Kroniki Fantastyczne


[Krainy]


Drax-cz.2

[blok]8. Lady Fentan
Magiczne sylaby układały się w czar mający zakończyć moją ziemską egzystencję... Czarodziej był jednak zbyt pewny siebie. Udało mi się niepostrzeżenie wydobyć jeden z ukrytych w moim ubraniu zatrutych sztyletów i rzucić nim w przeciwnika. Mag krzyknął z bólu, gdy ostrze wbiło mu się głęboko w brzuch. Stracił nie tylko zaklęcie, ale i odwagę – wyrwał broń z rany i widząc krew wybiegł szybko z budynku. Nie miałem siły by go gonić, mimo to uśmiechnąłem się złośliwie... „Zginie od trucizny, a nawet jeśli nie, to tym gorzej dla niego – dopadnę go... a wtedy pożałuje, że się w ogóle urodził.

- Żyjesz? - usłyszałem znienawidzony głos.
- Też przyszedłeś mnie dręczyć? - odparłem otwierając zmęczone oczy.
- Gdyby nie ja, złodziej magii by uciekł. - syknął Nax.
- Złodziej magii? - zdziwiłem się szczerze.
- Mag, czarodziej, czaromiotacz... różnie ich nazywacie. Wszyscy oni jednak skradli znajomość arkanów Sztuki demonom i innym Starszym Rasom. Nie wiedzieli jednak, że ta moc będzie dla nich jak ogień, że kto będzie jej używał, ten będzie musiał spłonąć... - dodał złośliwie się uśmiechając.
Brutalnie pomógł mi wstać. Wolnym krokiem opuściliśmy budynek gildii i zaułek, zostawiając w nim straszliwie zwęglone ciało blondwłosego czarodzieja... Miał jednak szczęście, moja zemsta potrafi być gorsza od śmierci z rąk demona.

Właśnie dochodziłem do siebie w swym pokoju po kuracji, którą zaaplikował mi kapłan Aethernusa, gdy ktoś zapukał do drzwi.
- Otwarte. - powiedziałem zmęczonym głosem.
Do pokoju wszedł niziołek, a właściwie powinienem powiedzieć „weszła” gdyż była to niewiasta. Pukle rudych, średnio długich, ale nie sięgających ramion, włosów, spięte srebrnymi gumkami tworzyły dziwną fryzurę. Twarz owalna, szlachetna, nos prosty. Władcze spojrzenie zielononiebieskich oczu. Miała na sobie proste, czarne spodnie i czerwoną koszulę. Na nogach wbrew hobbickiemu zwyczajowi miała buty. No tak, ale pamiętać trzeba, że jesteśmy w mroźnym Luskanie...
- Jestem Mazzy Fentan, paladynka w służbie bogini wojny mego ludu – Arvoreen. Należę też do Lordów Askaru.
Słysząc te słowa poderwałem się na nogi, skłoniłem dwornie i odpowiedziałem:
- To dla mnie zaszczyt Lady, że mnie odwiedziłaś. Wolno mi zapytać jaki jest cel tej wizyty?
- Oczywiście assasynie. Słyszałam, że wybierasz się na daleką północ w stronę Doliny Lodowego Wichru. Według moich informacji to tam właśnie mieszka teraz Folinar Chasholf. Jeśli go spotkasz, to przekaż mu proszę ten list. - wręczyła mi zwitek papieru z woskową pieczęcią.
- Stanie się według twych słów Lady. - skłoniłem się ponownie...

9. Podróż z demonem
Następnego dnia, wczesnym rankiem, gdy słońce dopiero nieśmiało wychylało się zza linii horyzontu, wyruszyliśmy w drogę. Skóra nadal mnie piekła, zwłaszcza że musiałem ubrać zbroję i otulić się szczelnie płaszczem by nie zmarznąć... nie dawałem jednak tego po sobie poznać. To by było nie w moim stylu. Sharwyn patrzała na mnie z dziwnym wyrazem twarzy. Czyżby to było współczucie? Litość?
-Tylko tego mi brakowało... - mruknąłem do samego siebie.
Zerknąłem na Naxa. Milczał, zapatrzył się. Wschody i zachody słońca w północnych krainach są szczególne... z pięknem i wspaniałością północnego nieba nie może się równać błękitne, ale nudne niebo południa. Wołanie bardki wyrwało demona z zamyślenia... trzeba było iść dalej.
Dziewczyna narzuciła takie tempo, że początkowo zostałem dość daleko w tyle. Na szczęście byłem zaprawiony w forsownych marszach i nie musiałem prosić ich by zwolnili... Kiedy zrównałem się wreszcie z Naxem, zadałem mu pytanie, które od jakiegoś czasu nie dawało mi spokoju:
- Dlaczego mi wtedy pomogłeś? Z zemsty na czarodziejach? Bo na pewno nie z dobrego serca...
- Hsss – syknął i uśmiechnął się – masz rację. Miałem Cię pilnować, żebyś nie zrobił jakiejś głupoty... na przykład nie próbował zwinąć się niepostrzeżenie. Tak samo Piekielny Zaśpiew pilnował tej kobiety. – wskazał na bardkę – I tak samo będę teraz pilnował was oboje.
- Czemu więc nie zabiłeś tamtego maga wcześniej? Mógł mnie uśmiercić.
- Oszczędziłby mi tym wielu kłopotów. - warknął demon ze złośliwą satysfakcją.
- Aha. Wszystko jasne. Potrafimy jednak, ku twemu utrapieniu zapewne, radzić sobie w różnych sytuacjach... Jedno jeszcze mnie ciekawi. Kto ci rozkazuje? Edwin?
- Nie. Inny mag. Elf Xan... nie mogę złamać geasu jaki na mnie nałożył. Czar jest zbyt silny a ja zbyt osłabiony...
- Czym?
- Spisek śmiertelników z Drugiej Sfery Materialnej. - udało mi się wyczytać z jego twarzy, że to wspomnienie było dla niego bolesne – Byłem tak bliski zostania Mocą! Albo i czymś jeszcze potężniejszym! Władałbym Sferami...! Tymczasem zaś ja, Archimonde, Pan Płonącego Legionu, jestem teraz uwięziony... na stałe związany z tym ciałem. I muszę służyć śmiertelnikom, którymi gardzę! - splunął i zaklął w dziwnym, syczącym języku – Gorzej nawet! Sam stałem się na wpół śmiertelnikiem... - kontynuował zniesmaczony – ale przynajmniej żyję. Żyję... - ostatnie słowo wypowiedział tak, jakby zrozumiał jakąś wielką prawdę. Uśmiechnął się. Dałbym głowę, że czuł wielką ulgę...
Zostawialiśmy za sobą kolejne kilometry. Mimo kąsających podmuchów lodowatego, północnego wiatru, nie zwalnialiśmy tempa. Zrobiliśmy tylko kilka krótkich postojów... Pod wieczór zaczął prószyć śnieg. Najpierw nieśmiało, potem coraz mocniej. Postanowiliśmy przenocować w małym sosnowym lasku. Kiedy tarcza słoneczna posyłała ku Ziemi ostatnie dziś promienie, my byliśmy już gotowi. Ogień trzeszczał wesoło, niedaleko piętrzył się stosik drewna - zapas wystarczający na całą, długą noc...
- Pierwszy obejmę wartę. - zaproponowałem ofiarnie.
- Nie jest to konieczne – odezwał się Nax – ja i tak nie sypiam, więc równie dobrze mogę trzymać wartę.
- Jesteśmy Ci niewypowiedzianie wdzięczni. - mruknąłem.
Byłem tak zmęczony wyczerpującą wędrówką, że tylko ułożyłem się wygodnie, przykryłem płaszczem i już smacznie spałem...

10. Biel wszędzie dookoła
Wczesnym rankiem, kiedy słońce dopiero leniwie wstawało, obudził mnie jakiś podejrzany szelest. Otworzyłem oczy i uśmiechnąłem się. To tylko wiewiórka. Mała, biała wiewiórka śmigała między gałęziami niczym pocisk. W pewnym momencie, całkiem nagle i zupełnie niespodziewanie zeskoczyła na ziemię tuż obok mojej twarzy. Na wyciągnięcie ręki miałem jedno z najbardziej płochliwych zwierząt północy. Zwierzątko pomyszkowało trochę po naszym obozie, a nie znalazłszy nic jadalnego, zniknęło znów między drzewami. Futrzasta kulka energii...
Uśmiechnąłem się. To był piękny początek dnia i dobry omen. Wstałem, przeciągnąłem się. Mroźne powietrze szybko mnie otrzeźwiło. Przetarłem oczy wyganiając z nich resztki snu... I zobaczyłem, że Nax śpi jak zabity! Podszedłem do niego i lekko go szturchnąłem. Demon tylko mruknął coś i przewrócił się na drugi bok. Tego było już za wiele. Kopnąłem go i ryknąłem na cały głos:
- Pobudka!
On jednak otworzył tylko jedno oko, więc jeszcze raz przyłożyłem mu z buta, tym razem mocniej.
- Na mroki Tartaru i łzy Elizjum, jeśli zaraz nie wstaniesz to pożałujesz, że cię uwolniliśmy...
Elf wstał niechętnie rozcierając obolały bok i sycząc gniewnie jakieś przekleństwa.
- Czego w ogóle chcesz, człowieczku?
- Mówiłeś, że nie sypiasz i będziesz trzymał wartę, a tymczasem chrapałeś sobie w najlepsze! Spałeś jak suseł!
- Rzeczywiście... spałem. – głos Naxa przepełniony był zdumieniem i niepokojem – Jak to możliwe? Jest ze mną gorzej niż myślałem... - mruknął chowając twarz w dłoniach.
- Najgorzej to jest z twoją głową! Wszyscy mogliśmy przez ciebie zginąć!
- Ale żyjemy, prawda? - odparł bezczelnie.
Przyznałem trochę racji jego pokrętnemu rozumowaniu, chociaż zrobiłem to nad wyraz niechętnie. By ostatnie słowo należało do mnie, dodałem:
- Jeśli jeszcze raz wytniesz taki numer to cię zabiję. Bez względu na to co mówił Edwin.
Elf wzdrygnął się mimowolnie, wiedział, że nie żartuję... Sharwyn, którą obudziły moje wrzaski, przygotowywała się do wymarszu. Ech, czas by nasza trójka wróciła na szlak...
Po południu opady znów zaczęły przybierać na sile. Wokół nas zrobiło się całkowicie biało. Płatki śniegu były coraz cięższe i padały gęściej. Po paru godzinach zerwał się dodatkowo porywisty, wiatr zimny niczym stal zabójcy, niosący tumany białego puchu. Widoczność była praktycznie zerowa – gdy wyciągnąłem przez siebie rękę to nie mogłem dostrzec własnych palców! Kurczowo trzymałem Sharwyn za ramię, by nie zgubić się w zawierusze tak jak to zrobił Nax. Jako że w takich warunkach utrzymanie pożądanego kierunku było niemożliwością, postanowiliśmy przeczekać zadymkę. Porozumiewaliśmy się tylko za pomocą gestów, gdyż wyjący niczym szaleniec wiatr zagłuszał słowa, wręcz wpychał je z powrotem do gardeł. Skuliliśmy się za największą zaspą, która dawała przynajmniej częściową ochronę przed kąsającymi podmuchami lodowatego wichru. Okryliśmy się wspólnie obydwoma płaszczami i mocno przytuliliśmy się do siebie, by nie stracić niepotrzebnie, choćby najmniejszej cząstki ciepła...

11. Barbarzyńcy
Gdy wydostaliśmy się wreszcie spod śniegowej „pierzyny” ujrzałem, że władzę nad światem objęła Selune – bogini księżyca. A mówiąc mniej obrazowo – zapadła głęboka noc. Na niebie nie można było dojrzeć nawet najmniejszej chmurki, rozświetlały je za to miriady gwiazd błyszczących niczym najdoskonalsze klejnoty... Tak pięknego nieba nie uświadczy się w krainach południa. Rycerz, smok, młot, miecz, panna i inne gwiazdozbiory widać było tak czysto i wyraźnie jakby znajdowały się na wyciągnięcie ręki...
Odetchnąłem głęboko świeżym, mroźnym powietrzem starając się jednocześnie rozruszać zesztywniałe, przemarznięte mięśnie. Potem rozmasowałem ręce i nogi Sharwyn, która ledwie mogła się poruszać i strasznie drżała.
- Będziesz mogła iść? - spytałem głosem czulszym niż zamierzałem.
- Ch-ch-chyba t-t-tak. - odpowiedziała niepewnie szczękając zębami.
- Napij się, – podałem jej piersiówkę – to Cię rozgrzeje.
- Co to jest? - spytała nieufnie, powąchawszy – Wino?
- Sercowino. Prosto z Klątwy.
Uspokojona mymi słowami, kilkoma łapczywymi łykami opróżniła pojemnik i oddała mi go.
- Dzięki. - szepnęła rumieniąc się, nie wiadomo czy pod wpływem wzruszenia czy też z powodu wypitego właśnie alkoholu...

Światło słoneczne odbijające się od nieskalanie białej, śnieżnej pokrywy prawie oślepiało. Wszędzie biel, jasność i pustka... Zakląłem siarczyście. Wygodniej szło się przy księżycu. Zacząłem tracić nadzieję, że dojdziemy do miejsca przeznaczenia. Ból, zagubienie, zimno i osłabienie bardki nie dawały nam większych szans. Dopiero widok wąskiej smużki dymu wlał nieco otuchy w moje serce. W końcu tam gdzie dym, tam ogień, a gdzie ogień, tam ludzie. Przynajmniej zazwyczaj...
Przedzieranie się przez ponad metrowe zaspy zużyło wszystkie nasze - i tak już poważnie nadwątlone - siły. Skrajnie wyczerpani weszliśmy na polanę z ubitego śniegu. Dogasające ognisko i liczne ślady stóp wskazywały jasno na to, że obozowała tu spora grupa. Ślady bez wątpienia należały do ludzi, więc podążyliśmy nimi – prosto na północ.
Udeptaną dokładnie ścieżką szło się dużo łatwiej, wygodniej i szybciej. Pomimo tego prędko złapało nas - paraliżujące ciało i umysł - zmęczenie.
- Nie zrobię już ani kroku więcej... nie mogę. - jęknęła Sharwyn, zachwiała się i padła plecami w śnieg.
- Musisz iść – tłumaczyłem jej próbując ją podnieść – na tym pustkowiu zginiemy!
- Może zginiecie, a może i nie. - odezwał się ktoś zza moich pleców – Ale w tej chwili to zależy tylko i wyłącznie ode mnie.
Spokojnie i powoli obróciłem się. Przede mną stał potężnie zbudowany dowódca uzbrojonych w topory lub dwuręczne miecze barbarzyńców.
- Kim jesteście? - spytałem.
- To ja tu jestem od zadawania pytań... – odrzekł dumnie rudzielec, a na potwierdzenie tego faktu wycelował ostrze swego miecza prosto w moje serce...

12. Młot wspomnień
- Rozumiem. - odrzekłem spokojnie – Po co te nerwy?
- Wtargnęliście na tereny łowieckie klanu Łosia. Czego tu szukacie? - spytał chrapliwym, ale dość poprawnym językiem.
- Poszukujemy wielkiego wojownika – Daelana z klanu Czerwonego Tygrysa – oraz bohatera Neverwinter – Folinara Chasholfa.
- Imiona, które wymieniłeś... - zaczął nieufnie - są nam znane. Dobrze znane. Czego chcecie od ich właścicieli?
- Przybywamy z południa by prosić ich o pomoc... o pomoc w walce ze złem. - wymyśliłem na poczekaniu.
- Dobrze więc. Zaprowadzimy was do nich – zdecydował się po chwili - ale jeśli spróbujecie jakiś sztuczek, to ostrzegam...
- Domyślam się, po prostu prowadź.

- Sharwyn? - spytałem pochylając się nad bardką.
Nie otrzymałem odpowiedzi. Tknięty złym przeczuciem, dotknąłem jej czoła. Było tak zimne, że przeraziłem się. Po energicznym masażu i solidnej dawce rozgrzewającego napitku barbarzyńców, jej stan polepszył się nieco, ale nie odzyskała przytomności.
- Zaniesiemy ją do naszego obozu. To niedaleko... tam zajmą się nią nasi szamani. - zaproponował wielkodusznie rudy przywódca.
- Tak... - zgodziłem się znając skuteczność szamańskiej magii i leków – Pospieszmy się, każda chwila jest droga.

Barbarzyńcy szybko zbudowali prowizoryczne nosze i ruszyli w drogę. Zadziwiła mnie ich zapobiegliwość, a niespotykana siła połączona z niezwykłą delikatnością wobec chorej wprawiła w zdumienie. Niełatwo było dotrzymać im kroku... musiałem niemal biec, by tego dokonać, a nie było to w moim stanie rzeczą łatwą ani przyjemną. „Dla dobra Sharwyn” - powtarzałem sobie w duchu i to dodawało mi sił.
Przyjrzałem się też z bliska tym niezwykłym ludziom. Nosili grube skórzane zbroje z długimi rękawami oraz spodnie wykonane ze skór dzikich zwierząt. Choć strój taki krępował nieco ruchy i nieprzyjemnie pachniał, to zapewniał wspaniałą ochronę przed mrozem. Tak samo zresztą jak futrzane czapy, rękawice, buty i płaszcze. Wszyscy barbarzyńcy mieli długie, gęste włosy i takież brody. Skórę twarzy wystawioną na działanie mroźnego wiatru smarowali dziwną, tłustą substancją. Wyglądali na znużonych długą podróżą, lecz starali się nie okazywać tego w żaden sposób, raźno szli przed siebie. Tylko tak twardzi ludzie mieli szansę przeżycia tu, na północy...
Ich obóz znajdował się w jaskiniach ciągnących się pod pasmem niewysokich wzgórz. Były to arcydzieła Matki Natury mogące zachwycić nawet najwybredniejszego krasnoluda. A dzięki gorącym źródłom wprost idealnie nadawały się na schronienie. Zauroczyły mnie kamienne sople, kolumny i inne, nawymyślniejsze formy skalne. „Ileż lat musiały powstawać takie cuda?” - zamyśliłem się. Życie jednak rządzi się własnymi prawami i brutalnie wyrwało mnie z zadumy.
- Ty, żółty, iść z ja. - szturchnął mnie rudy topornik, niski jak na standardy barbarzyńców, ale i tak wyższy ode mnie.
- Nie. - pokiwałem przecząco głową – Nie zostawię jej. - wskazałem na leżącą bez ruchu bardkę. Wojownik chyba zrozumiał, bo pozwolił mi iść dalej...
Chorą umieszczono w małej jaskince w pobliżu gorących źródeł. Położono ją na niskim łożu i przykryto kilkoma warstwami skór. W ciągu kilku minut przybyli szamani. Pierwszym był siwy, zgarbiony staruszek o szczurzej twarzy odziany w dziwny strój z wilczych futer. Jako druga przyszła młoda blondynka o ściętych krótko włosach. Jej ciało opinała nieco za mała toga z szarego, szorstkiego materiału. Ostatni przybył szczupły mężczyzna. Długie, ciemnoblond włosy wysypywały się spod kaptura brązowego płaszcza, którym człowiek ten szczelnie się okrywał.
Stary szaman uczynił tylko dwa ruchy dłonią, ale zrozumiano go i jego rozkazy zostały błyskawicznie spełnione: strażnik zmusił mnie bym usiadł pod przeciwległą ścianą, a blondwłosa para zrzuciła z łóżka zakrycia, pod którymi leżała Sharwyn. Staruszek tylko rzucił okiem na chorą i wyjął z torby słoiczek gęstej mikstury o perłowym kolorze.
- Sprowadzi ból, ale wygna demona mrozu, który zamieszkał w jej ciele. - stwierdził skrzypiącym głosem, nie kierując tych słów do nikogo konkretnego.
Zostawił słoiczek w rękach pomocników i wyszedł... Szamanka szybko i sprawnie rozebrała bardkę i zaczęła energicznie nacierać jej nagą skórę magicznym eliksirem. Mężczyzna po chwili wahania wziął przykład ze swojej koleżanki. W powietrzu rozszedł się ciężki, korzenny aromat...
Wspomnienia uderzyły we mnie niczym młot... Ja i ona... inny czas, inne miejsce... Wrażenie gładkiej skóry pod palcami, zapach jej perfum, smak jej skóry... Potrząsnąłem głową uwalniając się z czaru, jaki rzuciła na mnie przeszłość i czym prędzej opuściłem pomieszczenie...

13. Jurgen Lodowy Płomień
- Wódz chcieć z ty rozmawiać. - przerwał moją zadumę czarnowłosy, barczysty strażnik.
- Prowadź... - westchnąłem.
Barbarzyńca zaprowadził mnie do niskiej, ale dość przestronnej jaskini. Wszystkie ściany obwieszone były futrami, rogami i innymi myśliwskimi trofeami. Na przeciwko drzwi stał wielki, topornie wykonany, kamienny tron. Wokół niego ustawiono w półokrąg drewniane, przykryte skórami fotele, na których siedzieli członkowie Rady Starszych. Nie zwracałem jednak na nich uwagi. Patrzyłem prosto w oczy wodzowi klanu – Jurgenowi. Rządził on dopiero dwa lata, a już znacznie powiększył terytorium klanu wygrywając trzy wojny z sąsiednimi szczepami. Był też żywym przykładem na poparcie ludowego przysłowia mówiącego, że wygląd jest mylący. Bardzo mylący... Szaroniebieskie oczy o łagodnym wyrazie, owalna twarz, blond włosy splecione w krótki warkocz oraz dziewczęcy typ urody kontrastowały z jego fizyczną i duchową siłą. On tylko wyglądał niepozornie, tak naprawdę był jednak jednym z najpotężniejszych Uthgarczyków. Ukląkłem przed nim na jedno kolano i pochyliłem głowę.
- Bądź pozdrowiony Jurgenie Lodowy Płomieniu, przywódco wspaniałego i potężnego klanu Białego Łosia. Chylę czoła przed człowiekiem, o którego wyczynach śpiewają bardowie na całym Wybrzeżu Mieczy...
- Widzę, że nieobce ci są piękne słowa i dworne zachowanie, ale tu nie mają one najmniejszego znaczenia. Wstań i odpowiedz na moje pytania. - rzekł twardo mój rozmówca.
Podniosłem się więc, bacząc jednak by moja postawa wciąż wyrażała szacunek.
- Jesteś Drax Cieniste Ostrze, prawda?
- Tak. - przyznałem, zastanawiając się ile o mnie wie.
- Przybyłeś na północ by pomóc Daelanowi?
- To ja przybyłem prosić go o wsparcie, ale jeżeli mogę w jakikolwiek sposób pomóc, to zrobię to. - powiedziałem stanowczo.
- Nie znasz więc sytuacji? - najwidoczniej rozbawiło to nieco Jurgena – Widzę po twoim wyrazie twarzy, że nie... To wygląda tak: Po klęsce Moragi – władczyni pradawnych, wojska jej sojuszników poszły w rozsypkę i poszczególne oddziały zaczęły uciekać w trzech różnych kierunkach. Część w kierunku Luskanu, część w poszła na wschód... pozostali jednak przybyli w te okolice. Powstało kilka niewielkich, skłóconych ze sobą miast – państw.
- Ale co to ma wspólnego z Czerwonym Tygrysem? - zdziwiłem się szczerze.
- Wbrew pozorom dość dużo. Otóż uwięziono go podstępnie w jednym z nich. Tak jak kilkoro innych wojowników... tak jak mojego przyjaciela – Nathana Xilo. - zasmucił się.
- Trzeba ich uwolnić! - niemal krzyknąłem.
- Oczywiście. Tylko, że aktualnie układ sił jest dla mnie niekorzystny. Nie mogę ryzykować wyniszczającej wojny... I tu pojawiasz się ty, niezwiązany z żadnym z klanów... - zawiesił głos.
- Więc moje działanie nie może być pretekstem do wojny. - olśniło mnie – Rozumiem... Tylko co z Sharwyn?
- Jej stan jest ciężki, ale stabilny. Zostanie tutaj póki nie wydobrzeje.
- I póki ja nie wypełnię misji. - domyśliłem się.
- Dokładnie tak. - zakończył rozmowę Jurgen, po czym uśmiechnął się i opuścił salę.

14. I znów na szlaku
Nie mogłem odejść bez pożegnania, ale nie mogłem też zdradzić bardce w jak niepewnej sytuacji się znajdujemy. Potrzebowała spokoju, by wyzdrowieć – nie chciałem jej denerwować. Kiedy wszedłem do jaskini, w której leżała dziewczyna, tylko utwierdziłem się w swoim postanowieniu. Leżała bez ruchu, taka blada, biedna, smutna... Westchnąłem. „Chyba rozklejam się na starość.” - pomyślałem. Przysiadłem ostrożnie na brzegu łóżka Sharwyn i odgarnąłem niesforne kosmyki włosów z jej twarzy. Uśmiechnąłem się łagodnie i szepnąłem cicho:
- Cieszę się niezmiernie z tego, że odzyskałaś przytomność. Szaman powiedział, że teraz twoje wyzdrowienie jest już jedynie kwestią czasu.
Bardka uśmiechnęła się lekko. Wyglądała na bardzo osłabioną.
- Niestety jest jeszcze coś – kontynuowałem – Uthgarczycy zaopiekują się tobą... ja zaś muszę cię opuścić.
Płomyk jej uśmiechu zgasł zdmuchnięty przez tą wiadomość. W jej oczach pojawiły się ból, żal i bezsilna złość. Nie wiedziałem co powiedzieć, więc tylko pogładziłem ją po policzku, pocałowałem delikatnie w czoło i z ciężkim sercem opuściłem pomieszczenie.

I znów na szlaku... Podmuchy lodowego wichru i skrzypienie śniegu pod stopami. Czyste niebo i wszechogarniająca biel. Wolę wprawdzie cieplejszy klimat, ale Północ... tak, ona ma niepowtarzalny urok... Mogłoby się wydawać, że jest to kraina niegościnna, nieprzychylna wszelkiemu życiu. Jednak wystarczy się jedynie zatrzymać i dokładniej przyjrzeć, by zrozumieć swoją pomyłkę, by zauważyć, że i tutaj, mimo niesprzyjających warunków, tętni życie. Świadczył o tym śpiew ptaka dobiegający gdzieś spośród świerków, ślady jakiegoś małego gryzonia na śniegu, kilka kłaków futra rysia, lisa lub nawet wilka. Raz nawet, wcześniej przeze mnie nie zauważony, śnieżny zając przebiegł mi drogę i w szalonych podskokach zniknął wśród zasp...

Zachodzące słońce jest szczególnie piękne w tych okolicach. Niesposób opisać gry najróżniejszych odcieni żółci, pomarańczu i czerwieni. Dla mnie najcudowniejszym zjawiskiem jest zakończenie tego spektaklu – ostatni słoneczny promień przybiera barwę najcenniejszego szmaragdu... A nocne niebo? Mógłbym oglądać je bez przerwy i zawsze budziłoby ono we mnie taki sam zachwyt. Migoczące diamenty gwiazd na czarnym niebie... widok, który pozostaje w pamięci do końca życia...

15. Miłe powitanie 2
Kiedy ujrzałem wreszcie cel mojej wędrówki – miasteczko Kumasz – olbrzymi ciężar spadł mi z serca. Cywilizacja to jedno wielkie bagno, ale wolę już to bagno od dzikich pustkowi. Urodziłem się w Kitoi – jednej z większych metropolii Kara-Tur – a podczas swoich podróży zwiedziłem wiele wspaniałych miast: Luskan, Athkatlę, Wrota Baldura, Neverwinter, Waterdeep, Silverymoon. Tam mój wygląd, moja inność nie budziły takiej sensacji co w rejonach wiejskich, więc wreszcie mogłem czuć się swobodnie. Słyszałem, że w Askarze prawo gwarantuje równość i tolerancję dla wszystkich. Kiedy tylko skończę pracę dla Edwina, popłynę na południe i przekonam się, jak jest naprawdę. Bo jak mówi jedna ze złotych myśli Kessega: „Słowa muszą być potwierdzone przez czyny, czyny zaś nie potrzebują słów.”
Kumasz leży między zamarzniętym obecnie Jeziorem Węża, a górującą nad okolicą, samotną granią, którą barbarzyńcy nazywają „Kłem smoka”. Dzięki takiemu położeniu bardzo łatwo jest obronić miasto przed atakiem wrogiego wojska, nawet jeśli przeciwnik ma sporą przewagę w liczbie czy uzbrojeniu. Palisada zbudowana według najnowszej techniki daje niemal tak dobrą ochronę jak kamienny mur...
Równym, spokojnym krokiem podszedłem pod południową bramę. Teraz dopiero zauważyłem, że mieścina jest otoczona dodatkowo szeroką i dość głęboką fosą, której powierzchnię pokrywała teraz cienka warstwa lodu i śniegu. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, opadł z hukiem most zwodzony. Miałem wrażenie, że tworzące go grube deski o włos minęły moją głowę. Wzdrygnąłem się mimowolnie. Gdyby most był o kilka centymetrów dłuższy to niechybnie bym zginął!
- Oszaleliście?! - krzyknąłem do biegnących w moją stronę strażników. Ubrani byli w identyczne stroje: brązowe spodnie i grube, zafarbowane na jasnoczerwony kolor koszule, na które założyli aketony (pikowane kaftany). Obrazu dopełniały małe, okrągłe hełmy, skórzane buty, futrzane rękawice i krótkie miecze przypięte do pasów. Na tym jednak podobieństwa się kończyły...
- Kurde! Nie trafiłeś, Stech! - odezwał się wyższy mężczyzna. Był on bardzo umięśniony i szeroki w barach, ale lekko się garbił. Zignorowałem zarówno jego słowa jak i nerwowe ruchy i skupiłem się na facjacie: duży, szeroki nos, lekko odstające uszy, policzki zarumienione od mrozu i długie, zlepione w tłuste kłaki, czarne włosy. No i jeszcze coś – wyraz twarzy urodzonego kretyna...
- Czego tutaj szukasz, żółtku? - warknął strażnik nazwany Stechem.
- No właśnie, czego tu?
- Zamknij jadaczkę, Bolek!
„Bolek?!” Uśmiechnąłem się w duchu, choć moja twarz nie wyrażała żadnych emocji... Niski, szczupły i piegowaty Stech zachowywał się dumnie, traktował wszystkich z góry. „Och, jak ja tego w ludziach nienawidzę” - pomyślałem. Tymczasem mój rozmówca zdjął z głowy hełm, ukazując krótkie, rudawe włosy, po czym, z szerokiego rozmachu, uderzył mnie nim w twarz. Lewy policzek zaczął mi puchnąć, a z nosa pociekła krew...

16. Zemsta jest rozkoszą bogów
- Co jest, żółtku? Połknąłeś język? A może ty po prostu nie umiesz mówić po ludzku, co?
- Umiem. - warknąłem.
- To teraz na kolana, psie, albo tak cię załatwię, że będziesz jadał tylko przez słomkę!
Posłusznie przykląkłem na jedno kolano. Stech uśmiechnął się złośliwie, a w jego jasnobrązowych oczach zamigotały złowrogie iskierki. Tymczasem ja z całej siły odbiłem się od ziemi i uderzyłem go głową w brzuch. Wojak syknął, zgiął się wpół i padł twarzą w śnieg. Nim Bolek zrozumiał co się stało, kopnąłem go w podbrzusze... Zadziwił mnie odpornością – zamiast zwinąć się z bólu, wrzasnął i rzucił się na mnie. Ja jednak z łatwością unikałem jego nieskoordynowanych ataków, bezwzględnie wykorzystując każdy błąd – najpierw przyłożyłem mu z łokcia w jego paskudną gębę, a potem podłożyłem nogę tak, że przewrócił się lądując w wielkiej zaspie. Kiedy tak leżał z twarzą w śniegu, podszedłem i wykręcałem mu prawą rękę tak długo, aż usłyszałem chrupnięcie wyłamywanej kości. Na koniec wróciłem do Stecha i dwa razy kopnąłem go w żebra.
- To za „żółtka”. - powiedziałem uśmiechając się mściwie. Już miałem odejść, ale coś mi się przypomniało – tym razem włożyłem w cios całą siłę.
- A to za „psa”.
Strażnik jęknął i zwinął się z bólu. „Taak, zemsta jest rozkoszą bogów.” - pomyślałem z uśmiechem wchodząc do miasta...

Od wewnątrz Kumasz wyglądało tak jak wiele innych miast powstałych ostatnimi czasy na Północy. Rzędy prostokątnych, niemal identycznych, drewnianych domów oraz proste, wąskie, przecinające się pod kątem prostym ulice. Układ rozumny, logiczny i... bezduszny. Nuda i monotonia napawały mnie obrzydzeniem. To właśnie one były jednymi z przyczyn, dla których opuściłem Kara-Tur.
Grupa brudnych dzieci w podartych szmatach, krzycząc i śmiejąc się, bawiła się starą, skórzaną piłką. Gdyby nie one, to można by pomyśleć, że dzielnica jest całkiem wymarła. No tak, najprawdopodobniej dorośli i cała młodzież pracowali o tej porze w bogatszej części miasta, bądź poza jego granicami. Tym lepiej dla mnie – mogłem niezatrzymywany przez nikogo przemknąć w pobliże wewnętrznej bramy. Była ona jakby magiczną granicą pomiędzy światem biedy a światem, jeśli nie bogactwa, to przynajmniej dostatku.
Blady blondyn o małych, jasnoniebieskich oczach stojący przy wrotach nosił taki sam uniform co Stech i Bolek. Stał sztywno wyprostowany, a jego ubranie było tak czyste i porządne jak to tylko możliwe w panujących tu warunkach. „Na pewno służbista” - byłem o tym przekonany. I, jak się okazało, miałem rację...
- Czego chcesz? - spytał mnie znudzonym głosem, w którym czaiła się nutka podejrzliwości.
- Jestem posłem lorda Luskanu. Wpuść mnie!
Mój władczy ton sprawił, że strażnik od razu stał się miły i usłużny.
- Tak, tak, już, oczywiście... Proszę najmocniej o wybaczenie. Nie wiedziałem, że mam do czynienia z osobą urzędową... - giął się w ukłonach.
- Po prostu otwórz bramę! - rozkazałem.
Żołnierz, jeszcze raz się kłaniając, pchnął skrzydło bramy. W ten sposób droga do centrum miasta stanęła przede mną otworem...

17. Drewno wiśni
Poczułem się, jakbym znalazł się w innym świecie. Miejsce brudnych, nudnych chat zajęły czyste, miłe dla oka domki z ukośnymi dachami. Zauważyłem też warsztaty rzemieślników, w których wrzała praca i kramy kupców pełne różnorakich dóbr. Nie przyglądałem się im jednak, bo na szerokich ulicach tętniło miejskie życie. To, za którym tak tęskniłem... Biegający w sobie tylko znanych celach ludzie, goniącei śmiejące się srebrzyście dzieci, siedzący pod ścianą warsztatu brodaty pijaczyna śpiewający niewyraźnie jakąś piosenkę... Uśmiechnąłem się – zupełnie jak w domu!
Po dłuższej chwili udałem się na poszukiwania gospody, podrzucając od niechcenia sakiewkę, którą zwędziłem wyjątkowo nierozważnemu fircykowi. Tak, należało mi się trochę prawdziwego odpoczynku, bo czekało mnie naprawdę trudne zadanie...
„Pod mdlejącym sierżantem”. Hmm... ciekawa nazwa. Szyld z wymalowanym na nim nieszczęsnym wojakiem zwracał na siebie uwagę. Budynek sam w sobie wyglądał zachęcająco: pomalowane na biało ściany, rzeźbione parapety i okiennice, lekko ukośny, pokryty błękitnymi płytkami dach...
Wszedłem do środka. Było mroczno, bo olejowe lampy nie paliły się. Jedynym źródłem światła był ogień płonący w kominku. Mimo miernego oświetlenia starałem się dojrzeć jak najwięcej szczegółów – każdy z nich mógł uratować mi później życie. Stoły były dębowe, masywne, krzesła również. Na ścianach wisiały obrazy niewielkiej wartości tak pieniężnej, jak i artystycznej. Głównie południowe krajobrazy. Dużo ciekawsze były sceny wyrzeźbione na przedniej stronie baru... przedstawione z taką dbałością o szczegóły, że wywoływały rumieniec zażenowania na twarzach co wstydliwszych osób...
Przybrałem pozę podróżującego szlachcica i energicznym krokiem podszedłem do grubszego, ale umięśnionego jegomościa.
- Jestże to najlepsza tawerna w tej podłej mieścinie, czy też pomyliłem budynki?
- Nie, panie, nie pomyliłeś się. Oto przybytek, którego szukałeś. Czym mogę służyć?
- Chcę dobrze zjeść i wypić. I obejrzeć pokój jeśli można, dobry człowieku.
- Za momencik... - uśmiechnął się.
- Nie! - przerwałem mu ledwie rozpoczęte zdanie – Natychmiast!
Karczmarz skrzywił się, ale gdy potrząsnąłem pękatą sakiewką, to brzęk monet przekonał go do moich racji... Poszliśmy na piętro... Pokój, który pokazał mi mężczyzna, był przestronny i bardzo czysty. Z jednej strony stało kilka pięknie wykonanych szaf, a z drugiej wielkie łóżko z baldachimem, mały stolik i krzesło.
- Nie ma nic lepszego? - spytałem niby to niezadowolony.
- Zapewniam, że nawet panujący nam diuk Erhard nie ma wspanialszego lokum.
- Czy... czy te meble to wiśnia?
- Tak, panie. To drewno wiśni. Sprowadziliśmy je aż z...
- Nieważne. Biorę...

18. Folinar Chasholf
Rozmarzyłem się... Przypomniała mi się Biała Droga biegnąca przez Cesarskie Ogrody. Po obu stronach tej ścieżki rosły piękne drzewa wiśniowe, uwielbiałem się nią przechadzać... Te spacery z Tamoko wśród kwitnących wiśni... Na to wspomnienie serce ścisnął mi żal.
- Kazałem przygotować gorącą kąpiel, bo wydawało mi się, że zechcecie, panie, zmyć z siebie brud i trudy drogi. - odezwał się nieśmiało gospodarz.
- No nareszcie! Prowadź. - dalej udawałem szlachcica.
Zaprowadził mnie do piwnic. Urządzono w nich prawdziwą saunę! Były tu zarówno jednoosobowe „wanny” jak i wielki „basen”. Najróżniejsze ozdobniki były pięknie wkomponowane i miłe dla oka...
Zanurzyłem się po szyję w ciepłej wodzie pochodzącej najpewniej z gorących źródeł i próbowałem się zrelaksować. Bezskutecznie. Widma przeszłości nie chciały mi dać spokoju... Śliczna twarzyczka Tamoko, szydercze uśmiechy spiskowców, którzy zmusili mnie do opuszczenia Cesarskiego Dworu, słowa Sharwyn i spojrzenie dziewczyny, której ojciec zginął z mojej winy, przez moją ostrożność... a może to było po prostu tchórzostwo? „Aethernusie – modliłem się w duchu – nie pozwól by cierpieli przeze mnie niewinni... już nigdy.”
Po kąpieli i kolacji delektowałem się wyśmienitym tethyriańskim winem. Zastanawiałem się, co by było, gdybym postąpił inaczej... czy Tamoko wciąż by żyła?
- Trapią cię mroczne myśli. - odezwał się krasnolud przysiadając się do mojego stolika. Miał rdzawoczerwoną skórę, bardzo krótkie, szare włosy i bujne wąsy. Co ciekawe nie miał brody – to bardzo rzadka rzecz wśród jego ludu. Był bardzo wysoki jak na standardy swojej rasy, nosił zdobioną bogato złotymi i srebrnymi nićmi brązową tunikę.
- A co ci do tego duergarze? - burknąłem.
- W sumie nic. - odparł i zamilkł.
Nie odszedł jednak. Siedział bokiem do mnie i spokojnie obserwował innych gości gospody. Byli to głównie bogatsi kupcy, szlachta oraz oficerowie straży.
- Czy można zmienić przeznaczenie? - spytałem w końcu – Oszukać je?
- Nie, nie można. Ale trzeba też pamiętać, że w znacznej mierze sami je tworzymy. Poza tym gdybyś w przeszłości zrobił coś inaczej, to byłbyś teraz inną osobą, zadającą sobie inny zestaw pytań. Kiedy patrzysz wstecz, widzisz wiele dróg i możliwości... ale tak naprawdę życie jest linią prostą – możesz wybrać jedynie „obecny krok”, czyli to co robisz w danej chwili. Ta mnogość dróg i możliwości jest jedynie iluzją tworzoną przez umysł...
Potaknąłem i uśmiechnąłem się melancholijnie.
- Może racja, a może nie... ale dziękuję, pomógł mi pan, panie...?
- Folinar Chasholf.
- Khem, - zakrztusiłem się winem – ten Folinar Chasholf? Bohater Neverwinter? Nie wiedziałem, że jesteś panie mrocznym krasnoludem.
- I zachowaj to proszę w tajemnicy. Zawsze nosiłem hełm ze specjalną maską i rękawice.
- Więc czemu zdradziłeś mi swoją tożsamość? - spytałem zdezorientowany.
- Nie wiem, impuls. Może... przeznaczenie? Rozpocząłem tą rozmowę, bo wydawałeś mi się... udręczony. I w tym wewnętrznym cierpieniu bardzo podobny do mnie samego.
- Rozumiem. - potaknąłem – Ach, przypomniałem sobie. Mam dla ciebie list od Lady Fentan... Poczekaj chwilkę.
Poszedłem do mojego pokoju, ale dopiero po dłuższej chwili znalazłem zalakowany zwój pergaminu, którego szukałem. Wróciłem w pośpiechu na salę i wręczyłem list duergarowi. Z przejęcia nie zauważyłem, że trzej mężczyźni w mundurach straży weszli do budynku i obnażywszy miecze ruszyli w naszym kierunku...[/blok]


Autor: 601


Nasz serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Więcej informacji można znaleźć w Polityce prywatności.

ZAMKNIJ
Polityka prywatności