Kroniki Fantastyczne


[Krainy]


Jak Morgoth poznał Gorthaura

[blok]*
Gościniec wyglądał na rzadko używany. Na drodze ciężko było odnaleźć jakiekolwiek ślady świadczące o tym, żeby ktoś tędy niedawno podróżował. Żadnych odcisków ludzkich czy elfich stóp, końskich kopyt, albo kół wozów. Melkor kroczył właśnie tym traktem w celu odkrycia jakiegoś miejsca nadającego się do wybudowania twierdzy. Był przybity po wygnaniu ze swego domu. W jego czarnym sercu zagnieździł się żal do innych Valarów. Ten żal powoli przeradzał się w gniew. Z każdą chwilą coraz bardziej pragnął zemsty. Znalezienia ludzi, którzy staliby się generałami jego potężnej armii przywołanych duchów. Chciał zniszczyć ostatecznie swoich braci i siostry. Aby móc osiągnąć to zamierzenie, musiał działać dyskretnie. Dlatego też, przybrał postać ludzką. Był teraz mężczyzną o czarnych włosach, sięgających ramion oraz takich samych oczach, które obserwowały krajobrazy spod opadających kosmyków. Jego chuda, długa twarz obdarzona bladą cerą, udekorowana była garbatym nosem. Na prawym policzku widniała dość duża blizna, a na ustach jadowity uśmiech. Ubrany był w czarną, skórzaną kurtkę nabijaną ćwiekami. Nosił na sobie również brązowe spodnie i kolcze buty. Do pasa wykonanego ze szczerego złota, przyczepioną miał pochwę, w której mieścił się półtora ręczny miecz. Piasek gościńca usiany był w niektórych miejscach ostrymi kamieniami, które niejednokrotnie sprawiły, że Melkor, zwany Morgothem, potknął się. Po obu stronach szerokiej na pięć metrów drogi rósł las. Drzewa, które były jego głównym składnikiem, poruszały się z gracją i wyglądały, jakby zostały wprowadzone w głęboki trans. Sprawcą tego był ciepły wiatr, który muskał delikatnie policzki podróżującego oraz wplątywał się w jego włosy i tańczył wśród nich radośnie. Na błękitnym niebie, upstrzonym białymi, leniwymi chmurami świeciło słońce. Jego promienie przebijały korony drzew i tworzyły razem z leśnymi ciemnościami interesujące i zarazem piękne obrazy. Morgoth nie miał ochoty podziwiać tych zjawisk. Napawały go one odrazą i przypominały o dawnym domu. Mimo iż, od dłuższego już czasu wędrował, to jego czoło nie zostało jeszcze ozdobione kroplami słonego potu. Nie odczuwał zmęczenia, nie dawał nawet najmniejszych jego oznak. Nagle, po pokonaniu wzniesienia, oczom Melkora ukazało się miasto. W jego centrum stał duży, pięknie zdobiony budynek, który z pewnością pełnił funkcję ratusza. Wokół niego wybudowana była spora ilość domów. Uwagę mężczyzny przykuła karczma, do której postanowił zawitać.
*
Szyld powieszony nad drewnianymi drzwiami głosił: „Pod świńskim ryjem”. Melkor pchnął wrota, po czym zanurzył się w chmielowym morzu rozkoszy. W pomieszczeniu było niezwykle tłoczno. Przy licznych stołach siedzieli przedstawiciele wielu rozumnych ras. Uszy zgromadzonych pieszczone były cudownymi dźwiękami lutni i aksamitnymi głosami elfów, którzy zajęli miejsca przy kominku. Valar, bez zbędnego zachwycania się, usiadł na stołku i skinął na karczmarza. Po chwili znalazł się przed nim otyły mężczyzna, który rzekł:
- Czym mogę służyć, podróżniku?
- Chciałbym złożyć zamówienie. – odparł mrożącym krew w żyłach głosem Melkor.
- Zatem słucham...
- Spory antałek piwa oraz specjalność zakładu...
- Piwo, świński ryj w sosie własnym... – notował gospodarz.
- ... oraz pokój. Tylko, żeby był wygodny.
- Zrozumiałem.
Tłuścioch się oddalił, aby po chwili wrócić z gotowym już posiłkiem. Po skończonej uczcie, Morgoth udał się do swej komnaty.

*
Z głębokiego snu obudziły go krzyki kobiet i dzieci. Zapalił świecę i rozejrzał się po pokoju. Stwierdził, że wszystko jest na swoim miejscu. Położył głowę z powrotem na miękką i jednocześnie wygodną poduszkę i spróbował zasnąć. Nagle do jego nosa dotarł zapach dymu, który niemiłosiernie go drażnił. Melkor opuścił ciepłe łoże, po czym założył swe człowiecze odzienie. Dokładnie zapiął wszystkie paski. Otworzył drewniane, skrzypiące drzwi i jego oczom ukazało się piekło. Żółte ognie chłonęły karczmę z niewielkimi trudnościami. Wszystko powoli ulegało spopieleniu. Płomienie kroczyły po zasłonach, podłodze, a co najgorsze, zajęły nawet bar i wszystkie zgromadzone tam trunki! Nagle z jednej z dolnych komnat wybiegła kobieta. Połowa jej twarzy była już poważnie poparzona. Ubranie przykryte było kołdrą ogni. Valar został zmuszony do powrotu do swej komnaty, gdyż gorące języki wchodziły już po schodach i nieubłaganie zbliżały się do Morgotha. Przez moment chaos wdarł się do jego umysłu. Jednak nie siedział on tam za długo. Po chwili mężczyzna znał odpowiedź na kłębiące się w jego głowie pytanie: Co robić? Wziął rozbieg i zakrywając twarz, wyskoczył przez okno. Wylądował na twardej glebie, będącej doskonałą ziemią dla rosnących w ogródku kwiatów. Melkor usiadł i przyglądał się płonącej gospodzie. W chwili, gdy dach się zapadł, na ramieniu Morgotha spoczęła ręka schowana w metalowej rękawicy. Valar odwrócił się i zobaczył sześciu zakutych w stal strażników miejskich.
- Czym mogę służyć? – zapytał z udawaną grzecznością.
- Mamy dla pana niezbyt radosną wieść. – rzekł dowódca oddziału. – Otóż mieszkańcy Horgburgu obwiniają ciebie o zniszczenie naszej karczmy. Dlatego też, musisz opuścić nasze miasto.
- Słucham? Czy tak traktujecie wszystkich?
- Nie, tylko tych, którzy nie przypadną do gustu ludności. Albo wyjedziesz stąd po dobroci, albo będziemy zmuszeni wrzucić cię do lochów. Zatem, jaka jest twa decyzja?
- Głupia polityka. – powiedział Melkor. – Odejdę w pokoju.
*
Melkor zostawił Horgburg za sobą i z pomocą konia, którego po cichu ukradł, przemierzał kolejne kilometry. Ruszył na północ od miasta. Przez pewien czas przyroda otaczająca go wyglądała tak samo. Równinny, pokryty zieloną trawą teren. Czasami w oddali zobaczyć można było pojedyncze drzewo pokryte szatą liści i kwiatów. Gniady rumak był bardzo usłuchany i wykonywał każdy rozkaz bez żadnych sprzeciwów. Morgoth ścisnął boki wierzchowca, aby ten pobiegł szybciej. Powoli okolica zaczęła zmieniać swój charakter. Dookoła wyrastały pojedyncze, niskie góry. Było to znakiem zbliżającego się pasma górskiego. W końcu pojawiły się pierwsze wysokie i strome szczyty. Po kilkunastu minutach skradziony koń pokonywał ciężką ścieżkę pokrytą w całości kamieniami. Krajobraz był surowy. Ciężko dostrzec było kępę ziela lub małe, powykręcane drzewa z ledwością trzymające się korzeniami ubogiej ziemi. Wokół wystawały granitowe stożki. Większość z nich przykrytych było warstwą świeżego śniegu, który dodawał im powagi, i dzięki któremu góry wydawały się nie do zdobycia. Kolejne chwile ciągnęły się niczym wieczność. Przyczyną tego było między innymi słońce, które bezlitośnie piekło tegoż dnia. Rumak z każdym krokiem stawał się coraz bardziej zmęczony. Z jego pyska zaczęła toczyć się piana, a skóra robiła się coraz bardziej gorąca. Szczerze mówiąc, Valar również nabierał ochoty na zrobienie wypoczynku. Mimo to, postanowił pokonać jeszcze kawałek drogi. Po pięciu minutach powolnej jazdy, uszu Melkora dopadł dźwięk, który go ucieszył. Szum wody. Mógł wreszcie ugasić palące pragnienie, napoić konia i wreszcie się przespać. W chwilę później zsiadł z rumaka obok dość szerokiego strumienia. Woda, która w nim płynęła była niczym szkło, bardzo przejrzysta. Podprowadził konia do wodopoju, po czym sam nabrał orzeźwiającego daru natury w dłonie, aby uleczyć suche, cierpiące gardło. Gdy zaspokoił pragnienie oparł się o potężny głaz i został pochłonięty przez delikatne macki snu, zatracając jednocześnie kontakt z rzeczywistością.
Następny ranek obudził go promieniami słońca, które znajdowało się w zenicie. Melkor pospiesznie skompletował swój ekwipunek, rozrzucony po okolicy, a następnie znalazł się w niezbyt wygodnym siodle. Nudne, ciągle tak samo wyglądające obrazy mijały mu przed oczami. Tego dnia słońce nie grzało tak mocno, jak poprzedniego. Od czasu do czasu owa gwiazda była przysłaniana przez duże, ciemne chmury, które były zwiastunami nadchodzącego od wschodu deszczu. Valarowi nie podobała się wizja przeczekania opadu w górach. Prośby Morgotha zostały prawdopodobnie wysłuchane, gdyż na linii horyzontu zaczęły pojawiać się drzewa i obszary zielone. Z każdą godziną ostatnie szczyty stawały się coraz większe. Zapowiadał się koniec morderczej przeprawy przez góry. Po około trzech godzinach pasmo górskie było tylko bladym wspomnieniem. Przed oczami Melkora rozpościerał się wielki las złożony z bardzo wysokich i starych drzew. Gdy tylko zanurzył się w Fangorn – Las Entów, zauważył, że jest to ogromny organizm, który żyje. Po przebyciu kilkunastu metrów po ścieżce, stwierdził, że dróżka kompletnie znikła. Melkor zsiadł z konia i przywiązał go do gałęzi buku. Szedł ostrożnie wśród niedużych roślin runa, które czasami czepiały się jego ubrań. Przez cały czas czuł na sobie czyjś wzrok. Rozglądał się dookoła, lecz nic nie przykuło jego uwagi. Niektóre drzewa stały w dziwacznych pozycjach. Jedne okalały swe grube pnie gałęziami, jakby było im zimno, inne zaś wyglądały, jakby się cieszyły. Melkor czuł się niepewnie pośród tych wszystkich roślin. Wiedział, że każde z nich może przemienić się w niebezpiecznego enta, który rozgniótłby go jak robaka. Zachowując czujność podążał przed siebie. W końcu trafił na rozległą polanę, gdzie znajdowało się kilkanaście duchów – Majarów. Morgoth schował się w krzakach i obserwował zgromadzonych na łące.
*
Cała polana pokryta była jasnozieloną, soczystą trawą, sięgającą kolan. Źdźbła poruszały się niezbyt gwałtownie, przy czym wyglądały jak wzburzone morze próbujące pochłonąć choć odrobinę lądu. W całej tej zieleni przenikały gdzie niegdzie kolorowe płatki kwiatów. Znaleźć tam można było niebieskie niezapominajki, czerwone maki oraz złotogłowe mniszki lekarskie. Na środku łąki rósł potężny dąb, którego korona znacznie przewyższała najwyżej sięgające gałęzie pozostałych drzew znajdujących się w Fangornie, zwanym również Lasem Entów. Roślina ta była z pewnością magiczna. Powodem do takiego myślenia było to, że wszystkie dębie liście były szczerozłote z miedzianą nerwacją. Drzewo miało srebrny pień i żołędzie w kolorze ametystu. Wokół niego skakało jedenastu Majarów, którzy nie mieli określonych kształtów, wyglądali jak duchy. Był to z pewnością rodzaj rytuału służący oddawaniu czci potężnemu drzewu. Na pobliskim kamieniu siedział Majar, który różnił się od rodzeństwa tym, że miał raczej humanoidalne kształty i na jego głowie osadzony był mithrillowy diadem wysadzany drogocennymi kamieniami, takimi jak diamenty, agaty, rubiny. Melkor przyglądał się całemu przedstawieniu, jednak najbardziej skupił się na postaci ducha z koroną. Zachwycony był spokojem i potęgą, które z niego emanowały. Niespodziewanie gałąź jakiegoś krzaka uderzyła Morgotha w bok. Valar upadł na ziemię, łamiąc suchy kawałek drewna. Dźwięk, który się w tym momencie rozległ był przyczyną ucieczki prawie wszystkich duchów. Na polanie pozostał jedynie ich przywódca. Po wykonaniu gestu ręką, przyjął elfią postać. Miał teraz jasne włosy, które sięgały pasa. Brązowe oczy nie wyrażały żadnych uczuć. Ubrany był w lekką, skórzaną zbroję koloru zielonego. Tej samej barwy miał spodnie. W ręku trzymał długi łuk wykonany z drewna wierzby.
- Pokaż się, kimkolwiek lub czymkolwiek jesteś! – krzyknął jedwabnym głosem.
Melkor zawahał się, odgarnął włosy, po czym wynurzył się z ciemności leśnych. Majar sięgnął do kołczanu po strzału i w mgnieniu oka naciągnął cięciwę, mierząc w Valara.
- Stój! – krzyknął Morgoth. – Przybywam w pokoju!
- Nie wierzę ci!
- Proszę, nie baw się w jakiegoś leśnego strażnika! Obaj dobrze wierzę, że w Fangornie nie żyje żaden elf.
- Dziwne, przybyszu. Skoro tu nie ma elfów, to kim ja jestem?
- Majarem. – rzekł w miarę głośno Valar.
Nagle zapanowała cisza, którą czasami przerywały niezbyt potężne podmuchy wiatru. Ręka Majara lekko drgnęła, a oczy zwęziły się.
- Nie wiem o czym mówisz. – powiedział elf.
- Nie udawaj głupiego...
- Milcz!
Melkor nieco zdenerwowany odpiął pas i odrzucił go na bok razem z całym wyposażeniem.
- Odrzuciłem swoją broń. Czy teraz mnie wysłuchasz?
- Podnieś miecz i wrzuć go do lasu! – rzekł zimno Majar.
Wędrowiec wykonał prośbę swego rozmówcy. Po chwili strzała znalazła się z powrotem w kołczanie.
- Czy mógłbym poznać twoje imię? – rozpoczął Valar. – Byłoby mi łatwiej z tobą rozmawiać.
- Myślę, że możesz je usłyszeć. Jam jest Sauron, pan tej polany. A jak ciebie mam mianować?
- Me imię nie jest ważne.
- Jak chcesz. – elf wzruszył ramionami. – Czego ode mnie pragniesz, nieznany?
- Od pewnego czasu ciebie obserwuję, mości Sauronie. – odpowiedział Melkor. – Zauważyłem, że drzemie w tobie ogromny potencjał. Masz wielkie umiejętności dowódcze. Przemierzam świat w poszukiwaniu takich osób jak ty.
- A po co?
- Chcę razem z nimi stworzyć krainę pełną miłości, szacunku, zrozumienia.
- Niepotrzebne mi to. Wartości te czerpię z Fangornu.
- Mogę ci również zaoferować niezliczone bogactwa! Wyobraź sobie siebie w szmaragdach, rubinach, topazach...
- Żadne skarby nie są dla mnie ważniejsze niż moja kochająca rodzina! – wtrącił Sauron.
- Kochająca?! – Melkor złapał oddech, po czym kontynuował. – Powiedz mi, kto został z tobą, kiedy z lasu dobiegł was odgłos łamanego chrustu?
- Nikt.
- A kto przewodził orszakowi tanecznemu wokół dębu?
- Moja siostra...
- No właśnie! – krzyknął Valar.
- Nie rozumiem.
- Zauważ, że we wszystkich uroczystościach w centrum zainteresowania znajduje się król, generał, arcymag. Osoba, która w hierarchii stoi najwyżej.
- I?
- To właśnie ty, Sauronie, jesteś najważniejszy na tej polanie. To ty powinieneś rozpocząć taniec. Twoja rodzina ciebie nie chce. Kiedy zbliża się zagrożenie, wszyscy uciekają. Zostawiają cię i wystawiają na pewną śmierć...
- Nie! To nieprawda! Kłamiesz!
- ... a osobą, która cię najbardziej nienawidzi, jest twoja siostra.
- To jest niemożliwe!
- Dlaczego nie zaprosiła cię do tańca?!
Elf usiadł na trawie i się zastanowił. Po kilku minutach rzekł:
- Może masz rację...
- Tak, mam! – krzyknął Melkor.
- W takim razie, mam zamiar wyruszyć z tobą w dalszą podróż...
- Hola, hola! A skąd mam wiedzieć, że to nie jest żaden podstęp?
- Zatem, co mam uczynić, abyś mi uwierzył?
- Zabij siostrę...
*
W pokoju było bardzo ciepło. Ciała oplatane były przez słodką woń kwiatów. Sauron i Melkor przedzierali się przez ciemności w kierunku łoża, na którym spała siostra Majara, Shanelia. Jej ludzkie wcielenie biło niesamowitym blaskiem. Włosy miały kolor brązowy. Na ustach, znajdujących się pod małym nosem, gościł promienny uśmiech sugerujący, że Shanelia miała przyjemny sen. Idealnie wyrzeźbione piersi unosiły się i opadały niczym fale wzburzonego oceanu. Niebieska suknia mocno przylegała do członków siostry Saurona. Na odzieniu tym wyhaftowane były złotą nicią pięciopłatkowe kwiaty. Majar, pod postacią elfa, wyciągnął miecz z pochwy, podniósł go nieco do góry, a następnie przyłożył czubek stalowego ostrza do piersi śpiącej. Jego ręce drżały, jakby w pokoju była bardzo niska temperatura. Sauron wahał się. Nie wiedział, czy może zaufać towarzyszowi.
- Zrób to. – szepnął Morgoth.
- Nie mogę. Nie jestem w stanie. – odparł mu elf.
Melkor nie wytrzymał i uderzył w rękojeść miecza. Oręż z łatwością wbił się w Shanelię. Jej oczy otworzyły się nagle, po czym zamarły. Z ust zniknął, a piersi przestały falować. Sauron wyciągnął broń ze swojej siostry i osunął się na ziemię. Morgoth zanurzył palce w ranie, po czym wsunął je do ust elfa.
- Dobre? – rzekł Valar. – Mam nadzieję, że tak. Smak krwi będzie ci teraz towarzyszył nieustannie.
Kiedy Majar skończył się rozkoszować niecodziennym napojem zapytał:
- Czy teraz mogę poznać twoje imię, panie?
- Ależ naturalnie! Zwą mnie Melkorem lub inaczej Morgothem.
- Upadły Valar. – oczy Majara zabłysły dziwacznie.
- Tak, Sauronie, zwany od tej chwili również Gorthaurem. Chodźmy, na nas już czas. Ten las nie jest już do nas przyjaźnie nastawiony.[/blok]


Autor: 619


Nasz serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Więcej informacji można znaleźć w Polityce prywatności.

ZAMKNIJ
Polityka prywatności