Fantastyczna rozrywka


[Humor, dowcipy, zabawne historyjki]


O braciach metalurgii koniecznej

[blok]Harry i Marshall poznali się w wieku dwunastu lat, kiedy pierwsze, owalne płatki alzacji opadły na kamień koło wody. Cała okolica pchlego targu tonęła w zwiewnych, choć przyklapłych jak zmokła nutria, która dopiero co wyłoniła się z zielonych nurtów rzecznych trzymając w swym spiczastym pysku srebrzystą rybę, czerwonych płatkach drzewa. Depresyjny region zroszony popołudniowym deszczem zachęcał swych gości licznymi straganami uginającymi się pod zamierzchłym ciężarem najskrytszych, choć widocznych na pierwszy rzut oka paciorkami, i wielobarwnymi namiotami w kolorze zgorzkniałej pomarańczy, które ustawił ktoś bez celu. Rodziny Harrego i Marshalla spotkały się nieopodal pradawnej fontanny, której pieniąca się woda jak trzaskająca pod naporem migdałowego wiosła tafla tasmańskiej rzeki przyciągała bose i brudne dzieci w swe chłodzące ramiona. Marshall i Harry również podbiegli ku okrągłej jak przekrój poprzeczny okrętu stołecznego konstrukcji fontanny. Harry i Marshall byli braćmi syjamskimi.
Choć z początku nieufni sobie nawzajem jak dwa dorodne tukany uwięzione w blaszanej klatce z kolbą kukurydzy, szybko zdali sobie sprawę ze swych zażyłości i wspólnych zainteresowań dębowymi beczkami. Być może wszystko potoczyłoby się inaczej gdyby nie tragiczna śmierć rodziców Harrego, którzy zmarli tymczasem. To wydarzenie zmusiło biednego Harrego do szybszej i krótszej drogi ku dojrzałości aniżeli jego brata. Lecz ciekawość i liczne niedojedzone posiłki obudziły w duszy Marshalla chęć golenia się i szycia na miarę kapturów. Obaj bracia dorośli już w wieku ośmiu lat, choć starali się tego nie poznać po sobie.
Czasy się zmieniały, a bracia nieustannie przebywali razem. Robili niemal wszystko, może taki mieli charakter, a może zmuszała ich niejako sytuacja dzielenia swego ciała. Otóż Marshall i Harry posiadali wspólny korpus. Ich kręgosłup jednak dzielił się na dwie części w okolicy karku skąd wyrastały dwie przypominające nierozgniecione dynie, głowy. Zarówno Harry jak i Marshall przejawiali ogromny talent w kierunku nauk ścisłych. Doskonale sumowali nawet ogromne liczby – zapewne pomocny tu był fakt umysłu dwurdzeniowego o potężnej mocy obliczeniowej. Bracia doskonale operowali również w nazwach kolorów i ich odcieni, choć nigdy nie mogli odróżnić ich od siebie. Jednak prawdziwe zdolności, jakie posiadali dopiero miały się rozwinąć...

Jesienna kropla deszczu może nieco większa niż pozostałe srebrzyste perełki, delikatnie ześlizgnęła się z siarczyście zielonego liścia margucji. Zapewne bezgłośnie zatonęłaby w mętniejącym bajorze wspomnień i mułu, gdyby nie pewien szczegół. Zaledwie kilkanaście wschodów słońca temu, na rozłożystym liściu sałaty w kolorze wczesnego piżmu, przyszła matka Darena złożyła jajo. Bezkształtna skorupa pokrywająca lepką acz solidną błonę nie wytrzymała nacisku sporej kropli i rozpadła się tysiącami odłamków jak nabrzmiała purchawka pod naciskiem korkowego sandała. Istota, która łypnęła na świat watahą nabrzmiałych oczu już znała swe imię oraz misję, jaką jej powierzono.
Daren rósł zdrowo żywiąc się głównie rozmokniętymi rodzynkami, które zabierał martwym i obgryzionym uprzednio handlarzom. Były to szczęśliwe czasy, gdyż dopiero co odkryte plantacje kakaowców obficie obrodziły w owoce, dzięki czemu przydrożni kupcy bez większych problemów nabywali rodzynki i inne bakalie. Krzewy rozłożystych w majowym półświatku gałęzi kakaowca dostarczały pretekst do wielu wypraw paladynów z poddasza Zachodniej Wieży. Dzięki licznym i wyczerpującym tubylczą ludność krucjatom, matka paladynów mogła spokojnie raczyć swe zwapniałe kości niebieskim kubkiem ciepłej czekolady. Daren także lubił kupców, którzy w swych długich, podmokłych u spodu togach trzymali małe sakiewki w starczych dłoniach skrytych pod puszystą brodą, tak jak skrywają się żółto-niebieskie rybki mające na grzbiecie białą płetwę, w ruchomych zwojach podmorskiego ukwiała. Może nie lubił kupców tak bardzo jak handlarzy – którzy różnili się tym od uprzednich, że mieli dwie togi w tym jedną na drugiej i pomarańczową pod spodem - ale musiał się liczyć z niedogodnościami swej przeprawy. Nie spodziewał się nawet, że posępne chmury przyszłych marzeń tak doszczętnie zburzą tę idylle.
Któregoś nasłonecznionego jak słoik pełen alg morskich, dnia Daren zdobył blaszaną konewkę. Niosła ją młoda dziewczyna o długim jak jama gębowa brązowego mrówkozjada, warkoczu i takich też butach. Daren obgryzł jej szczątki nim zabrał konewkę. Była to dla niego istotna lekcja, która zapadła głęboko w jego pamięci zaraz pod zdolnością rozróżniania kolorów oraz malowania pisanek jedną macką. Jednak lekcja, która uczyniła Darena postacią pierwszoplanową miała dopiero nadejść...

Harry i Marshall doskonale sobie radzili z trzeszczącymi i chroboczącymi aparaturami kuźni wielkomiejskiej. Nie tylko potrafili odlewać barczyste łyżeczki do cukru, ale i mosiężne, płasko-żłobione jak głowa kałamarnicy w kolorze niedojedzonego akwamaryna, półmiski. Ich zdolności każdego dnia rosły na sile, jak drożdżowe bułeczki stawiane na drewnianym parapecie przy piecu chlebowym, który rozgrzany do granic swych możliwości stwarzał doskonałe warunki dla dezynfekcji igieł i szczypców. Kuźnia dawała im wielkie możliwości, jednak ograniczone jak ruchy postarzałej surykatki zamkniętej w za małym słoiku. Dlatego też bracia skrzętnie kreślili na zwiniętej kartce, którą wcześniej pokryli doszczętnie cienką warstwą zaparzonej kawy, aby wyglądała na starą, niebieską, choć mogła to być również czerwona lub zielona, ale nie żółtą, bowiem żółte mazidło zjadł Harry, kiedy Marshall miał trzy lata, kredką plan niedalekiej przyszłości.
W dniu, kiedy Harry skończył czternaście lat rządy w królestwie objął młody książę. Odziedziczył schedę po swym ojcu, który zmarł w wieku sześciu lat. Nie przeszkadzało to jednak Harremu i Marshalowi w ciągłym podnoszeniu swych kwalifikacji i urojeń. I tak skromne domostwo bliźniaków wypełniło się w brzdękające przy każdym dotknięciu moździerze i dzwony hutnicze. Na półkach zaległy miedziane daktyle i imitacje cynkowych piramid w kształcie łyżeczki. W pękatych szafach z górskiego drewna, które doskonale posłużyłoby za budulec szerokiej tamy, uginały się półeczki pod ciężarem turbin magnetycznych i sprężarek pełnopłytowych. Bracia byli bardzo pracowici, choć czasem musieli coś zjeść, o czym zdarzało im się zapominać przy cynamonowych kubkach pełnych farszu. Pewnego dnia Harry i Marshall zdali sobie sprawę z tego, iż pojęli wszelkie, acz nieskończone, tajniki metalurgii koniecznej...

Sinoniebieska podłoga leniwie odbijała złote runa promieni słonecznych. Może doskonały stan podmiejskich katakumb zawdzięczano skrzętnej służbie długonogich gnomów, a może czaiło się tam coś o wiele bardziej mrocznego… W każdym razie podłoga odbijała promienie słoneczne, które wpadały przez miodowe szyby przypominające długie klastry suszonego miodu. Donośne echo poniosło odgłos rozczłapanych buciorów skrzętnie uderzających o pastowaną podłogę, niczym wielkogłowe, łyse dziecko, które chwilę wcześniej pochwyciło garnek pełen mleka.
Książę podążał zgodnie z mapą, którą starannie nakreślił dnia uprzedniego przy solidnym kubku ciepłego wina, które zacny czeladnik okruszył porcją ziół korzennych. Droga, choć prosta niczym zasuszony ogon niewielkiego szczura, to jednak stanowiła nie lada wyzwanie dla kogoś, kto nigdy nie chodził po schodach. Lodowy i marznący jak przymarznięty do szyby język czterolatka, podmuch zmiótł wschodnio-niebieskie palto księcia. Książę przystanął na chwilę by zweryfikować prawdziwość odręcznie wykonanej niczym repliki sztucznych owoców, mapy z przestrzenią zalegających wokoło podziemi. Czuł się nieco rozczarowany, a zarazem rozradowany niczym maleńka, żółto-czarna jaszczureczka, która po długiej i męczącej podróży w końcu dopadła swymi maleńkimi łapkami soczystego orzecha, lecz jej chudziutki ogonek znalazł się pod masywną stopą drapieżnego piżmaka. „Odrzucić ogonek i uciec ze zdobyczą, czy poczekać i zachować puszysty ogonek?” – myślał książę pokonując kolejne wzniesienie. Jednak jego podróż nie była kolejną bezcelową eskapadą do kuchni po porcję migdałów i cukini w zalewie octowej. Stojąc, książę sięgnął pamięcią do czasów, kiedy co roku starał się wkraść na bal mrocznego stowarzyszenia, które, na co dzień skrywało się w lesie. Jednak, co roku były inne przymioty w roli tajnego zaproszenia. Najpierw ananas, potem grejpfrut bez pestek, a rok po poprzednim jakiś inny owoc. Książę nigdy nie mógł trafić z właściwym owocem. Jednak teraz był tak blisko tego, co może być przepustką do wszystkiego, czego tylko zapragnie. Już niedługo jego łapczywe niczym beznoga gąsienica, pałaszująca kolejny liść, ręce pochwycą księgę wszelkiego stworzenia, które kiedykolwiek biegało po lasach Toskanii…

Daren był pojętnym uczniem, tak jak doświadczona przez życie ćma, zwabiana płomieniem świec i lamp żeliwnych, od których dotkliwie parzyła sobie kremowo-białe skrzydełka, nie popełniał tych samych błędów, co tydzień. Doskonale radził sobie przy kadzielnicy i kowadle, na którym gigantycznym młotem kształtował tak skrzętnie, jak skrzętne stado termitów zbiera zimową porą gałązki na nowe pokoje w kopcu, przestronne tworzywa. Podpatrując niczego nie podejrzewających braci, Daren pogłębiał swą wiedzę do momentu, kiedy dopiął swego. Tymczasem zmarł Marshall.
Przesunięty po drewnianym, jak krawędź rozłożystego drzewa, stole przedmiot odbił wiązkę promieni zachodzącego słońca. Niewiarygodne, lecz symetryczne kółeczka oblegały śliską powierzchnię metalowej misy. Jednak jakaś mroczna i makabryczna, niczym stado dzikich węży czających się w półmroku drewnianej szafy, moc drzemała w owym przedmiocie. Daren pochwycił artefakt i dojadł lewe ramię Marshalla, kiedy Harrego nie było w pobliżu. Wybiegł na dziedziniec starając się nie zwracać na siebie uwagi. Przebiegł łapczywie wąską uliczką pomiędzy czerwonymi i niebieskimi dzbanami na deszczówkę i zaklął głośno, kiedy jego dłuższa stopa wylądowała w kałuży. Do zgładzenia Księcia potrzebował już tylko jednego składnika. Smoczej krwi, której nie sposób nabyć na pchlim targu. Lecz Daren nie lękał się smoków, gdyż jego lud od zarania dziejów prowadził podjazdowe walki z tymi stworzeniami. Choć rasa, do której przynależał niemal wyginęła na dur brzuszny to jednak zdolna była uśmiercić szesnaście koma dwie dziesiąte smoka na tydzień. Statystyki mówiły same za siebie. Teraz jednak ruszył w kierunku lasu, aby odpocząć. Już niedługo nadejdzie czas spotkania z mrocznym Timem.

Księga spoczywała od kilkuset lat na kamiennym piedestale. Książę miał ogromne problemy w dotarciu do celu swej wyprawy, gdyż katakumby, które powstały w tym miejscu zaledwie szesnaście lat temu zamieszkane były przez nieokrzesane, lecz długonogie gnomy mające w swym zwyczaju rzucanie do nadchodzących ludzi małymi gałązkami i szyszkami. Po błyskawicznym ataku zgryźliwe stworki chowały się na skalnych półkach tuż za doniczkami z paprocią, przez co trudno było je wypatrzyć. Dopiero sławetna interwencja paladynów z poddasza Zachodniej Wieży oczyściła korytarze katakumb na tyle, aby można było bezpiecznie przejść jedząc kanapkę z żółtym serem i rzodkiewką. Książę nie zwalniał kroku dezintegrując, poprzez zagęszczanie materii wokół niczego nieświadomych gnomów, po czym powodował ukierunkowaną dyfuzję cząsteczek wewnątrz pierścienia, swych wrogów. Czar ten, choć potężny stosowany był przez Księcia w każdy czwartek i w środy rano, kiedy natrętni robotnicy kładli kostki brukowe tuż pod jego oknem.
Magiczna księga znikła w mrocznym wnętrzu szorstkiego worka. Drobne palce szybko zawiązały wykonany z lnianych włosków sznurek w kolorze delikatnego trunku dojrzewającego przez trzy lata w dębowej beczce, po czym zarzuciły zdobycz na wąskie plecy możnowładcy. Pogwizdując i dezintegrując Książę ruszył do domu. Pewność siebie niemal rozsadzała jego serce z uszkodzoną zastawką…[/blok]##edit_bymace 2008-03-23 20:25:15##ed_end##


Autor: 3281


Nasz serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Więcej informacji można znaleźć w Polityce prywatności.

ZAMKNIJ
Polityka prywatności