Kroniki Fantastyczne


[Krainy]


Miejsce w jego głowie

[blok]1.

Płomień świecy odbijał się w czarnych oczach pięcioletniego, szarowłosego chłopca, który siedział na zydlu w kącie sieni. Chociaż było już grubo po północku, dziecko nie wykazywało żadnych śladów senności czy znużenia. W jego twarzy widać było nieprawdopodobne wręcz skupienie. Umysł chłopaka przepełniały tysiące myśli. I wspomnień.
Dwa lata temu- gadająca wiewiórka. Pół roku temu- fruwający stolik. Przedwczoraj- wybuchająca ropucha. Wreszcie wczoraj rano - dziwne kule światła i wyładowania pod łóżkiem. I zawsze w jego pobliżu. Zawsze gdy był czymś zaniepokojony lub rozdrażniony. Takich sytuacji były dziesiątki. Rodzice zawsze mówili, że to nie jego wina, że to przez wpływ słońca i księżyca, albo gwiazd. Lecz sąsiedzi myśleli inaczej. Gdy tylko wychodził z rodzinnego dworku (był szlachetnego pochodzenia, choć z ubogiego rodu), mieszkańcy jego wioski- Srebrnego Dębu- odwracali głowy i udawali, że go w ogóle nie ma. Że nie istnieje. Tylko dzieci, jego rówieśnicy z daleka rzucali w niego kamieniami i patykami krzycząc: „Won, odmieńcu.” Lub „ Charakternik. Wynoś się, bo psami poszczujem.” I chociaż jego rodzice tłumaczyli, iż tamci są po prostu głupimi wieśniakami, chłopami, on wiedział, że nie wszystko z nim jest w porządku. Ba. Nic nie jest w porządku.
Tej nocy postanowił dowiedzieć się dlaczego jest inny. Co się z nim dzieje.
Jego wargi zacisnęły się, po czym zaczął odmawiać w myślach modlitwę do Eshtaila, Władcy Tajemnic.
- „Eshtailu, Panie Sekretów. Eshtailu, Władco Tajemnic. Błagam cię, wyjaw mi ten sekret: Kim jestem, co się ze mną dzieje?”
Nagle szarymi, prostymi włosami chłopca targnął jakiś powiew a płomień świecy zamigotał i zgasł. Przed jego oczami pojawiła się jakaś mglista, odziana w potarganą czarną szatę postać trzymająca w prawej dłoni ludzką czaszkę, a w lewej oprawioną w skórę księgę.
Postać zwróciła swe niewidzialne oblicze ku struchlałemu chłopcu, do którego umysłu popłynął strumień informacji.
- Postanowiłem odpowiedzieć na twe pytanie, chociaż ty i tak znasz odpowiedź. Przynajmniej częściowo. - Odrzekł Książę Tego, Co Ukryte głosem brzmiącym jak dźwięk mosiężnej surmy, nie poruszając przy tym niewidocznymi ustami. - Jesteś psionem, moje dziecko.
Masz moc kształtowania otaczającego cię świata samym umysłem. Wyjątkowo silną moc.
To wielki dar, który otrzymałeś od Illandriela Pozłocistego, Lorda Magii, albo nawet od samego JEST. Nawet ja tego nie wiem. Ale pewne jest, że masz jakąś misję, bądź powołanie.
Inaczej nie zawracałbym sobie głowy rozmawianiem z tobą, a ty nie byłbyś obdarzony…
Ale lepiej będzie jak reszty dowiesz się w odpowiedniejszym czasie. Teraz obudzisz się w swym łóżku, ale moje słowa zostaną wyryte w twojej głowie tak, że nigdy ich nie zapomnisz.
Wiem, że wszystko zrozumiałeś, bowiem zostałeś obdarzony niezwykłą bystrością umysłu.
Pamiętaj tylko jedno: Siła jest i błogosławieństwem i przekleństwem.
A teraz żegnaj. Już więcej się nie zobaczymy. - Postać Eshtaila poczęła rzednąć i rozpływać się w rześkim nocnym powietrzu. Chłopak usłyszał jeszcze: - Bądź zdrów i trzymaj się ciepło.
Dawidzie ze Srebrnego Dębu.


2.

Minęło dziewięć długich lat. Dawid dojrzał, wyrósł i, co najważniejsze, zaczął częściowo panować nad swymi zdolnościami. Przez te wszystkie lata, pamiętając słowa Pana Sekretów, ćwiczył niemal nieustannie i po pewnym czasie nauczył się kierunkować swą moc w z góry określony sposób. Do perfekcji opanował telekinezę i „trzecie oko”, radził sobie z „czytaniem umysłów”, a w pirokinezie poczynił dostateczne postępy.
Nie raz i nie dwa zdawało mu się, że osiągnął już szczyt swoich możliwości, lecz za każdym razem okazywało się, iż może tą wyimaginowaną barierę przekroczyć. Choćby minimalnie.
Skończywszy czternaście lat pojął, że nic po nim w jego rodzinnej wiosce. Tam cały czas patrzono nań krzywo, a jego zdolności marnowały się. Pewnego dnia postanowił opuścić Srebrny Dąb. Już od dłuższego czasu lubił chadzać do pobliskiej świątyni Czteroboga, gdzie wertował stare księgi i mapy. Z owych ksiąg dowiedział się o dzikich i niebezpiecznych krainach północy, o pieczarach pełnych orków i goblinów , o Dzikich Magach z Ruargilu.
Postanowił poszukać przygód, wybrać się na północ, zobaczyć poszarpane granie Gór Jastrzębich. Stać się sławnym niczym Bearingol Biała Szrama, czy Svenn o Krwawym Wejrzeniu.
Skreślił więc naprędce list pożegnalny, w którym tłumaczył rodzicom motywy swego postępowania, oraz zapewnił o swej miłości, i że wróci gdy tylko spełni swoje marzenia.
Pisał, że przecież i tak nie ma z niego w domu żadnego pożytku. Przecież nie będzie kosić zboża swoimi mocami. Na koniec raz jeszcze zapewnił o swym powrocie, po czym zapieczętował list i położył go na kuchennym stole. Następnie ubrał się ciepło, bo chociaż był dopiero wrzesień, wiedział, że wędrówka zabierze mu mnóstwo czasu, a także, iż na północy nawet o tej porze panuje mróz, śnieg i zawierucha.
Dom opuścił przez okno sypialni, po czym natychmiast skrył się w gąszczu rosnącego nieopodal lasu. Choć skryty pod osłoną niewidzialności, wiedział, że nie przejdzie niepostrzeżenie przez wieś, gdyż wyczują go psy i koty. Postanowił przekraść się lasem hen, aż do brodu na Żabinie, po czym stamtąd udać się gościńcem już bezpośrednio na północ.
Następnie uda się do Jarmarczna i załapie się do jakiejś karawany kupieckiej, czy czegoś w tym rodzaju i wygodnie dotrze do Jastrzębich Gór w najdalej trzy tygodnie. Nie wiedział, że jego podróż do podnóży gór zajmie „trochę” więcej czasu.


3.

Dawid siedział skupiony na karczemnej ławie. Przed nim stał gliniany kufel pełen przedniego piwa.
„Dwa lata – pomyślał. - Dwa lata zajęła mi podróż, lecz nareszcie jestem na miejscu”.
Rzeczywiście. Tuż nad gospodą, w której się zatrzymał rozpościerały się strzeliste turnie Jastrzębich Gór.
Dawid myślał, że będą to połyskujące w słońcu góry z kryształu, o zboczach zieleniących się od lasów świerkowych. Rzeczywistość okazała się całkiem inna. Góry były szare, skaliste, gołe, lecz niepozbawione całkiem uroku. O nie! Na swój sposób były piękne - pełno w nich było wąwozów, jaskiń i grot, niebotycznych szczytów, grani oraz niezliczonych wodogrzmotów i siklaw o krystalicznej wodzie rozbijającej się o ostre kamienie i toczącej się w dół ku polom i lasom.
Psion ujrzałby te wszystkie cuda dużo wcześniej gdyby nie pewien incydent, który miał miejsce po tygodniu jego podróży.
Otóż napadli go zbóje. Nie jakaś mała banda zabijaków i wiejskich osiłków, lecz wielka hanza złożona z najgorszych w granicach Królestwa Irdith bandziorów, zabójców, złodziei, renegatów i innych szumowin, dowodzona przez samego Freghena Zieloną Strzałę, zwanego powszechnie Zielonym Robbim. Owa banda napadała uciekinierów i wygnańców z odległego Południowego Cesarstwa Viventil, które było podówczas ogarnięte wojną domową, odnotowaną później na kartach historii jako Wojna Dwóch Rodów.
Wybito wszystkich prócz Dawida, który zdążył wysłać Nakaz hersztowi zbójców.
Nakaz brzmiał: „Oszczędźcie mnie. Nie zabijajcie”.
Zabrali go tedy spętanego do swego obozu, gdzie udowodnił swoją przydatność lecząc ranę jednego ze zbirów. Przyjęli go więc do hulajpartii, wyuczyli zbójeckiego rzemiosła, wyszkolili we władaniu mieczem i co nieco toporem, a także podarowano mu solidne ubranie z barwionej na zielono tkaniny, oraz lekką zbroję z wyprawionej skóry niedźwiedzia.
Dawid otrzymał także krótki miecz, wykonany tajemną metodą na wzór Gladiusów Cesarskich przez krasnoludy z Szarych Pieczar Duarg’ Zurthu, a ozdobiony sekretnymi runami, połyskującymi w ciemności zielonkawym światłem.
Więc chłopak chcąc nie chcąc musiał wraz ze swymi „kompanami” kraść, rabować, palić i mordować. Przez pierwsze miesiące sprawiało mu to ogromny wewnętrzny ból, lecz po pewnym czasie przywykł do tego stopnia, że z własnej inicjatywy zarżnął na trakcie bogatego kupca, chociaż nie było takowej potrzeby. Jednak nie przestawał myśleć o ucieczce. O nie!
Zresztą mógłby już dawno uciec za pomocą swoich zdolności, lecz nie chciał ich wykorzystywać, bowiem od czasu gdy wpadł w ręce rzezimieszków za każdym razem gdy używał mocy czuł potem nieokreślony lęk i rozsadzający czaszkę ból. Owe objawy nie ustępowały dopóki nie zabił jakiegoś żywego stworzenia. Wiedział, że to nie jest normalne. Czuł, że jakaś siła próbuje nim zawładnąć. Postanowił więc jej tego nie ułatwiać.
Regularnie miewał też dziwne sny, w których jakaś zakapturzona postać spoglądała na niego, a on słyszał w swym umyśle słowa wypowiadane świszczącym głosem przypominającym odgłos górskiego wichru: „ Niewola jest tylko jedną z opcji. Przekonasz się”.
Po każdym takim śnie budził się zlany potem z dziwnym wrażeniem obecności w pobliżu czegoś nieokreślonego ni czasem, ni przestrzenią, co patrzy na niego i po jakimś czasie odchodzi.
Dawid stanął na krawędzi załamania nerwowego. Igrał nawet z myślą o samobójstwie, lecz pamiętał o słowach Eshtaila. Notorycznie łaził w jakieś ustronne miejsce z antałkiem gorzałki, by zalać robaka, który w nim tkwił. To niemal wpędziło go w trwały alkoholizm. Zaczął też łykać halucynogenny proszek z błękitnego muchomora i popalać ziele sprowadzane z dalekich krain, a nazywane „tytoniem”.
Wychudł, zżółkł, a w jego włosach pojawiły się nikłe pasemka białych włosów.
Popadł w niemal całkowitą apatię, przestał wierzyć w jakąkolwiek szansę ucieczki.
Jednak okazja nadarzyła się. Po prawie dwóch latach spędzonych przez Dawida w kompanii Zielonego Robbiego.
Owego dnia hanza miała nieszczęście pomylić zamaskowaną eskortę Lorda Entradta, Pana na Twyl’ Teg Ancohr z karawaną kupiecką. Żołnierze i strażnicy możnowładcy szybko rozprawili się w niezbyt licznymi oprychami, wśród których zabrakło Dawida, mającego w owym czasie za zadanie pilnować obozu. Z pogromu ocalał jedynie zastępca herszta, Mieszkun Yanson, który choć ciężko ranny w łeb, a i po kulasach zdrowo pochlastany dowlókł się do siedziby bandytów. Gdy Dawid dowiedział się o pogromie swych „kamratów” natychmiast zaczął zbierać swoje rzeczy, nosząc się z zamiarem opuszczenia lasu. Miszkun próbował go powstrzymać, rozpościerając przed nim wizję stworzenia nowej zgrai, z Dawidem jako przywódcą, lecz chłopak dobił go silnym pchnięciem mizerykordii.
Po opuszczeniu lasu psion poczuł, iż znowu jest wolny. Precz odeszła apatia, a i z pijaństwa i łykania błękitnika po niedługim czasie się wyleczył.
Postanowił kontynuować swoją podróż na północ, gdzie na horyzoncie majaczyły już pierwsze wzgórza podgórskiego pasma. Znał ich nazwy z opowiadań dziadów proszalnych, co tłumnie walili z północy. Koźli Ząb, Jastrzębiec, Szare Wzgórze, a nad wszystkimi Diebłak, góra wyznaczająca granicę, gdzie podgórze przechodzi w Góry Jastrzębie. Przez dwa tygodnie szedł przez porośniętą wysoką i suchą trawą równinę, lesiste stoki podgórza, kierując się wytyczonym przez podróżników Zielonym Szlakiem, prowadzącym do małej górskiej mieściny o nazwie Stoczyzna, wzniesionej u wylotu przełęczy Ar Duriamn, łączącej Kraje Południa z Krajami Północy: Northondem, Svartlikiem i krainą krasnoludów o nazwie Silan Sigurd. Podróżując unikał gościńca w obawie przed kolejną napaścią. Milsza mu była myśl o natknięciu się na jakowego potwora, czy dzikiego zwierza, niźli na ludzi.
„Z potworem walczy się mieczem, z człowiekiem - głową” mawiał zawsze jego nauczyciel szermierki z bandy Robbiego. Z człowiekiem - głową, a tę miał Dawid nadal słabą po długim czasie niewoli. Tak więc wolał zdać się na miecz. Szczęściem nie napotkał na swej drodze żadnych bestii. Czasem tylko w księżycowe noce słychać było z oddali wilcze wycie i ujadanie, a czasem z gęstwiny spoglądały na niego żółte ślepia jakiegoś nocnego zwierza, które jednak nie śmiało wkroczyć w krąg światła rzucany przez płonące ognisko.
Nocami zdawało mu się często, że coś przelatuje nad nim trzepocząc skrzydłami, a czasem wręcz słyszał przenikliwe piski dobiegające gdzieś z góry. Dopiero gdy wystraszony rzucił w górę kamieniem okazało się, że były to po prostu gacki.
W przedostatnim dniu podróży stanął nad brzegiem wzburzonej po ostatnich deszczach rzeki Białopiany. Na owej rzece nie było mostu, gdyż zabrała go podwyższona woda. A najbliższy bród znajdował się dobre kilkanaście mil w dole rzeki.
Miejscowi osiedleńcy przestrzegali go przed próbowaniem przebrnięcia Białopiany.
- Nawet jeśli was, pane kipiel nie pociągnie za sobą - prawili. - To boginki i wodnice was ucapio i pode wode zaciągno. Roku łońskiego niejakiego Bojowoda garbarza taka jedna w wodzie ucapiła. Na szczęście byli w pobliżu ludzie, cechowi czeladnicy. Wyciągli chłopa spode wody całego oblepionego jakimś zielonym świństwem. Po tym zdarzeniu garbarz całkiem od rozumu odszedł. Do tej pory kołowaty jest, jak się doń ozwiesz to nic tylko się ślinić poczyna i mamrotać. Kapłan Wyszowit pedział, że to klątwa jakowaś wodnicy, ale że to przejdzie. Ale na rzece nie tylko nurt i wodnice. Tam dziady wodne młócące toń ogonami by wiry wielkie utworzyć. Kto w taki wir wpadnie, ten przepad. Nie idźcie, pane. Jak woda się uspokoi to nowego mosta pobudujem.
Ale Dawid nie miał czasu czekać. Poszedł wzdłuż nurtu w poszukiwaniu okrytego zaroślami miejsca, po czym użył swych mocy by zatrzymać bieg rzeki. Miejscowi jeszcze przez długie lata bajali o dziwnym podróżniku, co rzeki zatrzymywać zdolny. Mówili, że to sam Rujewit Wodogrzmoćca taką postać przyjął, by ludzi ziemi podpatrywać jako im się na świecie wiedzie.
Psion jak zwykle dostał po swym wyczynie silnego bólu głowy, jeszcze silniejszego niż poprzedni, lecz na szczęście na drugim brzegu prawie od razu trafił się jakiś zbłąkany jeleń.
Pod wieczór ostatniego dnia wędrówki Dawid ujrzał nareszcie Stoczyznę, miasteczko przycupnięte przy zboczu Skały Wilczej, która osłaniała wejście na przełęcz.
Budynki były drewniane i niskie, parterowe. Zdobione rzezanymi w drzewie kwiecistymi wzorami oraz girlandami polnych ziół.
Pośrodku miejscowości znajdowała się mała okrągła kapliczka ku czci Łady i Pieruna Ogniowładnego. Obok stała też kryta skórami podłużna karczma o trójkątnych okiennicach.
Z wnętrza bił silny zapach gulaszu, mięsiwa i piwa, a także przepalanki. Do uszu dochodziły dźwięki skrzypiec, bębnów, multanek i dud wygrywających jakąś skoczną melodię.
Nad wejściem wisiał szyld głoszący: „Pod Górskim Trollem” i z namalowaną pod napisem bestią o szarej skórze, żółtych kłach i czerwonych oczach. Dla Dawida straszydło wyglądało jak stara małpa, nie jak górski troll, lecz nikt go nie pytał o zdanie, bo też nie miał kto pytać. Wokół było całkiem pusto. Chłopak wziął głęboki oddech i raźno wszedł do izby.
Wnętrze zajazdu było zadymione. Na drewnianych ławach siedzieli chłopi rżnąc w kości i pijąc okowitę. Wszyscy odziani byli w białe, wyszywane we wzory spodnie, koszulinę z lnu, na której mieli lekkie baranice, na głowie każdy miał kapelusz, a na nogach łykowe kierpce.
Gdy wszedł, wbrew przypuszczeniom, nikt nie zwrócił nań uwagi. Nawet kościsty gospodarz stojący za zbitym z świerkowych desek kontuarem. Dawid ruszył w stronę szynku, co rusz potykając się o leżące wszędzie poobgryzane kości.
- Piwo i coś do żarcia, proszę. - powiedział podchodząc do karczmarza.
- Dzisioj baraninę momy, panocku. - rzekł właściciel. Trochę seplenił. - Po dwa grósze srybrne za piwo i mięcho.
Chłopak wręczył mu srebrniki, które zabrał ze zbójeckiej kryjówki i usiadł na ławie tuż przy oknie. Po chwili dziewka służebna ubrana we wzorzystą spódnicę i letnik przyniosła spory kawał mięsiwa i kufel piwa. Podziękował i zaczął szybko pochłaniać baraninę, piwo zostawiając na później.


4.

Z zamyślenia wyrwał go głos karczmarza:
- Bedziecie tu nocowali, panocku, cy ruszacie dali?
- Zostanę na noc i następny dzień, ale pojutrze wyruszam na północ, przez przełęcz.
- Na rogi Swarożca , na Strachowszynę! Tamój bez przewodnika nie lza. Tamój tylko w dzień, a i to przyd lub po połedniu.
- Dlaczego to niby?
- Bo tam złe, pane. W nocy to świotła tamój widać, a jęki słychać. Muszą upiry tamój urzędować, abo inne płaczki. A w połednie? Ho, ho… W połednie to jeszcze gorzy. Kto by na przełęcz polazł w połednie, tyn pomrzy jak dwa a dwa - trzy jest.
- Cztery. - poprawił Dawid.
- Może być i cztyry – zgodził się gospodarz. - Ale trzy czy i cztyry leźć tam to pewna śmirć. Słyszeliście o Polnym?
- Demon, co zabija w południe? Przesąd. Może i jestem ze wsi, ale żem szlachcic, czytałem wiele i…
- To nie przesąd, panocku – karczmarz był wyraźnie podenerwowany. - To szczyra prowda. Ale tam, na Strachowszynie gorsze jeszcze diablę siedzi. Tfu! W rzyć kopana pokraka. Nie tylko podróżnika zdusi, a jeszczy ogryzie i spopieli.
- Może to wilki obgryzają a popieli, hm… popieli na przykład piorun?
- Żadne wilki, żaden pieron. Skalniawy się nam w górach zaląg, ot co. Jeden chłop ze wsi to go nawet widzioł. Wielki był, czorny i lśniący. Z ócz mu płomienie padały. I rogi miał, panocku. Na trzy stopy długie.
- Ten chłop?
- Et, chłop… Dymon. Powiadajo, że przewodnicy znają bezpieczne ścieżki, na których nie straszy i nie przeszkadza, ale oni drodzy są.
-Groszy parę mam…
- Nie starczy. Ale wiecie, co? Gości u nas jeden druid. Gwydion Pół-Ork. Pono często kursuje między północą a południem niosąc wiarę w Saatira - bożka natury jakiego pogańskiego. Ciągle mówi, że wybiera się na przełęcz, ale nijak nie może się ruszyć.
Zupełnie jako ta sójka… Ale co tam… Pogadajcie z nim, bo on na pewno zna bezpieczne szlaki przez przełęcz. Zadekował się u starego Myszosa Gąsienicy zza miedzy Karumszy Krowodoja. Ostatnia chałupa na wschodnim krańcu wsi.
- Udam się tam, udam, ale z rana, bom teraz zmęczony wędrówką.
- Za izbę grosz srebrny się należy, ale dla was bedzie za darmo, bom was polubił. Fajnie się z wami gada. No i umiecie słuchać.
-Dzięki wam, gospodarzu. Wielkie wam dzięki.


5.

Rankiem, zjadłszy uprzednio złożone z drobiu i polewki piwnej śniadanie, Dawid udał się na wschodni skraj Stoczyzny rozglądając się bacznie za gospodarstwem Gąsienicy. Przy posiłku otrzymał informację, że ma wypatrywać piętrowego domu o ścianach pomalowanych na żółto. To będzie chata Krowodoja, a za nią pierwsza chałupa, niska i wykonana z drogiego drewna Srebrokrzewu to domena Gąsienicy.
Słońce stało nisko nad szczytami gór, w rzadkich trawach cykały pasikoniki. W powietrzu chłodnym jeszcze od nocy roiły się setki wszelkiej maści much, muszek, ważek i innego latającego robactwa. Na południowych podmokłych łąkach zerkały derkacze, w koronach świerków, jodeł i sosen słychać było stukanie dzięciołów. Dawid popalając zwinięty w rurkę liść wysuszonego łopianu wypełniony sproszkowanymi kawałkami tytoniu szedł polną drogą między opłotkami kierując się na dziedzinę kmiecia Gąsienicy.
Po kilkunastu modlitwach dotarł wreszcie na miejsce. Minął domostwo Krowodoja i teraz stał u wrót zagrody starego Myszosa.
Z podwórka dochodziło kokotanie kwok, muczenie rogacizny i zajadłe ujadanie podwórzowego psa.
Psion ostrożnie podszedł do drzwi (a nuż mają drugiego burka siedzącego w domu) i zapukał cicho we framugę. Po chwili zapukał głośniej.
Z wnętrza dobiegły go stłumione stąpnięcia, a po chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich mężczyzna. Niewysoki, tęgi, z płaską twarzą ozdobioną siwym, kilkudniowym zarostem. Ubrany był w zgrzebną płócienną koszulę i takież portki związane w pasie kawałkiem krajki.
Cholewy wysokich butów sięgały kolan, a na głowie miał brudną, podniszczoną czapę pamiętającą chyba Wojny Wschodnie sprzed ponad stu laty.
- Witajcie, gospodarzu. - przywitał się chłopak kłaniając się lekko. - Czy mam przyjemność…
- Tylko bez takich. - burknął chłop. - Mówta co mocie mówić, abo won!
- Wyście są Gąsienica?
- Ano jo. Myszos Gąsienica. A wy, to niby kto?
- Dawid Adsaler syn Endritha i Lisanny, herbu Wieżyca Słoniowa. Podróżny szlachcic ze Srebrnego Dębu.
- Aaa… Szlachcic – oblicze dziada rozjaśniło się. - Trza było tak od razu. Radzi szlachcicom my wielce. Wybaczcie, żem tak nieprzychylnie wos powitał, lecz tera tu różne ludzie przybywajom i człek nie wie kto jest kto. Ale jeśliście szlachcic, to chodźcie do środka. Napijemy się, pogwarzymy…
- Sprawę mam. - przerwał Adsaler. - Do tego druida, Gwydiona, czy jak mu tam. Mówili mi, iż się u was zatrzymał.
- Ano jest. W doma siedzi. Ale czegóż wy odeń chcecie?
- Za przewodnika go chcę. Zna ponoć bezpieczne ścieżki przez przełęcz i…
- A może i zno, może ni. Jego trza zapytać. Chodźcie za mną. - powiedział chłop, po czym poczłapał w głąb chałupy. Dawid ruszył za nim. Przeszli przez ciemną sień, w której unosiła się silna woń kiszonej kapusty i ogórków, po czym skierowali się długim korytarzem na wprost i w trzecie drzwi na prawo. Tam oczom Dawida ukazał się niecodzienny widok.
Na otoczonym kręgiem płonących świec sienniku siedział mężczyzna ubrany w płaszcz podróżny zielonej barwy poznaczony czarnymi i brązowymi plamami. Mężczyzna wydawał się spać. Szarozielona cera, niski wzrost, krępa budowa ciała, wystające łuki brwiowe i czarna szczecina zamiast włosów nieomylnie znamionowały półkrwi orka. Na czole siedzącego wypalony był znak druidów – liść dębu i sierp. Światło świec ukazywało liczne blizny szpecące jego i tak wielce nieurodziwą twarz. Dłonie miał dziwnie splecione palcami, ułożone jakby w znak magiczny.
W istocie, cały pokój wypełniała dziwna lśniąca mgiełka o słodkim zapachu.
- Panie druidzie – bąknął Gąsienica. - Wybaczcie, że wos budze, ale…
- Wyjdźcie, panie gospodarzu, a wy, przybyszu zostańcie. - ozwał się cichym, chrapliwym, półorczym głosem druid.
Gąsienica posłusznie wycofał się w czerń korytarza zamykając za sobą drzwi.
- Siadajcie. - polecił półork
- Kiedy nie ma gdzie.
- Ady tu, na wyrku. Ja się usunę, a wy spoczniecie.
Przesunął się, a Dawid usiadł czując na sobie baczne spojrzenie żółto – pomarańczowych oczu druida.
- Jestem… - chciał rozpocząć chłopak, lecz mężczyzna przerwał.
- Dawid Adsaler ze Srebrnego Dębu. Tak, wiem.
- Ale skąd…?
- Słyszałem waszą rozmowę z gospodarzem. Jak pewnie zauważyłeś jestem półkrwi orkiem, a trzeba ci wiedzieć, że mamy bardzo czuły słuch. Wieśniacy pewnie już ci powiedzieli jakie jest moje miano, lecz nie zaszkodzi się przedstawić. Jestem Gwydion Larean syn Cuaha i Habbrobny. Pochodzę z osady Wyggith w Ostrych Kłach na Zachodniej Wyspie. Jak już mówiłem jestem półorkiem. I druidem.
Włożył rękę za pazuchę i wydobył coś małego, kudłatego i zwiniętego, co po bliższym przyjrzeniu okazało się śpiącą łasiczką.
- To jest Miko. - powiedział druid. - Mój ushargo… Wy mówicie… Chowaniec.
Widząc zdumioną minę Adsalera począł tłumaczyć:
- Każdy druid ma chowańca, czyli zwierzęcego towarzysza oswojonego dzięki magii natury.
W zależności od stopnia w hierarchii kręgu, druidzi posiadają inne ushargo: Akolici mają myszy, szczury bądź chomiki, zwykli druidzi- kruki albo sowy, mistrzowie posiadają wilki, niedźwiedzie lub lisy, a arcymistrze - Hierofanci są stowarzyszeni z pisklętami smoków.
Pielgrzymi, tacy jak ja, są w komitywie z orłami, końmi lub, tak jak ja, łasicami.
Ale, ale… Przecież nie o tym mieliśmy rozmawiać. Słyszałem jak gadaliście ze starym Gąsienicą o jakimś szlaku, że niby mam być wam przewodnikiem, czy co?
- Juści. Potrzebuję przejść przez przełęcz, ale nie stać mnie na przewodnika. Mówili mi, że wybieracie się na północ, a znacie górskie szlaki. Pomyślałem więc, że mógłbym zabrać się z wami.
- Hmm… We dwóch zawsze raźniej, co? He, He… Dobrze. Czemu nie? I tak za długo tutaj siedzę. Bite trzy tygodnie. Dobra, a więc kiedy wam pasuje?
- Co?
- No, kiedy chcecie wyruszyć przez Ar Duriamn? Jutro? Pojutrze?
- Chyba najlepiej to jutro. Z samego rana.
- Zgoda. Przyjdźcie tu do mnie powiedzmy koło szóstej. Po świcie.
- A ekwipunek, pożywienie?
- Nic się nie martwcie. Wszystko będzie jak trza. Powiem Myszosowi, by coś przyszykował. A tymczasem do jutra. Muszę jeszcze pomedytować.
- Do obaczyska. - powiedział Dawid i wyszedł cichcem z izby, a później przeszedłszy przez chatę wyszedł na podwórze. Miał cały dzień czasu dla siebie.
„Chyba najlepiej będzie pozwiedzać” - pomyślał i udał się do gospody by zasięgnąć języka o lokalnych atrakcjach.


6.

Dawid prawie cały dzień spędził na pętaniu się po Stoczyźnie. Podziwiał góralską architekturę, pogawędził z dziewkami… Koło świątyni spotkał starego Jontka - najstarszego mieszkańca wsi. Dziadek, po uprzednim skropieniu gardła tęgą okowitą, opowiedział chłopakowi o niebezpieczeństwach czyhających na nieostrożnych podróżnych. Mówił o topielicach i płakunach pławiących ludzi w głębinie, o chobołdach i kłobukach, co to szczają do mleka by się zsiadło, a wędrowcom w łeb dają i z pieniędzy obrabiają, o Czernebogu czającym się na rozstajnych drogach i łapiącym dusze nieostrożnych wędrowców, zabiwszy ich uprzednio i wypatroszywszy. Mówił też starzyk o dalekim świecie, o kraju Kin na dalekim wschodzie, w którym wszyscy ludzie są mali, żółtoskórzy i skośnoocy, a gdzie żyją Smoki – Latawce. Byłby tak prawił dalej, ale tymczasem słońce się schyliło ku zachodowi by zanurzyć się w odległym o setki mil morzu i oświetlać Wyraj, gdzie panuje król Raróg i jego pani Zazula, a kędy podczas naszego dnia leżą cienie. Tak przynajmniej twierdził najstarszy mieszkaniec wsi, stary i doświadczony. Trzeba więc mu było wierzyć. Tak właśnie pomyślał Dawid. Pożegnał staruszka dobrymi słowy i groszem srebrnym. Dziad, gdy tylko chłopak się oddalił, znowu począł wlewać w siebie gorzałkę z kamionkowej flaszki. Wszedłszy do gospody, psion zamówił sobie budzenie o świcie. Poszedł następnie na górę, bez kolacji i prawie od razu zasnął ciężkim, bezsennym snem.


7.

Ze snu wyrwało go głośne łomotanie do drzwi i głos gospodarza:
- Wstawojcie, panocku, bo juz dnieje.
Dawid wyjrzał przez okno. Niebo na wschodzie różowiło się lekko. Gwiazdy powoli bladły, a nad horyzontem wisiał Lodowy Płomień, Gwiazda Zaranna nazywana przez ludy północy Anudiralengil, Wielka Gwiazda, a przez cesarskich - Veneria.
Ubrawszy się szybko, Dawid zszedł na dół. Zjadł sute śniadanie, pożegnał się z karczmarzem i z braku jakichkolwiek pakunków natychmiast ruszył szparkim krokiem na umówione miejsce. Gdy dotarł do celu spostrzegł, iż druid jest już gotów do drogi. Odziany był w maskującą skórzaną kurtę, szare spodnie i postrzępiony płaszcz. Na nogach miał ciężkie górskie buty, a na ramieniu spoczywała mu śpiąca łasica. Przed nim leżały na ziemi dwa wypchane plecaki.
- No jesteś wreszcie! - wykrzyknął po ujrzeniu idącego drogą chłopaka. - Ile można czekać?
- Przecież tak się zmówiliśmy! - odkrzyknął psion przyspieszając kroku. - Po świcie.
- Miała być szósta, nie kwadrans po.
- A skąd ty możesz wiedzieć… - zaczął Adsaler, lecz Gwydion przerwał.
- No tak… Wybacz, zapomniałem, że nie jesteś druidem. - a widząc uniesione w niemym zdziwieniu brwi Dawida dodał:- My, druidzi posiadamy dar wiedzy czasowej, znaczy zawsze wiemy która jest aktualnie godzina z dokładnością do jednej minuty. Ale nic to. Zobacz lepiej jak wyposażył nas pan Gąsienica. Ho, ho… Prowiant i woda na dwa tygodnie z hakiem, hubki i krzesiwa, koce (stare, ale co tam), kożuchy, noże, pazury… O psia… Lina! Gospodarzu Gąsienica. Hej, gospodarzu!
Góral zadyszany wybiegł z ciemnego wnętrza chaty. Popatrzył nerwowo na Gwydiona, po czym skierował wzrok na Dawida i znów na półorka.
- Taa… aak - zająknął się. - O co chodzi jasnemu panu?
- Liny nie daliście, gospodarzu. - wyjaśnił druid. - Nie macie takiej w zagrodzie?
- Ano… - stropił się. - Ni mom. Ale wim jak te line wykombinować.
Spojrzał w lewo, za płot, gdzie wysoki człowiek z płaską twarzą ciekawie przyglądał się całej rozmowie.
- Somsiad! - krzyknął Myszos. - A podejdź no do płota!
- A na co mi to? - spytał Krowodój marszcząc brwi.
-Podejdź! - wrzasnął raz jeszcze Gąsienica robiąc krok w jego stronę. - Abo i ja podchodze!
Drągal podrapał się po łbie, przekrzywiając z lekka słomkowy kapelusz i niespiesznym krokiem postąpił ku sąsiadowi.
- A podszedł jo. I cu teraz?
- A teraz posłuchasz. Ni mosz – li w chałupie liny konopnej? No takiej do wspinaczki.
- Ano – Karumsza pociągnął nosem. - Może i mom, a może nie… To zależy.
- Zależy? - aż sapnął z wściekłości gospodarz. - Co zależy?!? No pytam się: CO?!!?
- Za linę liczy się tera… zaraz… cztyrdzieści srybrników. W dubry monecie.
- No patrzcie go, psiego chwosta! Patrzajcie, srającego uszami niedźwiedzia! Somsiadowi ni dosz?!? - rozdarł się na dobre stary.
- Ni dom, a jak nie przestaniecie się drzyć, to do sołtysa pójdziem, a ón rozsądzi czyja racja. Telo, że sołtys to mój kum, a nie twój. Ha, i czyje na wierzchu?
- No trzymajcież mnie, bo nie zdzierżę!- zakrzyknął Gąsienica. - Jak mu zara przemaluję w ryj, to się nosem posra.
- Cichajcie, panie gospodarzu. - uspokajał go Gwydion Larean. - Mam pieniądze, mogę zapłacić. Słyszysz mnie pan? Hej!
- Widzisz, somsiad? - wyszczerzył zęby Krowodój. - Szanowny pan przybyły mądrzejszy jest od ciebie. Zapłaci, dostanie co jego i pojdzie, a my dalej będziem żyli w pokoju, jako i drzewiej bywało.
Gąsienica tępym wzrokiem obserwował jak druid wręcza czterdzieści brzęczących srebrnych groszy sąsiadowi, po czym Karumsza znika w czeluści chałupy, a po chwili wraca dzierżąc pokaźny zwój konopnej liny.
- No to bywajcie, gospodarzu. - powiedział Gwydion zarzucając na plecy tobół wypełniony dodatkowo zwojem liny. - Dobrze u was było. Może bogi dozwolą, to spotkamy się jeszcze. Bywajcie. Dawid, idziemy.
I poszli. Polną drogą na przełaj, kierując się na przełęcz jak najkrótszą drogą. Gdy byli już daleko Krowodój przelazł przez płot i stanął obok patrzącego w ślad za oddalającymi się postaciami Gąsienicy.
- Wiesz, co, Karumsza? - ozwał się pierwszy Myszos. - Miałeś świetny pomysł z ukryciem liny. I na dodatek upchnąłeś im jom za cztyrdzieści srybrnych. Poczwórną cene rynkową. Do tego to trza mieć nie lichy pomyślunek.
- A ty, Myszos – rzekł Karumsza. - Jesteś świetnym, tym nu… aktoryem, czy jak mu tam… Podzielim się sprawiedliwie, po połowie.
Ciszę, która zapadła po tym stwierdzeniu przerwał Gąsienica.
- Wiesz, co?
- A co?
- Napijemy się? Mam w chałupie przedni bimber. Czysty, siwy…
- A jo mom jabcok „Uśmiech Sołtysa” i beczkę ogórków. Poczekaj chwilkę, jeno skoczę po flasze i kilka kiszonych.
Jakąś godzinę później z zagrody Myszosa Gąsienicy poczęły się rozlegać jakieś śpiewy i nieziemskie wrzaski. Trwały dobre kilka godzin. A potem nastała cisza.


8.

Gdy tylko podróżnicy opuścili opłotki skierowali się ku skale strażniczej Przełęczy, którą tutejsi górale zwali Szpicowa Góra. Przez Bramę Strachowszczyńską przeszli po kilku godzinach od wyruszenia ze Stoczyzny. Górale pilnujący Ar Duriamn zaklinali ich na wszystkie świętości, by nie przechodzili na przełęcz o tej porze.
- Za parę godzin południe. Trza przeczekać, pany – rzekł starszy ze strażników. - Aż słonko na zachód się usunie. Bo tamój w południe…
- Wiem, mówili mi. - uciął druid.- Demon, co zabija w południe. Przesąd. Ale dlaczego akurat w południe, ludkowie? Czemu nie rano, pod wieczór, czy nocną porą, gdy chłop lezie z chałupy w krzaki za potrzebą? Ja was pytam. I co odpowiecie, hę?
- Żaden to przesąd, pane. - obruszył się młodszy, poprawiając zawieszoną u pasa ciupagę. - A i nocą od północna do świtu…
- No masz!- wykrzyknął półork. - Albo w północ, albo w południe. Wymyślilibyście coś bardziej oryginalnego, co?
Chłopek sprawiał wrażenie jakby ostatniej wypowiedzi pielgrzyma ni w ząb nie zrozumiał. A ten starszy na dźwięk słowa „oryginalnego” wybałuszył gały, a jego szczęka zwisła upodabniając go do starego capa o niezbyt zdrowym umyśle i takiejże fizjonomii. Ot, tylko mu do rzyci i pod żebra piszczałki włożyć i powiesić na ścianie jako zabytkowe dudy.
- Cóż… - uśmiechnął się Larean. - Widzę, że i tak mnie nie rozumiecie. Naści wam po półgroszku na mlekówkę i bywajcie. Co tak stoisz, Dawid? Co, szlachcic czeka na specjalne zaproszenie? Idziemy!
Chłopak zmilczał ową zaczepkę i posłusznie ruszył za półorkiem.
Gdy tylko minęli pierwszy zakręt otoczyła ich dziwna i niepokojąca cisza. Nie było słychać ni szumu wiatru, ni głosów ptasich.
- Zaczyna się – mruknął Gwydion. – Słynna cisza Gór Jastrzębich.
Szli aż do wieczora, mijając przepiękne formacje skalne i wytryskujące z nich wodogrzmoty. Przeszli przez Hukliwy Most zawieszony nad głęboką rozpadliną, na której dnie kotłowała się czarna woda. Pod wieczór, gdy słońce zaszło już za góry, rozbili obóz. Ot, ognisko i na prędce sklecony szałas. W okolicy nie było żadnych drzew, więc druid musiał użyć swej magii, by zamienić kupę kamieni w stos drewna i liści, z których to materiałów wykonali niską dwuścienną budę i wielkie ognisko. Larean zapytany czemu nie stworzył za pomocą magii jakiegoś porządniejszego schronienia odpowiedział wymijająco:
- Druid czerpie z darów natury, a nie wydziera jej to, do czego nie ma prawa.
Gdy już uporali się z rozpaleniem ogniska, półork odpasał mały skórzany woreczek i rzucił w ogień garść jakiegoś proszku. Płomienie natychmiast zbłękitniały.
- To tak dla zabawy. – wyjaśnił. – To miejsce jest chyba dobrze widoczne z dołu. Ci wieśniacy będą myśleć, że to te ichnie Widmaki i Mamuny.
Po skromnej kolacji położyli się na spoczynek. Noc przebiegała spokojnie, lecz koło północy coś, jakiś dziwny niepokój, zbudziło podróżnych. Ognisko zdążyło przygasnąć, więc Dawid rzucił w nie trochę suszu. Nagle, gdzieś spośród otaczających ich wierchów rozbrzmiało przeciągłe, pełne żałości i gniewu wycie. Chłopak i druid struchleli. Po chwili zew powtórzył się. Jeszcze bliżej. Psion porwał za miecz i strwożonym wzrokiem wpatrzył się w ciemność, skąd dochodziło wycie.
- Spokojnie – ozwał się drżącym głosem pielgrzym. – To tylko ptaki.
- To nie są ptaki. – szepnął Adsaler.
Skowyt zabrzmiał po raz trzeci, tym razem dochodził tuż z pobliskich skałek. Po bezchmurnym, gwieździstym niebie przemknął jakiś cień. Jakaś czarna, mała plamka przeleciała przed tarczą księżyca, a za nią druga, większa. Po chwili oba punkty rozjarzyły się czerwienią, a w tej samej chwili dał się słyszeć przerażający, nieludzki głos dochodzący gdzieś z góry, który w straszliwy sposób wypowiadał słowa:
- Maały, maaały… Chodź, choodź…!
Wołanie powtórzyło się kilkakrotnie, po czym punkty świetlne zgasły. Otoczyła ich ciemność i cisza, bowiem ognisko dziwnym sposobem zaczęło płonąć czarnym ogniem, a potem zupełnie zgasło i nie dało się go znowu rozpalić. Nie wyczuwało się już wyczuć w pobliżu nic złowrogiego, lecz obaj wędrowcy nie zmrużyli już oka tej nocy.


9.

Nim wschodnią stronę nieba rozświetliły poranne zorze, wędrowcy, posiliwszy się i zagasiwszy ognisko, ruszyli w dalszą drogę.
- Nurtuje mnie jedno. – odezwał się Dawid po godzinnej wędrówce. – Ponoć chadzasz tymi ścieżkami dość często, a górali mówiących przecież prawdę o niebezpieczeństwach przeprawy przez góry po prostu zlekceważyłeś. Czyżbyś nie wiedział o tych zjawiskach? Nie spotkałeś się z nimi podczas wcześniejszych wypraw, hę?
Druid milczał.
- Ja mam oczy, Gwydion. – kontynuował chłopak. – Jestem wprawdzie ze wsi, ale nie jestem głupi. Pochodzę ze szlacheckiego rodu, miałem mnóstwo nauczycieli. A od dziecka lubiłem przesiadywać w bibliotece jednej takiej świątyni. Miejscowy kapłan udostępnił mi wszystkie tytuły, nawet te, które uznawane były za zakazane. Czytywałem „Daemonicum” Auriusa z Nuratum, „Maior Arcana” Graha Zwarkhe z Dalebergu , a nawet „Necraura” nieznanego bliżej autora ze wschodu. Wiem, że człowiek znający regiony będące terytorium Demona Trzeciego Stopnia, nie zapuściłby się na nie świadomie, a już na pewno nie mądry i będący zwierzchnikiem natury druid, a zwłaszcza pielgrzym. Ja się pytam, jak to jest, Gwydion?
Półork przez dłuższą chwilę się nie odzywał, lecz wiercony ostrym jak sztylet spojrzeniem psiona, ozwał się nieswoim głosem:
- Istotnie, Dawidzie. Nie znam tych okolic. Chciałem przedostać się na drugą stronę gór, ponieważ słyszałem, że w dalekich lasach Northondu rosną zioła o niespotykanych wręcz właściwościach leczniczych. Zwą je Wilczymi Liśćmi. Miałem zamiar zebrać nasiona tych roślin i przynieść je do Ostrokielckiego Kręgu. Wówczas może mógłbym przystąpić do misteriów Połączenia z Naturą, a po kilku latach… kto wie? A co do demona, demonów, czy co to tam było, nie wiedziałem o jego istnieniu, a kto by przecie przejmował się chłopskim bajaniem o Błędakach i Strzygoniach…?
- Może ja? – odpowiedział Adsaler z ironią w głosie.
- Może i ty. Ale nie ja. I to był mój błąd. Gdybym…
- Ale czemu – przerwał chłopak. – Czemu podałeś się za przewodnika? Gdybym wiedział, że…
- No właśnie. Dlatego podałem się za przewodnika. Czy gdybym rzekł, iż jestem przypadkowym podróżnym ktokolwiek poszedłby ze mną na skalne ścieżki Jastrzębich Gór? Wiadomo, że nikt. A ja potrzebowałem towarzystwa. Co jak co, ale szalony nie jestem. Nie będę się pchał samojedem na taką przeprawę. A jak zbójcy napadną, to co? A we dwójkę, bądź w kupie zawsze raźniej. I bezpieczniej.
- Zbójcy nie napadną. Nie w tych dzikich górach. Prędzej demony. – zakpił psion.
- Hej! – żachnął się Larean. – Mówiłem, że nie wiedziałem o żadnym demonie.
- Trzeba było słuchać wieśniaków.
- Trzeba było. Tak, czy siak… Należą ci się przeprosiny.
Gwydion przystanął i pochylił czoło.
- Ja, Gwydion Larean, przepraszam cię, Dawidzie i proszę o wybaczenie, albowiem…
- Dobrze, już dobrze… - przerwał ze śmiechem chłopak. – Nie gadaj o narażaniu mojego życia, bo przecież i tak uciekłem z domu po to, by zaznać przygody i niebezpieczeństw.
- Uciekłeś z domu? – zaciekawił się półork.
- Nieważne, zapomnij.
- Jak chcesz. Ale, ale… Skąd wiedziałeś, że mam zamiar mówić o narażaniu twego życia?
- Yyy… No… Tak jakoś powiedziałem… Nieważne.
Gdy słońce przesunęło się na nieboskłonie tak, że jego promienie padały na nich niemal pionowo, Dawid, rozejrzawszy się niepewnie wokół, stanął w miejscu. Pielgrzym również się zatrzymał.
- O co chodzi? – zapytał. – Dochodzi południe, a musimy dzisiaj przejść jeszcze szmat drogi nim zatrzymamy się na odpoczynek. Czyżbyś się już zmęczył?
- Nie. – psion ponownie rozejrzał się po otaczających ich granitowych skałkach. – Nie o to chodzi. Pamiętasz? Wieśniacy mówili coś o „demonie niszczącym w południe”. Po tym, co przeszliśmy w nocy, myślę, że powinniśmy się przygotować. Ów demon może właśnie nas obrać za cel. No chyba, że przez czas jaki tu się ukazuje zdążył się wycwanić i nawiedza o innych porach, jednak sądząc po tym, co widzieliśmy o północy, to lepiej byłoby nie ryzykować.
Półork milczał przez chwilę, po czym wyciągnął przed siebie prawicę, szepcząc jakieś niezrozumiałe słowa. W jego dłoni natychmiast zmaterializował się półtorametrowej długości dębowy kostur, lśniący lekko bladą zielenią. W górskim powietrzu dała się czuć ulotna woń polnych kwiatów. Dawid powoli wyciągnął Gladius z pochwy. Żelazo zgrzytnęło o okucia, po czym zabłysło oślepiającą feerią refleksów w świetle południowego słońca.
Stanęli obok siebie, stykając się ramionami. Powoli obracali się wokół własnej osi, bacznie śledząc otoczenie. Jednak nic się nie działo. Wokół były tylko skały, a gdzieś w górze kołowały jastrzębie. Minęło kilka minut, a demon nadal się nie ukazywał.
- Południe minęło dziesięć minut temu. – szepnął Gwydion. – Ten demon, to chyba jednak był wymysł kmiotków. Jednak poczekajmy jeszcze chwilę, bo…
Nie dokończył, ponieważ w przejrzystym powietrzu zaszła nagła zmiana. Przestrzeń przed nimi zafalowała, załamała się. Ujrzeli jak obraz jakby rozrywa się, a następnie zapada. Jednocześnie robiło się coraz ciemniej i chłodniej. Powietrze zgęstniało. Zaczęło się formować w jakiś mroczny, lecz lśniący kształt, wyrosło ponad nich i z każdą chwilą potężniało. Śpiąca do tej pory za pazuchą druida łasica szarpnęła się gwałtownie, wydając przy tym odgłosy, jakich nikt wcześniej, ni później nie słyszał od jakiejkolwiek łasiczki. Coś pomiędzy piskiem, skrzekiem, a jazgotem. Tymczasem mroczna istota urosła już na dobre dwadzieścia stóp, wypuściwszy także nietoperzowe skrzydła, długie na prawie trzy stopy rogi, oraz jaszczurczy ogon. Demon już nie lśnił. Przyjął barwę smolistoczarną. Prócz oczu, pałających ognistą czerwienią, bezdennych, pełnych jakiejś pradawnej mądrości, zmieszanej z równie pradawnym złem. Dawid i Gwydion stali jak sparaliżowani, patrząc jak bestia sposobi się do ataku. Zielone wyładowania otoczyły rogaty łeb stwora, który otworzywszy straszliwą, uzbrojoną w ostre kły paszczę, wydał z siebie cichy pomruk przypominający stękanie niedźwiedzia. A potem zaryczał. Straszny, oszałamiający, wprawiający w szaleństwo wrzask przedczasowej istoty wypełnił całą okolicę. W ścianach skalnych utworzyły się rysy i pęknięcia, z których poczęło się sączyć zielone światło. Psion usłyszał jak kompan pada na ziemię, po czym on sam rąbie plecami w twarde, kamieniste podłoże.


10.

„Głos, głos w mojej głowie. Nie głos. Krzyk. Zew. Czego chcesz?”
„Tego, co masz ty, a co jest twym Darem i przekleństwem.”
Krew.
Błysk.
Ogień.
Cały świat we krwi.
W ogniu.
Miejsce w jego głowie…
Płonie.
„W mojej głowie… Miejsce… Rozszczepione?”
„To ono odpowiada za twe zdolności.”
Błysk.
Pola we krwi.
Mogiły.
Mogiły aż po horyzont.
Las mogił.
Trupy. Wilki je szarpią. Wygryzają kawały mięsa.
Wisielcy na gałęziach. Wiatr nimi kołysze. A na ich czołach znaki.
Znaki nadchodzącego końca.
„Co to jest?”
„To jesteś ty… I twój Dar. Ty możesz to spowodować, lub temu zapobiec.”
Ośnieżone szczyty.
Wilk.
Dwa wilki.
Pożerają słońce.
I Księżyc.
Na jego wioskę napadają nomadowie z dalekiego wschodu. Palą, grabią, gwałcą i mordują. Ocalali idą w jasyr. Na koniu wódz. Śmieje się. Jego twarz to maska nienawiści. Nad nią hełm z kości ludzkiej, w jego ręku bicz. A ten bicz to włosy ludzkie i kawałki żelaza. Jego oczy. Pałają żądzą mordu. Ale jest coś innego. To są jego oczy. Oczy Dawida.
„Nieee!!! To nie będzie tak. Nie może… To nie ja.”
„Jeśli zachowasz Dar – będzie. A to jesteś ty. Posiadacz Daru. Mogę dać ci śmierć. Wtedy ocalisz ich, ale możesz wybrać też życie.”
Twarze.
Tysiące twarzy.
Adsalerowie. Do dziesiątego pokolenia wstecz.
A twarze te są martwe. Spowija je cień wiecznej śmierci.
Pokój. A na podłodze znak. Okrąg krwią nakreślony, a wokół niego symbole. Symbole imion:
[Addartar, Harhyrion, Apos, Melannes, Eridan Apogeum i Seriphes].
“Nie! To nieprawda! Precz! Precz ode mnie. Precz z mojej głowy!”
„Masz wybór. Zastanów się.”
„Odejdź! Odejdź! Zamknij się! Precz z mojej głowy.”
Studnia. Szybki lot. Gdzieś w dół. W otchłań. W cień. W zapomnienie. Huk. Uderzenie.
Ból.
Cierpienie.
Śmierć?
Nie.
Gwiazdy…

Mrok.



11.

Obudziło go silne uderzenie w twarz. Gdy otworzył oczy ujrzał nachylonego nad sobą pobladłego druida.
- Wreszcie! – wykrzyknął Gwydion nie kryjąc radosnej ulgi. – Myślałem, że już po tobie.
Dawid uniósł się powoli, podpierając się na łokciach. Usiadł. Głowa bolała jak diabli. Psion, podtrzymując się ramienia towarzysza, niezgrabnie wstał, po czym rozejrzał się dookoła.
Wokół podłoże było zryte, jakby przegalopował tędy oddział konnicy pancernej króla Hettarda. Pobliskie skały nosiły znamiona nadtopienia. Wszystkie ślady były widoczne tylko w pewnej odległości od miejsca, gdzie leżeli chłopak z druidem, od jakichś pięciu stóp od nich, aż do oddalonych o kilkanaście metrów skał.
- Co… Co się… - wybełkotał Adsaler.
- Nie wiem. – przyznał się półork. – Obudziłem się na chwilę przed tobą… Psia jucha. Myślałem, że nie żyjesz. Ta siła, czy demon, skoncentrowała się chyba na tobie. On czegoś od ciebie…
- Możliwe. – przerwał Dawid, przydeptując obcasem pętającego się pod nogami chrząszcza wysokogórskiego. Ból głowy natychmiast ustał.
- Dawidzie… - druid spojrzał na niego podejrzliwie. – Ty coś ukrywasz. Coś ważnego, jakąś mroczną tajemnicę. Mnie możesz ją wyznać. Słowo druida, że nie zdradzę jej nikomu, choćby i pasy ze mnie darto. A przecie druidzkie słowo nie dym…
- No… Dobrze. – Psion wziął głęboki oddech i opowiedział druidowi wszystko, od samego początku. No, prawie wszystko.
- Ho, ho… - Gwydion pokręcił głową, gdy tylko Dawid skończył opowiadać. – Psion. Klątwa i dar… Uznałbym, żeś postradał rozum, albo, że robisz sobie ze mnie igry, ale ten demon… On naprawdę czegoś od ciebie chciał. Słyszałem w umyśle głos… Demon… I to nie byle jaki. Demon piątego stopnia.
- W „Edhro Dwemrogorath” Iana Phalissa opisują stworzenie odpowiadające temu… czemuś, które nas napadło. – przerwał chłopak.
- Masz rację. – uśmiechnął się smutno Larean. – A w „Delomenelaikon” i „Asura Qenyriellorfeliar” Elreana z Srebrnych Wierchów jest wzmianka o demonie – górskim poszukiwaczu. Hm… hmm…

„Legion nazywają go, ponieważ jest ich wielu.
Południe jego porą jest, wygnańca z Ahr Aelu”.

- Cóż… - mruknął Larean. – Tak, czy inaczej, musimy ruszać. Mamy długą drogę przed sobą, a i musimy być gotowi na kolejny atak tego… Legiona.
- Więc chodźmy.
Druid poprawił zarzucony na plecy tobołek i raźnym krokiem ruszył wyraźną ścieżką wśród granitowych skał. Za nim szparko poczłapał Dawid, spuszczając głowę ku ziemi. Myślał...
Myślał, o tym, co ujrzał w swojej wizji. O darze i przekleństwie. O tym, co kiedyś na pewno się o niego upomni. O zagrożeniu, jakie stanowiło miejsce.
Miejsce w jego głowie...[/blok]##edit_bykovaal 2006-03-04 13:07:56##ed_end####edit_bykovaal 2006-03-04 13:09:14##ed_end####edit_bykesseg 2006-06-11 09:04:44##ed_end##


Autor: 844


Nasz serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Więcej informacji można znaleźć w Polityce prywatności.

ZAMKNIJ
Polityka prywatności