Kroniki Fantastyczne


[Krainy]


Opowiadanie Wiedźmińskie

[blok]Drzwi pokoju skrzypnęły i uchyliły na parę centymetrów. W powstałej przestrzeni pojawił się pokaźnych rozmiarów nos.
- Jaskier? Hmmhm... przeszkadzam? - zapytał krasnolud wchodząc do pokoju i przyglądając się zbierającej manatki dziewczynie.
- Jak widzisz. Ale skoro już przeszkodziłeś to mów o co chodzi. Swoją drogą mam pecha do tego przybytku...
- Wątpliwej rozkoszy a pewnych chorób wenerycznych. - dokończył Yarpen udając nieporadnie głos czarodziejki.
- Bardzo śmieszne. - warknął trubadur - O co ten cały szum? Mam nadzieję, że to coś ważnego, bo jeśli... - w tym momencie stracił wątek, gdyż zabierająca bucik prostytutka niechcący wyeksponowała swe kobiece wdzięki w sposób nie pozwalający na obojętność jakiemukolwiek mężczyźnie.
- Taak... - Jaskier przełknął głośno ślinę, gdy wreszcie zatrzasnęły się drzwi - To o czym ja?
- Wpadł tu jakiś mężczyzna w czerni... lekko taki śniady, rozczochrany... mówi, że sprawę do ciebie ma i z nikim innym gadał nie będzie. Źle mu z oczu patrzy...
- Niech Mama Lantieri powie Gruzile, który pełni w tym zacnym przybytku funkcję wykidajły, by kopnął tamtego w rzyć tak, by przeleciał nad dachami grodu niczym pegaz.
- Uhuhu... - ucieszył się krasnolud - Aż tak? Chyba muszę to zobaczyć.
- Pewnie, że aż tak. Gruziła to mistrz, prawdziwy artysta w swoim fachu.
Kiedy Yarpen Zigrin opuścił pomieszczenie, by podziwiać fachową robotę wykidajły, Jaskier został sam. Narzekając na trud i niewdzięczność życia, otworzył butelkę Est Est i kazał zawołać ponownie Jashkę...


Coś zachrobotało w mrokach grobowca...
Dziewczyna zamarła w bezruchu. Odgłosy umilkły. Nawet wilgotne, cuchnące powietrze krypty zastygło w całkowitym bezruchu. Nagle, w tej lepkiej i dusznej ciemności, zasyczał wyjmowany z pochwy miecz. Chwilę później rozległ się dźwięk jakby rozrywanego, sztywnego materiału i skrzek istoty do gruntu złej... a teraz także wściekłej.
Wiedźminka stanęła w centrum kręgu księżycowego światła, które wlewało się poprzez wyrwę w dachu, a zza kolumnady wypełzł duży i krępy humanoid o szarej skórze, krótkich, tępych pazurach i mocnych zębach, z których przy pomocy długiego, cienkiego jęzora wydobywał resztki ostatniego posiłku. Wyglądało to dość makabrycznie...
Stwór zbliżał się powoli, oblizując się nieustannie. Pozbawione powiek, wodniste oczy śledziły każdy ruch srebrnego ostrza.
\"Niegłupi jak na trupojada\" - pomyślała dziewczyna - \"ale conajmniej o połowę mniejszy od tego bydlaka z Brugge\"
Ghul niespodziewanie zaatakował, ale wiedźminka zawirowała w piruecie i zniknęła za stojącym na podwyższeniu sarkofagiem. Zirytowany, zniecierpliwiony i głodny już stwór zaskrzeczał złowróżbnie. Tymczasem zielonooka okrążyła sarkofag i zaatakowała poczwarę od tyłu. Znów rozległ się trzask rozrywanego materiału - to czubek wiedźmińskiego miecza rozciął twardą, wysuszoną skórę potwora, który tylko dzięki niebywałemu szczęściu zdołał w ostatniej chwili uniknąć ciosu.
Dziewczę zaklęło tak szpetnie, że nie powstydziliby się krasnoludzcy łowcy nagród, po czym odsunęło się na bezpieczną odległość, zastawiając się mieczem. Bestia - plując żółtozieloną mazią i sycząc - ponowiła atak. Była szybka, ale ustępowała wiedźmince w zwinności. Po krótkiej gonitwie między kolumnami, która całkowicie zdezorientowała stwora, dziewczyna wyprowadziła go do głównej komnaty grobowca. Tam zaczęła go okrążać powoli zmniejszając dystans. Wreszcie doskoczyła i cięła skołowanego potwora przez bok, pierś i bark. Jednak klinga zaklinowała się w jednej z kości i wiedźminka straciła na moment równowagę. Była to tylko chwila, wręcz mgnienie, ale starczyła, by ghul wbił swe szpony w jej ramię...


- Jasna i pieprzona choleraaa! - zawył ktoś.
Jaskier podskoczył z wrażenia, rozlewając wino. Czuł, że na głównej sali działo się coś bardzo niedobrego. Zwykle w burdelu nie słychać okrzyków bólu i trzasku łamanego drewna. W bardzie tytaniczny bój toczyły strach i ciekawość. Ostatecznie jednak wygrało to drugie...
Niespodziewanie dla samego siebie Jaskier znalazł się w pozycji horyzontalnej, umożliwiającej podziwianie dębowego stołu i obijanych kolorowym materiałem foteli z niecodziennej perspektywy.
- Wybacz, poeto - mruknął Zigrin z zakłopotanym wyrazem twarzy, zamykając na powrót drzwi - ale twój interesant połamał Gruziłą kontuar. Stołki też mu chyba przeszkadzały, bo pękły na głowach dwóch pozostałych wykidajłów...
Dalszą konwersację uniemożliwiło energiczne pukanie do drzwi.
- Panie Jaskier! Proszę otworzyć, mam do pana kilka pytań. Za pomoc będę niewypowiedzianie wdzięczny. - niezwykle ugrzecznionym głosem przekonywał stojący po drugiej stronie mężczyzna.
- Chędoż się, bucu. - warknął Yarpen, a chwilę później drzwi wyleciały z zawiasów.
- Zaraza, mór, franca i trąd! - klęła Mama Lantieri widząc ogólne spustoszenie dokonane przez nieznajomego - Ja chyba pozabijam tych durniów! Nogi z dup powyrywam!
Trubadur widząc, że atmosfera niebezpiecznie gęstnieje, wystrzelił niczym pocisk i zniknął za arrasem przedstawiającym kąpiącą się nimfę.
- Czemu oni zawsze muszą uciekać? - nieznajomy skierował pytanie w stronę sufitu.
Krasnolud tylko wzruszył ramionami i czym prędzej wziął nogi za pas...
Tymczasem Jaskier gnał dobrze sobie znanym, tajnym przejściem, które niejednokrotnie ratowało go przed wierzycielami, zazdrosnymi mężami, konkurencją oraz oszalałymi wielbicielami. Na trzecim zakręcie namacał ukryte, obrotowe drzwi i znalazł się w ustronnej piwniczce z winem. Dyszał głośno i uśmiechał się w myśli. Wiedział, że ścigający, nie zauważywszy drzwiczek, pobiegnie dalej, by spaść prosto do chlewika. Bard zachichotał i odkorkował jedną z butelek, wiedząc doskonale, że nie ma lepszego remedium na nerwy od paru łyków wina... poza pełną butelką, oczywiście.
- Dobry pomysł, tu jest dużo przyjemniej... bardziej kameralnie - dobiegł go głos z ciemności - ale wciąż pozostaje kwestia moich pytań...


Z ciemnych wrót wypadło kilka drobnych kamieni i potoczyło się, grzechocząc, pod nogi zebranych gapiów. Gdy z grobowca wyszła brudna, spocona i oblepiona ciemną krwią wiedźminka, tłum cofnął się o parę kroków z nabożnym lękiem. Ta niepozorna dziewczyna o małym nosku i mysich włosach budziła w tych twardych, zaprawionych w trudach mężczyznach strach jeszcze większy niż \"złe\", którego głowę trzymała właśnie w ręku za jeden z wyrastających z czaszki kościstych grzebieni.
- Już po wszystkim. - odezwała się chrapliwym, nieludzkim głosem i otarła pot z twarzy, jednocześnie rozmazując po niej krew - Teraz zapłata, ale ucieszyłabym się z jakiegoś dodatku, bo oszukaliście mnie, panie wójcie... Świadomie lub nie, ale oszukaliście... bo to wcale ghul nie był, tylko Graveir.
Widząc nic nie rozumiejącą minę wieśniaków, dodała:
- No, taki jeszcze bardziej niebezpieczny skurwiel.
Wszyscy pokiwali głowami i zaszemrali z uznaniem.
- Czerep chcecie zatrzymać? - zapytała jeszcze odbierając przyjemnie ciężką sakiewkę.
- Nii, bo i pocóż nam takowe ścierwo? - mruknął wójt.
- Słusznie. - potwierdziła dziewczyna i niedbałym ruchem wrzuciła pokraczny łeb spowrotem do krypty.

- Zaiste, interesujący jest to sposób zarabiana na życie. - mruknął zdegustowany młodzieniec lat najwyżej dwudziestu.
- Jak powiedziała kiedyś pewna dziwka: \"Żadna praca nie hańbi\". Poza tym lubię to co robię, lub może raczej robię to co lubię. - wytłumaczyła wiedźminka i spojrzała rycerzowi w oczy. Ten wzdrygnął się i odwrócił, nie mogąc znieść widoku rozszerzonych do granic możliwości źrenic i upiornej bladości cery.
- Okropnie wyglądasz po tych miksturach pani...
- Ważne, że działają. - przerwała mu wpół słowa - I ileż razy mam ci mówić, że być mnie nie nazywał panią? Zajmij się lepiej czymś pożytecznym. - mruknęła słabnącym głosem - Podaj mi też odtrutkę na jad trupi. Piąta od lewej buteleczka - \"Wilga\"... potem zaś mógłbyś, zamiast stać tu tak smętnie, pogonić za tym wieśniakiem, który właśnie próbuje ukraść ci konia...


- Naprawdę nazywam się Schuttenbach! Przysięgam! - zaklinał się ospowaty gnom.
- Tak, tak, takie bajdy to możesz szpiclom opowiadać, nie nam - zawodowcom.
- Ale to prawda! - zapiszczał człowieczek, widząc zbliżający się do jego oka nóż - I nic nie wiem o żadnej popielatowłosej dziewczynie!
- Łżesz! - syknął wściekle oprawca.
- Zostaw go już. - rozkazał spokojnym głosem czarnowłosy mężczyzna, który dopiero co przybył do bandyckiej kryjówki.
- Zostawić? - zdumiał się jednooki i z przejęcia aż podrapał w łysinę.
- Tak, zostawić. I wypuścić. Potem wyciągnij z gospody bliźniaków, znajdź Meorę i tego drugiego, jak mu tam było? No, półelfa. Byle szybko... czeka nas długa droga.
- Tak jest, herszcie!

- Na pewno mieliśmy czekać na tych rozstajach? - marudził Młodszy - Przecie o rzut kamieniem stąd jest ten przeklęty cmyntarz!
- Boisz się, że cie coś zeżre? - zakpił Bertwill drapiąc się na skraju opaski skrywającej pusty oczodół - Nie trza... my cie obronimy, nie chopaki?
Bandyci zarechotali złośliwie, a Młodszy zaklął szpetnie. Miejsce zbiórki tej grupy morderców nie było wcale przyjemne, a oni sami śmiechem starali się jedynie zamaskować natrętny lęk, gryzący niczym krwiożerczy owad, napinający nerwy do granic możliwości... Powykrzywiane, na wpół uschnięte drzewa wyciągały swe konary niczym szpony. Groziły i przeklinały w bezsilnej wściekłości tych, którzy ośmielili się zakłócić ich nocny spokój. Mgła gęstniała, przenikliwy ziąb i irytująca wilgoć drażniły. Najcichszy nawet odgłos zdawał się być gromem. A kilkaset metrów dalej znajdował się cmentarz. Plotka niosła, że nawiedzony...
- Jesteście? - brunet pojawił się nie wiadomo skąd i nie wiadomo kiedy - To dobrze.
- Słyszeliśmy, że poszczęściło ci się... że dopadłeś grajka! - mówił Starszy głośniej niż zamierzał - Jak skłoniłeś tego fujarę do... współpracy?
- Cóż, on zarabia śpiewem, utrata strun głosowych, byłaby niepowetowaną stratą tak dla niego jak i dla całego półświatka artystycznego...
Bandyci znów zarechotali, ale tym razem nieco mniej swobodnie... Przerażał ich ten tajemniczy mężczyzna, o którym, mimo wielotygodniowej współpracy, nadal nic nie wiedzieli. Znaczy - nic pewnego. Bo plotek nasłuchali się wielu... i nie napawały one otuchą.
- Dokąd tyraz, herszcie? - mruknął Jednooki, ukazując w uśmiechu swe pożółkłe i popsute zęby.
- Na północny wschód... potem ku źródłom Gwenllench.
- Tam nic nie ma prócz lasów, gór... i przeklętych, nieludzkich ruin! - zdumiał się Młodszy.
- No właśnie. I przeklętych, nieludzkich ruin... - czarnowłosy uśmiechnął się złowieszczo.


- Jak się czujesz, pani?
- Przeżyję... mam nadzieję.
- Może się zatrzymamy?
- Nie trzeba, nic mi nie je...
- Już dobrze, trzymam cię.
- Odpoczynek nie byłby w sumie takim złym pomysłem...
...
- Księżyc jest niesamowicie piękny tej nocy. Ma w sobie tyle uroku, co ty, pani...
- Mogę cię prosić o jedną... a właściwie dwie rzeczy?
- Na twój rozkaz, pani.
- Po pierwsze: zamknij się. Po drugie: połóż się wreszcie.
...
- Nie tam! Obok mnie, tumanie. Czy ja zawsze muszę cię prowadzić za rączkę?
- Pokornie proszę o wybaczenie... mmm... Pani, twe usta słodsze są od malin...
- Zamiast gadać, zrobiłbyś coś pożytecznego...
...
- Hihihi... niezupełnie o to mi chodziło, ale nie przerywaj... A księżyc rzeczywiście jest piękny...
- Pani?
- Hmm?
- Niech cisza mówi za nas...
...
...
...
- Dokąd się udajesz, pani?
- Teraz nadszedł czas na ciszę... potrzebuję trochę samotności, rozumiesz?
- Ale... mmm...
- Wrócę.
- Czy mogę wiedzieć, dokąd się udajesz?
- Do domu, Galahadzie... do domu.


Jechali pustym traktem wśród nocnych odgłosów lasu...
- Przeklęte puszczyki! - warknął jeden z bliźniaków. Wszystko ostatnio go denerwowało. Nawet to, że nazywali go Młodszy. \"Przecie to nie z mojej winy! Przecie to tamten się wepchnął... ten, no... Starszy\" - dokończył myśl, nie mogąc sobie przypomnieć prawdziwego imienia brata. Swojego zresztą też nie pamiętał. Od zawsze byli znani jako Starszy i Młodszy. Jako Bliźniacy. Para najlepszych rębajłów po tej stronie Jarugi...
Czoło Starszego, gdy patrzył na swego brata, przecinała głęboka bruzda świadcząca o niezwykłym wysiłku umysłowym. Sięgające ramion włosy koloru słomy, wąs pod długim nosem i broda zakrywająca spiczasty podbródek, szczupłe ciało, długie ręce... niemal idealne kopie ojca, który zawisnął na szubienicy parę miesięcy po ich narodzinach. Tylko zielonkawe oczy były po matce. Prostej, niezbyt rozgarniętej kobiecie... kobiecie, która ich wychowała i którą zostawili, gdy tylko osiągnęli wiek umożliwiający wymachiwanie mieczem. Opuścili ją, zabrawszy niewielki trzosik monet - cały majątek biednej wdowy... starczył akurat na beczułkę piwa i wspólną dziwkę...
Chirefaol, półelf i spec od trucizn, nie rozmyślał o przeszłości. Była mu całkowicie obojętna. Zwykł też mawiać, że przyszłością zacznie się zajmować, gdy stanie się ona teraźniejszością. Żył tak z dnia na dzień i nie zamieniłby się miejscami nawet z królem. Nerwowym ruchem strzepnął liść z peleryny. Nie cierpiał natury... ona oznaczała brud, który mógł zaszkodzić jego, wartym krocie, szatom. Spojrzał z politowaniem na pozostałych członków niezwykłej zbieraniny. Jacyż oni byli żałośni! Ubrani jak żebracy, albo - co gorsza - najemnicy. On sam nie uważał się za najemnika, lecz za artystę... najlepiej płatnego artystę na tym gównianym świecie...
\"Gówniany świat!\" Jednooki Bertwill był wściekły. Póki byli w mieście, póki zajmowali się poszukiwaniami, szantażem, torturami, zabójstwami czuł się jak cholerna ryba w cholernej wodzie. Teraz okazuje się, że poszukiwana dzierlatka jest nieludziem... I to nie elfem - co by jeszcze mógł zrozumieć, bo piękniejszych kobiet od elfek nie znajdziesz - ale chędożoną wiedźminką! A oni muszą tłuc się za nią po wertepach, skąd bliżej jest na skraj świata niż do cywilizacji... Gdyby wiedział o tym wcześniej poszedł by najpierw do bordelu i zabawił na zapas...
Meora, jedyna kobieta w tej bandzie jechała na końcu. Bawiła się świetnie obserwując nieszczęśliwe miny towarzyszy. Całym wysiłkiem woli powstrzymywała się, by nie wybuchnąć śmiechem na widok sztucznej wyniosłości mieszańca odzianego w strój, który nadawał się na salony, ale nie na porządną wyprawę! Chichotała patrząc jak poprawia długie, złote włosy upierścienioną dłonią. Chwilę potem spoważniała. Gdyby tak półelfowi wydarzył się niewielki \"wypadek\" to już za jedno z tych cacek mogłaby naprawdę nieźle zaszaleć...


Gdyby ktoś był na Starym Trakcie w tą księżycową, letnią noc, to ujrzałby dziewczynę z mieczem przewieszonym przez plecy, gnającą na złamanie karku na karej klaczy. Zobaczyłby jak pęd powietrza rozwiewa jej sięgające ramion włosy, ukazując dużą, brzydką bliznę przecinającą cały policzek od ucha aż po podbródek... Ale nikogo tam nie było, nikomu nie dane było widzieć wiedźminki na szlaku...
Gdyby jakiś lis zabłądził w pobliże Traktu, to niechybnie zastygłby w bezruchu dziwiąc się oddziałowi rycerzy galopujących ponad drogą... wojowników o poszarpanych strojach i przerażających obliczach... pędzących bezgłośnie upiorów... Dziki Gon znów przemierzał świat - bez przyczyny, bez celu, bez woli... śladami Dziecka Starszej Krwi.


- Duvelscheiss jak to mówią krasnoludowie.
- Krasnoludowie mówią inaczej. - stwierdził pewny siebie Chirefaol.
- A co ty tam możesz wiedzieć, mieszańcu?! - oburzyła się Meora.
- Więcej niż ty, ruda nierządnico...
- Komplementami niczego nie wskórasz, jeśli zaraz nie zamkniesz jadaczki, jełopie, to odetnę ci te twoje spiczaste uszka... a może jeszcze coś innego.
Bliźniacy zarechotali i zaczęli bić brawo. Jednooki tylko machnął ręką i mruknął grobowym głosem:
- Nie podoba mi się to. Po co mamy szukać w tej dziczy wiedźminki?
- To wy o niczym nie słyszeliście? - zaśmiał się półelf, nie straciwszy nawet na chwilę pewności siebie.
- O czym niby? - Bertwill nie ufał odmieńcom.
- O tej dziewczynie. Znana jest jako Falca - Sokolica. Jeśli choć połowa historii bardów jest prawdziwa, to zabiła ona w Nilfgaardzie tyle ludzi co Wiewiórki tutaj.
- Głupie bajanie.
- Raz wjechała do miasta w środku dnia, zabiła kilkunastu żołnierzy, spaliła strażnicę i odjechała nim ktokolwiek zdołał zrozumieć co się dzieje!
- A wiecie? - odezwał się Młodszy - Ja też o niej co nieco słyszałem, tak mi się przypomina... że ona na czarnym upiorze jeździ, co jeno tylko na jej żądanie końską postać przybrał...
- Co sie tak na młodzika patrzyta? - mruknął łysy - Ja toż wiem na pewniaka, że ona dziewka u wiedźm czarną magjem studiowała. Jakem matkę kocham!
- To jak się stało, ze wiedyminką jest? - mruknął Starszy - Ale prawdą jest, że niebezpieczna. Słyszałem, że raz smoka ubiła!
- Nie smok to był, ino przerośnięta wiwerna. - dołączył się do rozmowy brunet - A jak zaraz nie przestaniecie o takich bzdurach gadać, to wam poskręcam te wasze chamskie karki!
- Wielki mi możny szlachcic, a musi po gościńcach nieludzi łapać. - szepnęła zirytowana wojowniczka - To przestaje mi się podobać, bo słyszałam od Refa Krzywogębego, że...

- Jak to nie idziesz dalej? - spytał spokojnie brunet, nie odrywając wzroku od płomienia.
- Po prostu. Obiecywałeś nam robotę lekką, łatwą i przyjemną. Tymczasem wszystko mnie już boli od tej nieustającej konnej jazdy, a poszukiwana dziewczyna szlachetnej krwi okazuje się być bardziej niebezpieczna od Dijkstry! Płać, a ja się stąd wynoszę. Spokojnie, bez nerwów, bo i nieprzyjemności nie są konieczne, prawda? - zapytał półelf bawiąc się prowokująco sztyletem o długim, prostym ostrzu. Stojąca za nim reszta bandy niecierpliwie czekała na rozwój wydarzeń, dłonie jakby od niechcenia trzymali na rękojeściach mieczy. Herszt zauważył to. Jego fiołkowe oczy rejestrowały też inne szczegóły: nerwowe drapanie się, drgnienie powieki. Czuł zapach ich potu, wiedział, że są przestraszeni i niezdecydowani. Najchętniej wbiliby mu nóż w plecy i uciekli. Zrobiliby to, gdyby nie trzymający ich na uwięzi strach...
- Nie są konieczne - odpowiedział w końcu - ale sam się o nie prosisz. Nikt nie będzie kwestionował moich poleceń. I nie dostaniesz ani grosza, póki nie złapiemy dziewczyny. Tak jak było w umowie...
- Plwam na umowę. Kez caen me a\'baeth aep arse!
Tego było hersztowi za wiele. Ruchem tak szybkim, że niemal niedostrzegalnym dla oka, uderzył mieszańca w nieskazitelny nos. Półelf stracił równowagę i padł w ognisko roztrącając płonące polana. Leśną polanę opanował półmrok... i cienie.
Chirefaol podniósł się błyskawicznie, jednocześnie wyciągając z cholewy wysokiego buta kolejne ostrze. Reszta bandytów odsunęła się o parę kroków, niezdecydowana jeszcze, po której stronie sporu warto stanąć.
- Azera zerth! - krzyknął brunet i w jego dłoni zmaterializowało się ostrze tak czarne, że w porównaniu z nim, otaczający je mrok zdawał się być światłem. Długie, jednosieczne, lekko zakrzywione ostrze nie wyglądało na ostre... ono zdawało się być ostrością w czystej postaci.
- Cholerny czarownik, zaraza na niego i cały jego ród. - mruknął Jednooki głosem pełnym złości, na tyle jednak cicho, by herszt nie mógł go dosłyszeć.
Półelf zaatakował. Szybko, zdecydowanie, z gracją. Herszt nie zdążył zareagować. Mieszaniec z uśmiechem wyższości pchnął... i trafił w pustkę. W miejscu, gdzie przed sekundą stał mężczyzna, teraz nie było nikogo. Błyskawicznie odwrócił się, by ujrzeć wznoszącego miecz do ciosu przeciwnika. Odruchowo zasłonił się rękami. Trysnęła krew, a dwa przedramiona upadły ma mokrą od rosy trawę. Chirefaol spoglądał nic nie rozumiejącym wzrokiem to na sikające krwią kikuty rąk, to na broń przeciwnika, która stawał się jakby płynna, by w końcu przyjąć postać rękawicy, z którą to herszt nigdy się nie rozstawał... Teraz już było wiadomo dlaczego. Bandyci powoli, krok za krokiem odsuwali się, nie mogąc jednakże oderwać wzroku od czarnowłosego, który, wgryzłszy się w szyję półelfa, niespiesznie spijał krew...


\"Nareszcie! Kaer Morhen - Wiedźmińskie Siedliszcze.\" - pomyślała dziewczyna wstrzymując czarną klacz.
- Spokojnie Kelpie, spokojnie... i tak przejście przez Rzekę Białych Kamieni nie było tak trudne, jak się spodziewałam.
Zielonooka, z lekkim uśmiechem na twarzy, chłonęła krajobraz wysłanej otoczakami doliny. Potem wjechała w wąski przesmyk wśród skalnych bloków. Ściany wąwozu wznosiły się pionowo, niemal stykały się w górze, oddzielone od siebie jedynie cienką nitką błękitnego nieba. Potem przesmyk rozszerzał się, aż w końcu przed oczami Sokolicy rozpostarła się lesista dolina, której środkiem ledwie sączył się strumyk. Z trudem manewrując pomiędzy zwalonymi pniami drzew wjechała na Szlak - najeżoną przeszkodami dróżkę, na której młodzi wiedźmini trenowali szybkość biegu i panowanie nad oddechem. Ścieżkę, którą sami ćwiczący nazywali między sobą \"Mordownią\". Popielatowłosą opanowały wspomnienia dni bezwzględnie wyczerpujących, ale przepełnionych radością i bezpieczeństwem. Nie wkroczyła jednak na szlak - wpędziła klacz na dużo prostrzy do przebycia skrót. W parę chwil minęła skalną Gardziel, a po paru minutach dotarła na niewielkie wzgórze, z którego rozpościerał się wspaniały widok na ruiny zamku Kaer Morhen.
Przejeżdżając przez most nad suchą obecnie fosą, Kelpie zarżała cicho, zaniepokojona.
- Spokojnie - szeptała uspokajająco wiedźminka - ja też tego nie lubię. Umarli powinni leżeć w ziemi. - powiedziała sama do siebie po raz kolejny patrząc ze smutkiem na zalegające dno rowu szkielety.
Kara klacz z wyraźną niechęcią zagłębiła się w ciemną czeluść korytarza. Okute żelazem drzwi były otwarte. \"Czyżby Vesemir już na mnie czekał?\" - zdziwiła się dziewczyna. Dopiero na podwórcu zrozumiała, że Kelpie nie bała się zmurszałych kości. Próbował ją ostrzec przed zasadzką...
Z odsłoniętego przed wiatrem załomu murów wyszły cztery mroczne postacie. Odziane prosto i ubogo, chronione jedynie przez wzmacniane ćwiekami skórzane pancerze. Trzymające w rękach nagie miecze...
Nim najeźdźcy zdążyli cokolwiek zrobić, wiedźminka zeskoczyła z konia i dobyła Jaskółkę. Gveir był wprawdzie potężniejszą bronią, ale srebro i magia nie są niezbędne w walce z ludźmi. Lekka, znakomicie wyważona Jaskółka wystarczy... To byli zawodowcy, prawdziwy rębacze, artyści w swoim fachu. Falca wyczuła to natychmiast tak jak i to, że bliźniacy są ze sobą zgrani w przeciwieństwie do drugiej pary. To od niej zaczęła. Szybki cios z doskoku, potem półobrót, cięcie, parada i niespodziewany atak w udo. Trafiła końcem miecza, ale to wystarczyło - z przerwanej tętnicy siknęła krew, a jednooki bandyta zachwiał się niebezpiecznie. Dziewczyna wykorzystała to tnąc w szyję. W sekundę później była już w innym miejscu, zgrabnie unikając sztychu partnera, a właściwie partnerki łysego. Zawirowała niby w tańcu, omijając bliźniaków i zamarkowała cięcie z góry, w ostatniej jednak chwili uderzyła wojowniczkę w bok, moment później zakręciła się w piruecie i cięła kobietę od tyłu przez potylicę, kark i plecy...
Bliźniacy widząc porażkę i śmierć swych towarzyszy zmienili taktykę - zbliżali się po łukach, z dwóch stron, zakreślając ostrzami nieregularne, migotliwe półkola. Zaatakowali jednocześnie z dwóch kierunków. Czegoś takiego nie można było sparować. Dziewczyna nawet nie próbowała - odskoczyła w miękkim, kocim zwodzie. Gdy znów się zbliżyli, weszła w piruet unikając świszcząch i migoczących brzeszczotów. Pobiegła w stronę ściany, skoczyła, odbiła się od niej i wylądowała z boku jednego z braci. Cięła dość nisko, na oślep. Sądząc po odgłosie upadającego ciała musiała trafić dobrze - w krzyże, przecinając kręgosłup. Ostatni bandyta wpadł w panikę - zagoniony pod ścianę, wściekle zaatakował. Wiedźminka już bez najmniejszego trudu parowała jego szaleńcze, nieskoordynowane ciosy. W pewnym momencie wychylił się za bardzo, dziewczyna bez trudu odbiła jego ostrze, a potem lekko cięła bandytę po oczach. Nim zrozumiał, że został oślepiony, padł na ziemię martwy - z przebitym sercem.


\"To był piękny widok.\" - pomyślał herszt, z ironicznym uśmieszkiem na ustach spoglądając na sromotną klęskę swej bandy. Właściwie to wiedział, że tak to się skończy. Nie, jednak \"wiedział\" to nieodpowiednie słowo - był raczej święcie przekonany. Wstał niespiesznie i opuścił swój punkt obserwacyjny znajdujący się w zrujnowanym donżonie. Nadeszła chwila, na którą tak długo czekał. Włożył w zaaranżowanie tej konfrontacji... w ten test umiejętności wiedźminki... wiele wysiłku, poświęcił długie tygodnie. Miał nadzieję, że te wszystkie wyrzeczenia przyniosą odpowiednie owoce.
Niebo było błękitne i bezchmurne, słońce cudnie przygrzewało. Czarnowłosy uwielbiał taka pogodę. Kiedy patrzył na zbrukaną słodką krwią dziewczynę, serce mu rosło, teraz wiedział już na pewno, że podjął dobrą decyzję.
- Witaj Gvalch\'a. - rzekł głośno, powoli stąpając po zniszczonych przez wiatr i deszcz schodach - Długo czekałem na to spotkanie... Długo i niecierpliwie...[/blok]


Autor: 601


Nasz serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Więcej informacji można znaleźć w Polityce prywatności.

ZAMKNIJ
Polityka prywatności