na Klerię i po chwili wręczył jej broń.
- Wiem, że potrafisz. Chodźmy! – podążyli wąską uliczką w stronę murów. Widzieli modlących się ludzi. Mijali zapłakane kobiety i krzyczące dzieci. Viggo był pełen obaw. Dlaczego wuj pozwala Klerii walczyć? Dlaczego jego nie spytał o zdanie? Spotkali strażników, którzy polecili im wraz z grupką mężczyzn wspiąć się na mury po prawej stronie schodów. Stanęli przy łucznikach. Pierwsze od wielu dni krople deszczu opadały ciężko na ich hełmy. Odziani byli w ciepłe zielone płaszcze. Mimo to dygotali. Ze strachu. Kleria podniosła się na palcach, aby zobaczyć miedzy blankami pole poza murami. Znajdowali się niedaleko głównej bramy, widzieli ciągnący się trakt. Ale tylko pierwszy odcinek. Dalej, wszystko aż po granice lasu zalane było morzem orków, dzikich ludzi i innych budzących grozę stworzeń. Gdzieniegdzie stały zbrojne grupy Blavańczyków, przewodził im białowłosy generał...
- Sir Adieu. Bogowie, chrońcie naszych ludzi... – głos przerwał ciszę w szeregach łuczników i żołnierzy na murach. Viggo już znał ten głos. Odwrócił się i ujrzał przed sobą piękną twarz Siriaäel. Towarzyszyło jej dwóch elfów. Ona sama odwróciła się w stronę Tyberiasza i uśmiechnęła się do niego – Witaj, Tyberiaszu z Revinion, miło spotkać przyjaciela w dalekich stronach i nieprzyjaznych czasach.
- I ciebie wspaniale spotkać, Siriaäel Issionis z Khaelio. Nawet jeśli warunki do spotkania nie są sprzyjające – Tyberiasz skłonił się nisko przed elfką, która zmierzyła wzrokiem Jeremiego, Vigga i Klerię. Przykucnęła przy dziewczynce i dotknęła opuszkami długich alabastrowych palców jej łuku.
- Umiesz się tym posługiwać, malutka? – w głosie czuć było troskę. Istota spojrzała wymownie na Tyberiasza. Podzielała zdanie Vigga: Kleria nie powinna walczyć!
- Zapewniam cię, że umie – Tyberiasz poklepał Klerię raźnie po ramieniu, po czym wstał i wraz z innymi omiótł wzrokiem wojska wroga. W powietrzu czuć było oczekiwanie i przerażenie. Pogoda w przedziwny sposób wyczuwała atmosferę. Deszcz bębnił coraz głośniej, między Blavańczykami słychać było pomruki zadowolenia. Ciemność i mrok była ich sprzymierzeńcem. Białowłosy kroczył dumnie wzdłuż potwornego szeregu, trzaskając raz po raz ostrzem długiego śmiercionośnego miecza w nagolenniki. Nie musiał zagrzewać ich do walki mową. Wystarczyła jego obecność. Jedno spojrzenie na poprzecinaną bladą twarz. W te zimne, bezlitosne oczy... Pałające nienawiścią i żądne krwi. Krzyknął, echo jego głosu zawisło złowróżbnie nad miastem. Orkowie poczęli agresywnie trzaskać klingami swych broni w drewniane tarcze. Wyśpiewywali przy tym mroczny i niezrozumiały hymn, mrożąc serca Widellińczyków. Tyberiasz wyczuł moment. Schylił się do Klerii:
- Wypuść ostrzegawczą strzałę. Celuj w nogę. Uda ci się... – Kleria wzięła łuk i strzałę, napięła cięciwę. Świst. Strzała pruła szybko powietrze. Wszyscy zamarli. Słychać było jedynie krzyk bólu. Białowłosy z przeokropnym grymasem na twarzy wyrwał szybkim ruchem strzałę z krwawiącego uda i ryknął:
- Śmierć! Zabić każdego, kto zdoła udźwignąć miecz! DO BOJUU!!! – zaczęło się. Fala czarnych, śmiercionośnych strzał zalała niebo, pruły wśród ciężkich kropel deszczu. Nie doleciały. Wojsko podeszło bliżej, łucznicy wyszli z szeregu. Wielkie, ciemne łuki i kusze zabłyszczały w ciemności. Tyberiasz w ostatniej chwili rzucił Klerię na ziemię. Dziewczynka, przerażona, przyparła do muru, strzały wpadające przez blanki świszczały jej nad głową. Widelleńczycy nie pozostali dłużni. Wielu przeciwników padło pod furkoczącymi pociskami. Po trzech wymianach ognia ludzie ujrzeli coś, co zmroziło im krew w żyłach. Oto po mulistym i rozmytym deszczem polu sunęły ku murom wielkie machiny oblężnicze. Przypominały bardziej ruchome roboty, po bokach płonęły pochodnie. Machin było około pięciu, atoli budziły grozę największą. Serca zamarły, zaraz jednak ku machinom poleciała kula ognista. Pierwsza machina zajęła się ogniem, żar buchnął na stojące obok jednostki. Pchające pojazd masywne trolle wpadły w istny szał, poczęły w agonii machać swymi wielkimi łapskami i siać zamieszanie wśród szeregów wroga. Viggo spojrzał na stojących obok elfów. Cała trójka trzymała wysoko ręce, ich twarze były skupione. Siriaäel, stojąca pośrodku, wypowiedziała cicho formułę. Błysnęło, chłopak usłyszał huk i świst. Oto kolejna kula pognała ku machinie. I ta zajęła się ogniem. Elfka upadła. Na twarzy jej i towarzyszy widać było zmęczenie. Po chwili jednak powstali i dzierżąc łuki posyłali śmiercionośne strzały w kierunku potworów. A tych, zamiast ubywać, przybywało, na nieszczęście były jeszcze bardziej zapalczywe i ogarnięte dziką furią. Pojawiły się także drabiny. Ludzie i sprzymierzeńcy przyszykowali miecze, krasnoludy miały w pobliżu topory i krótkie sztylety, niektóre nawet młoty bitewne. Czuć było swąd palonego ścierwa, fetor mdlił Klerię. Paskudne wyziewy zdawały się oblizywać swym jęzorem odoru wojska Widdeleńczyków. Ci jednak nie poddawali się, determinacja pozwalała im wytrwać i dzielnie stawiać opór najeźdźcom. Łucznicy zawzięcie celowali we wrogów, elfowie miotali zaklęciami, czyniąc szkody wśród wojsk Wschodu. Blavańczycy nie pozostawali dłużni. Przy blankach pojawiły się pierwsze drabiny. Wojska wroga uderzały w mury Widelli niczym sztormowe fale. Furkot strzał został zagłuszony przez stacjonującego niedaleko dowódcę, który wypowiedział nieznane nikomu słowo. Zostało ono podane dalej, zaraz też łucznicy w zielonych płaszczach wyciągnęli ze specjalnych worków długie, czarne, ledwo widoczne przedmioty.
- Nocne strzały, patrzcie teraz – Tyberiasz skinął głową na morze Blavańczyków. Kleria ostrożnie wyjrzała zza blanki. Nie dało się słyszeć świstu strzał. Przemknęły gładko po niebie. Łucznicy wypuścili kolejną salwę. Dziewczynka nie dojrzała lotu pocisków. Zlały się z granatowym chmurami. Zaraz dało się słyszeć przeraźliwy krzyk i pisk pełen grozy. Najeźdźcy padali jeden po drugim, pierwsze szeregi zostały zdziesiątkowane. Dowódcy wstrzymali swoje manipuły, po chwili zaś poczęli się cofać. Oto z nieba nadlatywały kolejne śmiercionośne pociski. Łucznicy nie szczędzili strzał, ciemność sprzyjała ich taktyce. Kleria patrzyła z podziwem, jak Widelleńczycy zyskują przewagę. Niestety chwilową... Wielkie machiny zbliżały się nieuchronnie, pozostały już tylko dwie, sunęły złowieszczo niczym zwiastun śmierci po rozmokłej glebie. Jeden z elfów poległ, jego ciało spadło z murów, leżało zakrwawione i rozbebeszone pod murem, drugi natomiast wraz z Siriaäel miotał ognistymi pociskami. Na obliczu obu istot widać było niesamowite zmęczenie. Elfka upadła, elf podał jej rękę i pociągnął ku sobie, wyjął mały flakonik i wlał jego zawartość do jej ust, po czym poklepał ją silnie po plecach i zbierając resztki sił począł wymawiać inkantację. Po chwili dołączyła do niego elfka. Stali tak w skupieniu, Kleria obserwowała ich z podziwem i niepokojem. Czuła ich moc, pewną więź... Chciała wstać i do nich dołączyć. Nie potrafiła tego wytłumaczyć. Ona w pewien sposób wiedziała, jakiego zaklęcia użyją, wiedziała, co się za chwilę stanie... Wyjrzała zza blanek i spojrzała prosto na olbrzymią machinę, w miejsce, które po chwili rozsypało się w drzazgi i zajęło ogniem. Widziała krew... Zwęglone ciała... Ból... Drugą machiną zajęli się już ludzie po wschodniej stronie bramy. Walka wrzała. Straty po jednej i po drugiej stronie były znaczne. Kleria skuliła się, pragnęła obudzić się teraz i stwierdzić, że wszystko to było tylko sennym koszmarem. Strzały świstały jej nad głową, widziała Tyberiasza, który biegał po murze zwiększając morale żołnierzy, zachęcając do bitwy. Jeremy i Viggo byli w pobliżu, brat patrzył wciąż z niepokojem na małą. Musiał jednak skupić się na walce. Był świetny w sztuce strzelania z łuku. Podobnie jak Jeremy. Obaj zajęli się największymi sztukami, w tym trollami, które poczęły brać do łap kłody, kamienie i co tylko znalazło się w ich zasięgu, i rzucać w mury i przeciwników. Kleria przymknęła oczy, czuła, jak mur wibruje i dudni, skuliła się pod blankami. Wolała nie patrzeć... Nie widzieć... Otwarła ponownie oczy. Pod jej stopami leżał jakiś krasnolud, był ranny, krztusił się własną krwią. Spoglądał z przerażeniem w oczach na dziewczynkę. Ostatnia myśl zdążyła przemknąć mu przez głowę, nim wyzionął ducha... ,,Dlaczego?”... Dziewczynka przeczołgała się w stronę elfów. Tym z kolei nawróciły siły, miotały zaklęciami bez opamiętania. Elfka dzierżyła łuk i posyłała śmiercionośne strzały. Kleria przymknęła powieki. Nie chciała już nic... Walka wrzała całą noc, żadna ze stron nie była bliska wygranej. Słońce poczęło świtać, wśród szeregów wroga zawrzało. Światłoczułe kreatury były skore do odwrotu. Pole pełne było martwych ciał, w powietrzu unosił się swąd krwi i palonego ciała. Blavańczycy powrócili do obozu, który podczas bitwy został rozbity na obrzeżach lasu, natomiast zmęczeni Widelleńczycy zaczęli liczyć straty i wynosić rannych i martwych. Elfka klęczała pochylona nad ciałem swego towarzysza. W jej oczach nie było widać łez, raczej ogromny smutek i żal. Viggo chciał podejść, pocieszyć, jednak zdawał sobie sprawę z tego, że istota ta nie zwróciłaby na niego uwagi. Poza tym musiał zająć się siostrą. Kleria była cała i zdrowa, nikt z czwórki nie odniósł poważniejszych obrażeń. Viggo wziął siostrę za rękę i ruszył w stronę karczmy. Zeszli z muru po kamiennych schodach, były całe ubrudzone krwią, martwe ciała wzbudzały dreszcze. Kleria zasłoniła oczy. Ale nie bała się... Przeszli obok klęczącej elfki, do której dołączył drugi towarzysz. Stał tam, wysoki i mroczny, twarz skryta była w plątaninie długich kruczoczarnych włosów, ręce złożone miał w geście modlitwy. Wyciągnął nóż i przeciął sobie opuszki palców prawej dłoni, przyklęknął, po czym nakreślił krwią na czole zmarłego nieznany rodzeństwu znak. Następnie wymówił inkantację, rany znikły, poruszył ręką i wraz z elfką spojrzał na przechodzących Vigga i Klerię. W powietrzu uniósł się melodyjny głos:
- Dokąd ją prowadzisz, człowieku? – elfka zmierzyła chłopaka wzrokiem, a potem spojrzała z litością na dziewczynkę – jako jej brat powinieneś zadbać, aby nie oglądała takich scen – delikatnym gestem wskazała na martwe ciała.
- Eee, wybacz, pani, ale był to pomysł mego wuja, Tyberiasza. Ja byłem przeciwny – Viggo objął siostrę i stał tak z zakłopotaniem, nie wiedział bowiem, czy iść, czy stać i czekać na reakcję istoty. Ta wpatrywała się swymi niesamowicie niebieskimi oczyma w dziewczynkę. Po dłuższej chwili przemówiła zmęczonym, atoli nadal śpiewnym głosem:
- A gdzież on się podział? Powinnam z nim omówić parę spraw...
- Nie mam pojęcia, eee... pani. Sądzę, że może znajdować się w karczmie, tam właśnie zmierzam.
- Świetnie, w takim razie pójdę tam z tobą, człowieku.
- Mmmm... Na imię mi Viggo... pani – chłopak dałby wszystko, aby się teraz nie czerwienić.
- Zapewne – elfka wypowiadała się bardzo wyniośle i z dumą – w takim razie prowadź, Viggo – wstała, spojrzała na swego towarzysza, przez chwilę stali tak, patrząc sobie głęboko w oczy. ,,Zaraz się pocałują, zaraz się pocałują” przemknęło chłopakowi przez myśl. Po chwili jednak ku zdumieniu rodzeństwa elf rzekł ,,Tak jest!”. Elfka przyjęła zadowoloną minę i przemówiła do Vigga nieco milszym tonem:
- Pomożesz mi dojść? Czuję się strasznie zmęczona, muszę wypocząć, Blavan zapewne nie próżnuje, wieczorem, jeśli nie przybędą posiłki, rozpęta się tu piekło... – chłopak wziął elfkę pod rękę. Była bardzo delikatna, uchwycił ją lekko, aby nie rozpłynęła się w jego rękach. Przypominała bardziej zjawę niż żywą istotę. Kleria szła koło nich. W jej głowie bębniły jakieś dziwne odgłosy, opuszki palców zaczęły wibrować. Musi wypocząć. To była ciężka noc. Elf patrzył na oddalającą się powoli trójkę. Gdy znikli za rogiem budynku spojrzał na poległego towarzysza, a następnie na rozjaśniające się niebo. Tak, ta noc była ciężka. Lecz kolejna miała być jeszcze gorsza...[/blok]


Autor: 10


Nasz serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Więcej informacji można znaleźć w Polityce prywatności.

ZAMKNIJ
Polityka prywatności