Fantastyczna rozrywka


[Muzyka]


Queen II - recenzja

[blok]Queen „Queen II”
Autorka:Whisper

“Queen II” to, jak łatwo się domyślić, druga płyta zespołu. To właśnie dzięki niej zespół Queen zdobył sławę, głównie za sprawą utworu „Seven Seas of Rhye”, do którego melodia znajdowała się już na pierwszej płycie. Roboczym tytułem było „Over the Top” – „Przegięcie”. W rzeczywistości jest to dość nietypowa płyta, należy jednak do moich ulubionych i, razem z „Innuendo” do najlepszych dzieł zespołu.

Oto zawartość płyty:
QUEEN II:
1. Procession
2. Father to Son
3. White Queen (As It Began)
4. Some Day One Day
5. The Loser In the End
6. Ogre Battle
7. The Fairy Feller\'s Master-stroke
8. Nevermore
9. The March of the Black Queen
10. Funny How Love Is
11. Seven Seas of Rhye


Zaczyna się od “Procession”, dość krótkiego utworu instrumentalnego, w tle którego słychać jakby bicie serca (lub uderzanie piłką w ścianę pokoju przez mojego brata, ale to tylko moje skojarzenie). Utwór uroczysty i podniosły, istna „Procesja”, która od razu przechodzi (co na tej płycie zdarza się często) w kolejną piosenkę – „From Father To Son”. Tu mamy już rock, początkowo spokojny, potem wkracza gitara i perkusja.
Kolejna piosenka, dla mnie jedna z najlepszych w całej historii Queen, to „White Queen” – przepiękna ballada, tutaj nie mogę być obiektywna. Po cichym wstępie z delikatnym gitarowym akompaniamentem najpierw słyszymy spokojną melodię, potem, całkiem niespodziewanie, coraz mocniejsze akcenty. Wreszcie piękna gitarowa solówka, wejście perkusji i gitary z wokalem, kolejny wręcz hardrockowy moment i znów ciche zakończenie. Zakochałam się w tym utworze. Dlatego powtarzam: tu nie ma obiektywizmu. Tego trzeba posłuchać. Najlepiej przy wzmocnionych basach.
Dalej mamy „Some Day One Day”, kolejną balladę, śpiewaną przez Briana Maya. Ładna, ale bez fajerwerków. Gitara jest tu bardziej jako tło. Ogólnie nie mam nic do zarzucenia, ale nie wpisała się na moją listę przebojów.
„The Loser in the End” to miła odmiana, mocno perkusyjna i basowa wywalanka. Warto też zwrócić uwagę na tekst. Również zalecam słuchanie przy podkręconych basach.
W tym miejscu muszę wspomnieć, że w wydaniu oryginalnym – winylowym – płyta była podzielona na dwie części: „Białą” i „Czarną”. W tym właśnie miejscu zaczyna się „Czarna” część, bardziej rockowa.
„Ogre Battle” to szybki, dynamiczny utwór o walce potwora, czy, jak kto woli, ogra. Przy tej piosence nie można się nudzić. Słyszymy tu głównie wokal Freddiego Mercurego, gitary i wiele niezidentyfikowanych dźwięków.
Dalej mamy znowu jedną z moich faworytek wśród piosenek zespołu, a mianowicie „The Fairy Feller\'s Master-stroke”, czyli mniej więcej: „Mistrzowskie uderzenie baśniowego drwala”. Tytuł może wydawać się dość dziwny, treść też zaskakuje... Nic dziwnego, bowiem inspiracją utworu był obraz o tym samym tytule, namalowany w XIX w. przez Richarda Dadda, podczas pobytu w szpitalu dla obłąkanych (w roli pacjenta...). Dźwiękowo piosenka też jest oryginalna, mamy tu podkład klawesynu, chórki i kolejne kilka rzeczy stukających i dzwoniących, których nazwać nie potrafię, wybaczcie mi brak wykształcenia w tym kierunku...
Kolejny utwór, „Nevermore”, to nastrojowa, ale krótka ballada. Dla mnie tylko przerywnik przed następną piosenką – a właściwie nie piosenką, lecz wielowątkową kompozycją na kształt późniejszej „Bohemian Rhapsody”, przywodzącą na myśl... operę!
Jest to „March of the Black Queen”. Zaczyna się chórowo-podniośle, następnie jest bardzo szybka zwrotka (“You’ve never seen nothing like it no never in your life” – powala), dalej agresywna i rockowa część (“Put them in the cellar…”). Następnie melodia wycisza się i przechodzi w spokojną, niemal usypiającą zwrotkę. Ta z kolei znów w rock, gitarowe wstawki i chórki. Wszystko powoli cichnie, zdaje się, że to koniec – to też typowe dla Queen, gdy po sekundzie ciszy zamiast następnego utworu słyszymy jeszcze jedną zwrotkę obecnego.
Jakby tego było mało, nie ma przerwy pomiędzy utworami i „Czarna Królowa” przechodzi dostojnie w „Funny How Love Is”, lekką, momentami wpadającą w ucho piosenkę. Trudno ją przyporządkować, jest dosyć monotonna. Nic nadzwyczajnego.
Płytę kończy „Seven Seas of Rhye”, rockowy utwór, ze sporym dodatkiem pianina. To pierwsza z piosenek zespołu, która zdobyła sławę i znalazła się później wśród „Greatest Hits”. Dynamiczna, przebojowa, wpadająca w ucho... Jedna z moich ulubionych jeszcze z czasów, gdy miałam tylko dwie płyty Queen: „Greatest Hits” I i II.
Na zakończenie chciałabym szczerze polecić „Queen II”. Może moja ocena nie jest obiektywna, ale płyta jest naprawdę warta przynajmniej uważnego przesłuchania.[/blok]##edit_bysammael 2006-03-29 18:11:13##ed_end##


Autor: 69


Nasz serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Więcej informacji można znaleźć w Polityce prywatności.

ZAMKNIJ
Polityka prywatności