Fantastyczna rozrywka


[Humor, dowcipy, zabawne historyjki]


Viennar - Pandemonium vol.1

[blok]Wszystko ma swój początek. TO zaczęło się wiele miliardów lat temu w Kosmosie. Wtedy to Pierwszy (nie taki zwyczajny pierwszy, ale Pierwszy, zwykle nazywany też Stwórcą lub źródłem) wziął do ręki procę (pierwszą procę, pragnę zauważyć) i wystrzelił z niej kulkę Mazi. Maź ta składała się, bezpośrednio rzecz ujmując, z odpadów. Resztek pozostałych po innych światach.
Grudka Mazi, lecąc z niewyobrażalną prędkością, powoli nabierała kształtu pięcioramiennej gwiazdy. W pewnym momencie zwolniła i od wielu miliardów lat porusza się ustabilizowanym tempem, lub też, naukowo rzecz ujmując, ruchem prostoliniowym jednostajnym*.
I tak wszystko się zaczęło. Proste, prawda?

Pięcioramienny świat wolno płynący przez Wszechświat... To Viennar, zwany przez część swoich mieszkańców Pentagrammonem... Świat – Gwiazda, zręcznie omijający czarne dziury, komety i meteoryty. Od miliardów lat tętni życiem... Zobaczmy, co tam się dzieje.

W samym centrum świata znajduje się siedlisko bogów. Ich przywódczynią jest bogini zabawy i szaleństwa, zwana MUSZ (MU – Szalona Krowa).
Bogowie pojawiają się, jeżeli ludzie mocno w nich wierzą.
Od najdawniejszych lat ludzie uważali krowę za podstawę swojej egzystencji. „Jeżeli istnieje jakaś siła wyższa, władająca Światem” – mówili – „To MUsi mieć postać życiodajnej krowy.” Tak, więc MU zmaterializowała się. Jednak zamysły ludzi przypomina tylko formą. Mieszkańcy Pentagrammonu wyobrażali ją sobie jako opiekunkę rolników i życia. Tymczasem bogini jest, no cóż... szalona. Uwielbia płatać figle i jeszcze nikt, kto się do niej o cokolwiek pomodlił, nie dostał tego, o co prosił. Dużo potężniejszymi bóstwami są Koranus, władca roślin lub chociażby Velonius, bóg ognia, ale MUSZ nadal jest czczona jako najważniejsza, ponieważ była pierwsza.
W panteonie bóstw Gwiazdy miejsca równe obok Szalonej zajmują Piękny Maniek** i Los. Los jest po prostu Losem i nietrudno się domyślić, czym się zajmuje. Gdyby na Pentagrammonie istniały gry liczbowe, Los byłby miliarderem.
Mniej ważnym, lecz niezwykle ciekawym bogiem jest Badden – Bodden (jedyny czarny bóg na Gwieździe), walczący przeciwko rasizmowi i wszelkim uprzedzeniom w kręgach boskich. Już zyskał poparcie boga myszy i szczurów domowych, a także Yahwka – boga olbrzymów.
Istnieje szereg bogów okolicznościowych. Dla przykładu Teddy Paskudny jest bogiem wojny domowej (UWAGA, WAŻNE POJĘCIE! Wojna domowa – walka najczęściej o pluszowego niedźwiadka lub o słodycze. Najczęściej stroną wygraną są rodzice. Najbardziej krwawą wojną domową była Bitwa w Domu nr 5 Przy Ulicy Słonecznej w Dannburgu, w roku 1751 roku ozOP (od zbudowania Ogrodu Pokoju). Oboje czterolatków trzeba było pozszywać.)
Innym bóstwem jest wiecznie pijany bóg wina – Fermozjusz. Jego brzydota jest wręcz legendarna. Podobno pojawia się często w snach przyszłych abstynentów, którzy potem nigdy nie są tymi samymi ludźmi.
Wraz z upływem czasu do grona bóstw dołączyli tacy bogowie, jak Kassior, bóg komercji i korupcji, a także Pepperoni, bóg pizzy na podwójnym spodzie. Od czasu do czasu pojawiają się także Ten, Przez Którego Ja Mam Pecha, A Dolly Nie i To Byleco, Które Znów Zesłało Na Mnie, Uczciwego Człowieka, Gildię Podatkową.
Bogowie mieszkają w Pałacu, który znajduje się w Ogrodzie Pokoju, który z kolei został zbudowany na najwyższej górze Gwiazdy – Anatropeum.
Niektóre bóstwa zrezygnowały z życia wiecznego i zamieszkały wśród śmiertelników. Należą do nich Minotaury, dzieci MU. Od samego początku walczą z Gildią Bohaterów o wniesienie do przepisów paragrafu zakazującego Bohaterom zabijania Minotaurów, ponieważ są istotami boskimi, a na dodatek całkowicie nieszkodliwymi. Gildia nie chce się zgodzić, ponieważ spowodowałoby to duży wzrost bezrobocia, a wtedy Gildia musiałaby płacić wysokie zasiłki (życie Bohatera nie jest tanie). Minotaury oskarżyły Bohaterów o antyminotauryzm. Sprawą zajęła się boska komisja do spraw zwalczania rasizmu (pod przewodnictwem Badden – Boddena.)
Do Bohaterów Viennaru należy między innymi Ptakman – syn boga – ptaka, Losusa i śmiertelniczki imieniem Celt. Wszyscy Herosi w swoim imieniu muszą posiadać końcówkę
-usz, lub –man. Dlatego na Gwieździe zaroiło się od Caneoniuszów, Deluszów, Eligiuszów i innych Śmuszów, oraz Miśmanów, Pijmanów i innych Baranów.
Zostawmy jednak mitologię Viennaru i Bohaterów ich własnym sprawom i zajrzyjmy, co robią mieszkańcy tego świata.

Na małej polanie lasu Denn, leżącego w południowo – wschodniej części Pentagrammonu dzień budzi się do życia. Leśne zwierzęta zastawiają pułapki na wędrowców, wędrowcy polują na większą zwierzynę, większa zwierzyna poluje na mniejsze leśne zwierzęta i na wędrowców, zmuszając ich do opuszczenia obozowisk... Nic nowego.
– Aaa! – z wnętrza jednego z namiotów rozległo się potężne ziewnięcie. -Co dzisiaj na śniadanie?
– To, co se upolujesz – odpowiedział mu skrzekliwy głos z drugiego namiotu.
Po parunastu minutach dwie osoby wyłoniły się ze swych namiotów i zaczęły omawiać menu.
– Gdzie Billy i Rębacz? – zapytała niska, chuda kobieta o siwych włosach, zakrzywionym nosie i surowym wyrazie twarzy*.
– Nie wiem. – odpowiedział wysoki, rudy chudzielec. Chyba poszli szukać drzewa.
– Nie, nie, mój drogi – zacmokała starucha z niezadowoleniem. –Mówi się: „droga cioteczko, podejrzewam, że chłopcy udali się w głąb lasu w celu znalezienia drewna na rozpałkę”. Mój brat nigdy nie wyrażał się zgodnie ze swoją pozycją, ale nie pozwolę, żeby kaleczył ci mózg swoimi grubiańskimi, pospolitymi wypowiedziami.
Percival wzruszył ramionami. Pochodził z bogatej rodziny kupieckiej. Kiedy jego ojciec wyruszał w podróż, żeby przekonać się, czy Świat jest okrągły, polecił mu zająć się „biedną, starą, schorowaną ciotką Lue”. Percival posłuchał go i już pierwszego dnia miał dość. „Jesz mlaszcząc, wyrażasz się w nieodpowiedni sposób, za dużo się śmiejesz...” Jej uwagi naprawdę mogły człowieka wykończyć. Jakiś miesiąc temu Percival zdobył się na odwagę i powiedział ciotce, że jest już dorosły i to jego sprawa, jak się zachowuje. Ciotka Lue rozszlochała się i krzyczała, że wiedziała, że nie jest nikomu potrzebna, że człowiek chce dobrze i co za to ma... Od tej pory Percival jej nie krytykował. Może była okropna, ale bądź co bądź – była siostrą jego ojca.
– Powtórz, proszę.
Powtórzył. Zresztą, miał inne wyjście?
- Idę poszukać czegoś do wrąbania – powiedział i odszedł tak szybko, że nawet nie zdążyła poprawić jego języka.

Czarodziej Narevoo wyjrzał przez okno swej wieży na wznoszące się słońce. Odwrócił się do swego blejstoskopu (najnowszego przyrządu do oglądania przyszłości, opatentowanego przez jednego z jego uczniów. Blejstoskop nie działał, ale Narevoo zawsze wierzył w młodzież i miał przeczucie, że ten wynalazek zostanie kiedyś udoskonalony i wtedy uczeń będzie tryumfował) i powiedział:
- Słońce powoli wznosi się nad Viennarem. Ludzie, krasnoludy, olbrzymy, trolle, hobbici, magowie... Wszystko żyje w doskonałej harmonii, nieświadome tego, co niesie przyszłość. Dla nich to będzie kolejny nudny dzień. Coś się zbliża. Coś, co może zmienić wszystko. Coś, co wywrze bezpośredni wpływ na przedstawicieli kilku ras. Co to ma znaczyć?

- Co to jest? – wrzasnęła ciotka Lue, gdy zobaczyła TO, co Percival przyprowadził na sznurku.
– To bardzo rzadkie zwierzę, które bardzo trudno upolować. U nas takiego się nie znajdzie. Ja słyszałem o nim z opowieści pradziadka. Pasterz, którego spotkałem przy drodze powiedział, że to Kura Pana Wedera i bardzo trudno je kupić i musiałem mieć dużo odwagi, by ją schwytać. Bardzo długa nazwa, prawda? Jak ją łapałem, to biegł za mną jakiś facet z tasakiem. Pewnie też upatrzył sobie tą Kurę Pana Wedera.
– Ale jak toto przyrządzić?
- Ten facet, co za mną biegł wrzeszczał coś o „wędzeniu”. A może o „zwędzeniu”? Nie pamiętam.
– W każdym razie zabieramy się za nią zaraz, jak tylko chłopcy przyniosą drewno. Coś długo ich nie ma.
W tej chwili z lasu wyszli „chłopcy”. Jeden był trollem: miał trzy metry wzrostu i prawie tyle samo w barach. Niósł olbrzymie naręcze gałęzi, które co chwilę gubił. Drugi był krasnoludem. Miał ciemną, długą brodę, a w ręku dzierżył topór. To właśnie na jego głowę spadały zguby.
– Ty trolli półmóżdżku! – darł się – To, że jestem mniejszy, to nie znaczy, że jestem gorszy! To dyskryminacja!
- Billy prze – prasza!!! – odparł troll pomagając mu wstać, co spowodowało kolejną lawinę drewna.
– Ty idioto! Robisz to celowo, bo zazdrościsz mi intelektu!
Billy obraził się i poszedł dalej.
– Hej! – zawołał za nim Rębacz – Jeszcze z tobą nie skończyłem! Chodź tu i pomóż mi!!!
Po paru minutach doszli do Percivala i ciotki Lue i zajęli się rozpalaniem ogniska, jednocześnie słuchając opowieści o polowaniu.
- To co z tą Kurą? – zapytał niepewnie Rębacz
- Myślę, że trzeba ją uwędzić – oświadczył ostrożnie Percival – tak mówił ten facet. Teraz jednak przypominam sobie, że pradziadek zawsze powtarzał babci „Zawsze duś Kurę, Kruszynko”!
- No to ją duuś!!! – burknął troll. – idę poszuu – kać cuś szamanie.
- Nie wiedziałem, że twoja babcia była Kruszynką. Jak na mój gust to była masywna kobita.
- Co kto lubi, wiesz, mnie z kolei nie interesują kobiety z zarostem.
- A powtarzałam ci, Gołąbeczku – odezwała się ciotka Lue – nie kupuj niczego, o czym nie masz zielonego pojęcia.
- Ale ciociu! Ja tę Kurę upolowałem!!!
- No to teraz sam ją przyrządź. Ja się tym brudzić nie będę.
Dziesięć minut później Percival już dusił nieszczęsną Kurę.
- Duś ją! – dopingował go Rębacz.
- Tak, duś! – wtórował Billy, zajadając się kruszoną skałą.
– Ku – ku – dak! – darła się Kura, której młoda i niedoświadczona dusza uleciała pięć minut później Tam, Gdzie Idą Po Śmierci Dobre Kury Pana Wedera.
Około południa Zwłoki były opieczone i wędrowcy zabrali się do śniadania, czy raczej – lunchu.

- Y... ork? – rozległ się głos w jednej z pieczar Gór Smeillenych. – Nork?
W ciemności błysnęła para dużych, żółtych przerażonych oczu. – Lloyd?

Istnieje wiele teorii na temat smoków. Jedna mówi o tym, że wyginęły dzięki potężnemu wybuchowi termo – okultycznemu*. Inna głosi, że odleciały do innego Wszechświata**. Jedna z najbardziej oryginalnych dowodzi, że smoki rozdrobniły się na miliardy części i w każdym tkwi taki odłamek smoczego serca, oka, pazura...
Nikt nie zna prawdy, ponieważ wszystkie te pomysły to bzdury. Smoki są. Żyją w najbardziej oddalonych, najbardziej niebezpiecznych i najbardziej niedostępnych partiach górskich tak, by nikt ich nie widział. Z tego – jakże licznego dawniej gatunku została zaledwie garstka przedstawicieli.
O smokach krąży wiele legend: o skarbach, płomieniach, wypalanych wioskach... Te smoki nie skrzywdziłyby nawet muchy... chyba, że przyczepiłaby się do ich ogonów. To musiałaby być wyjątkowo głupia i lubiąca się opalać mucha – kamikadze.
W każdym razie nikt nie wierzy w to, że na tym Świecie są jeszcze smoki. Te, które żyją w górach rzadko kiedy wylatują ze swych kryjówek. Nie, żeby bały się ludzi. Po prostu dobrze im tam. Jeśli ktoś zobaczy smoka, natychmiast idzie do doktora. Niektórzy uważają, że jeżeli ujrzy się na niebie smoka, to znaczy, że niedługo się umrze*. A smoki były tak blisko... w górach, tuż obok.
Smoki zmieniły się. Owszem, paliły ludzi, ale tylko we własnej obronie. Nie żądały już ważnych ludzi na przekąskę i nie gromadziły ogromnych skarbów. Powoli wymierały...

Bogowie wiedzą, że smoki istnieją. Póki nie próbują odebrać im władzy nad Gwiazdą, mogą sobie robić, co im się żywnie podoba. A jeżeli zapragną władzy, cóż... wtedy będzie trochę gorzej. Istnieje przepowiednia mówiąca o tym, że wojna między „złotymi” - smokami a bogami będzie najstraszliwszą wojną w dziejach Viennaru. „Rozpęta się prawdziwe Pandemonium” – relacjonuje jeden z nielicznych Proroków – „bogowie będą padać jak śmiertelnicy, a jeżeli smoki wygrają, to będzie to początek końca świata”. A tego bóstwa nie chcą za wszelką cenę. Zwłaszcza Piękny Maniek. Żar źle wpływa na cerę.

- Chyba czas zabrać się za jakąś robotę – oświadczył Percival, po skonsumowaniu Kury.
- Billy kruszyć i buha - czyć!
- Buhaczyć? – zdziwił się Rębacz. – Co to znaczy?
- Myślę, że pustoszyć – zaproponował ostrożnie Percival – Nie wiem dokładnie.
- Czasami się zastanawiam, jak to biedactwo poradziłoby sobie bez nas – westchnęła ciotka Lue.
- Pewnie krusząc i buhacząc – mruknął Rębacz. – Faktycznie, nie mamy co robić. A przydałoby się jakoś rozruszać kości. I topór – dodał po namyśle.
- I buha – czyć! – dodał Billy.
- A tak przy okazji coś zarobić – zauważył Percival.
- Buha – czyć! – powtórzył troll z uporem.
- Dobra, zwijamy się – zaproponował Rębacz. – Może w mieście jest robota dla nas. Trzeba się rozejrzeć.
- I pobuha – czyć.
- Oczywiście. I pobuhaczyć. – uśmiechnął się Percival.
- Posłuchaj no – Rębacz zwrócił się cicho do Billy’ego – Dopóki ta stara wariatka jest z nami, nie można nawet beknąć – powiedział z goryczą.
- Billy zrobić – powiedział troll i... zrobił. Natychmiast pożałował.
- Kto to zrobił?!!! – wrzasnęła ciotka Lue. – Kto zachował się niekulturalnie?!!!
Cisza. Chwilę później rozległ się tylko wrzask, którego nie powstydziłby się Tarzan i głuchy odgłos patelni spadającej na zakuty łeb.

- Czas leczy rany, czas koi ból, czas- pan nad pany, czas – zapomnienia król!!! – rozległo się gdzieś od strony gór.
– Gdzieś – zaśpiewał drugi głos – żyją sobie smoki, smoki, e... smoki? Smoki... A!!! Smoki!!!
Po chwili w zaśnieżonym miejscu, gdzie przed chwilą stała dwójka muzyków, tliło się banjo i dwie wątroby. Złoty smok machnął ogonem i odleciał.
(Smoki zawsze zostawiały jakieś kawałki dla większego efektu. Te wątroby i tak po godzinie spaliły się doszczętnie).

- Gdzieś tu miałem worek – mruknął Rębacz przeszukując... worek. – Jestem pewien, że gdzieś tu był. Nie mógł rozpłynąć się w powietrzu...
- Co po ci orek? – zapytał troll, trochę zamroczony po niedawnym szoku o podłożu tytanowo-patelniowym.
- Na tą staruchę.
Na chwilę oczy zaszły mu mgłą.
- Mam koncept! – wrzasnął.
– A co to takiego?
– E... idea?
- ???
- Zamysł?
- Pomysł? – spojrzał z nadzieją na trolla.
- ???
- No dobrze. Pomyślmy po twojemu. Jesteś głodny i nie masz co jeść. Nagle doznajesz olśnienia i idziesz do lasu, gdzie czeka na ciebie masa skał.
- I to jest pomysł?
- Tak.
- Zamysł?
- Aha.
- Ideja?
- Jak najbardziej.
- Dziwne. My to nazywamy drugim śniadaniem.

- Czy dobrze zrozumiałem? – huknął Percival – chcecie oddać moją ciotkę do domu publicznego?
- No... – ktoś mi mówił, że tam znajdzie zatrudnienie każda kobieta bez względu na wiek, rasę i zainteresowania. – oznajmił wesoło Rębacz.
- Ale czy ty w ogóle wiesz, na czym polega taka praca?
- No... tak nie za bardzo – przyznał Rębacz – Ale moja mama tam pracowała i powiedziała, że dużo jej to dało.
- Uhm – mruknął Percival – Ciebie.
– Nie rozumiem – ciągnął krasnolud – co złego jest w pracach charytatywnych na rzecz spiętych mężczyzn...
- Że co? – wrzasnął Percival – w jakich pracach?
- No, moja mama tak to nazywała. Myślałem, że to tak, jak w domach kultury... No wiecie: tańce, masaże, dzierganie koronek...
Po dalszych pięciu minutach konwersacji Percival odprowadził przyjaciela „na stronę”*i wytłumaczył tajniki pracy Gildii DNC (Dam Negocjowanej Cnoty).
– Wybacz, Perciv – powiedział krasnolud rumieniąc się – nie wiedziałem, że to tak wygląda. Ja...
– Dobra, dobra, nie martw się – zamyślił się człowiek – Może to nie jest taki zły pomysł? Myślę, że ciotce przyda się trochę rozrywki.
- Hehehe – bąknął Billy
- A przy okazji – zmienił temat krasnolud – nie widziałeś nigdzie mojego worka?
- Tego wielkiego, brązowego?
- Uhm!
– Tego z dwiema łatami?
– Dokładnie.
- Tego, który leży pod twoim wyrkiem?
– Tak, to ten – ucieszył się Rębacz.
- Przykro mi, ale nie.

Każda profesja, z wyjątkiem magów ma swoją Gildię. Coś w rodzaju związku zawodowego dbającego o ich interesy i opiekującego się emerytami. Mamy więc Gildię Bohaterów, Gildię Golarzy, Gildię Bogatych Inaczej (zwaną Gildią Żebraczą), krasnoludzką Gildię Kopaczy, Gildię DNC i wiele im podobnych. Inaczej jest z magami. Magowie każdego miasta kwaterują się we własnym Uniwersytecie, gdzie zajmują się magowaniem. Każdy Uniwersytet ma swojego magrektora, który czuwa nad całą resztą. Magrektorem zostaje zazwyczaj mag wybrany drogą losowania, lub wybraniec MUSZ. Jaki związek ma krowa z magią, tego nikt nie wie, ale po tych, którzy przeciwstawiali się jej woli została tylko szklanka mleka, więc lepiej jest jej się nie narażać. Ośmiu najwybitniejszych magów Viennaru należy do Rady Starszych Ośmiu Kolorów, zbierającej się tradycyjnie raz do roku i w razie nadzwyczajnych sytuacji. Obecnie należy do niej Narevoo (Zieloni), Denelos (Żółci), wiedźma Ponusa (Niebiescy), Gahwal (Czerwoni), Jelond (Fioletowi), Brondo (Brązowi), Shiwon (Czarni) i mag - wampir Devlon (Srebrni). Narevoo wezwał całą Radę na Spotkanie Nadzwyczajne. Niepokoiły go ostatnie wiadomości o ludziach ginących bez śladu w górach. Podejrzewał, że istnieje jakaś siła transportująca ich do innych wymiarów. „Przecież ludzie nie mogą umierać, nie pozostawiając po sobie nawet szkieletu.” – myślał. – „Trzeba to zbadać”.

- Namyśliłem się – oznajmił następnego dnia Percival i ostrożnie rozejrzał się dookoła. – ciotka przeszkadza nam w prowadzeniu interesów. Dlatego postanowiłem usłuchać rady Rębacza i oddać ją do miasta.
- Hurra! – wrzasnął Rębacz. – w końcu ta stara wariatka odczepi się od naszych złych manier!
– Nie jestem jednak pewien, czy dom publiczny to dobre miejsce.
– Daj spokój. Z tego, co mówiłeś, to czekają ją tam same korzyści.
– Naprawdę tak powiedziałem? – zdziwił się Percival
– Tak – uśmiechnął się Rębacz i zaczął wyliczać – rozrywka, nowe i ciekawe znajomości no i trochę gotówki...
– No dobrze – dał się przekonać Percival. – Ale jak jej o tym powiedzieć?
– ‘Ostaw to am – uśmiechnął się Billy, po czym wziął krasnoluda pod rękę (znaczy się – podniósł go) i ruszył w kierunku, w którym ciotka Lue odbywała popołudniową drzemkę.

Rada nie była zadowolona z tego, że Narevoo oderwał jej członków od codziennych zadań. Gawhl komentował to w ten sposób: „Nie lubię Nadzwyczajnych Zebrań Rady. To zawsze oznacza kłopoty. Dlaczego nikt nie zwołuje takich zebrań, żeby napić się z przyjaciółmi herbaty? Tak, takie Zebranie zawsze oznacza kłopoty. A kłopoty to nie sprawa dla maga w moim wieku”. Reszta Starszych zgadzała się z Gawhlem. Z wyjątkiem Narevoo, naturalnie.
- Obawiam się, – zaczął - że niedługo spotka nas coś nieprzyjemnego.
- No, ja myślę – mruknął przywódca Żółtych – ludzie nie mają pieniędzy, a zbliża się czas płacenia podatków. Jeżeli zebrałeś nas tu wyłącznie w tym celu...
- Och – niecierpliwił się Narevoo – podatki. Oczywiście. Niestety, ludzie sami muszą sobie z nimi radzić. Magom nie wolno mieszać się w sprawy płatnicze. Chyba nikt z was nigdy się do niczego takiego nie posunął, prawda?
Cisza.
- Prawda? – powtórzył niepewnie.
- E... - zaczął Brondo– moja siostrzenica niedawno miała wesele i nie wypadało...
- A mój bratanek zalegał z opłatami za gaz...
– Mój za prąd...
– A moja siostra...
- No dobrze – westchnął Narevoo. – Ale to były tylko pilne potrzeby, prawda? Nigdy więcej tego nie robiliście, prawda?
- E... – podjął przywódca Czarnych – to nie było przypadkiem pytanie retoryczne?
– Przejdźmy może do rzeczy, dobrze? – zaproponowała Ponusa. – Jeżeli to nie o podatki chodzi, to o co?
Rada odetchnęła z ulgą.
– Miałem widzenie – oświadczył Narevoo z powagą – dotyczyło ono...
– Tak.. – przerwał mu Jelond – ja też je miałem!
Zerknęli na siebie niepewnie.
- I? – zapytał Narevoo.
- Dziwnie to wygląda.
- Racja.
Przez chwilę oboje milczeli.
– A już najbardziej podejrzane są te kokosy.
– Jakie kokosy?
- No, jak to, jakie? Te, którymi rzucają w ciebie małpy. Takie niebieskie...
- Małpy?
- Nie, kokosy!!!
Chwila ciszy.
- Jesteś pewny, że mówimy o tych samych wizjach?
– Nie, a ty?
– Pytanie hretohryczne? – uśmiechnął się Devlon, prezentując swoje białe kły.

Nazajutrz rano cała ekipa wyruszyła w stronę miasta, w celu szukania pracy, a w przypadku niektórych, by „pobuhaczyć” trochę. Ciotka Lue była dziwnie wesoła i to niepokoiło Percivala.
- Co wy jej powiedzieliście? – zapytał nieufnie Rębacza.
- Tylko prawdę – uśmiechnął się krasnolud.
- I zgodziła się?
- A jak ci się wydaje, dlaczego idzie z taką ochotą?
- Nie powiesz mi chyba, że ucieszyła się na taką propozycję?
W tym momencie usłyszał za sobą odchrząknięcie. To była Lue.
- Percival – zaczęła. – Wy młodzi, myślicie, że tylko do was świat należy... Nie przyszło ci nigdy do głowy, że starsi też mogą mieć ochotę się zabawić? A wtedy co? Zresztą, czy według ciebie jestem aż taka brzydka, że nikt nie chciałby...
Billy zachłysnął się skałą, którą właśnie pochłaniał, a Rębacz odwrócił się dyskretnie.
- A zresztą – ciągnęła ciotka, jakby niczego nie zauważyła – mi też przyda się trochę rozrywki. To co, idziemy?

Gdzieś w Czasoprzestrzeni utworzyła się dziura. Niebo zabarwiło się na głęboki odcień purpury. Wiatr ustał. „Coś” z szybkością ponaddźwiękową i dźwiękiem czegoś, co spada z taką właśnie prędkością uderzyło o ziemię wywołując panikę wśród dzikich nosorożców w okresie godowym. Po chwili rozległ się ochrypły głos:
- No i co, hę? Jestem z powrotem!!!!!

- Jestem pewien, że nam się udało – oświadczył Pramonus, wykładowca Sztuki Iluzji Uniwersytetu w Dannh. – Czuję silne wibracje Rzeczywistości.
- To dlaczego nie dostaliśmy od nich żadnego wyraźnego sygnału? – dopytywał się Sekretarz. – Zgodnie z obliczeniami Ferga, powinni uzyskać możliwość do komunikowania się z naszym wymiarem jakieś – zerknął na zegar – pięć minut temu. Mówiłem, że nie warto ufać Fergowi.
Szczerze mówiąc, Ferg nie cieszył się zbytnim szacunkiem profesorów Uniwersytetu, ponieważ nad magię tradycyjną przekładał jakieś niezrozumiałe obliczenia. Sekretarz podejrzewał, że Ferg w ogóle nie jest magiem, zaś Dziekan oskarżał go o szaleństwo. Tymczasem Ferg nigdy nie zaprzeczał, ani też nie potwierdzał tych pogłosek. Po prostu był. A jego obliczenia miały to do siebie, że często się sprawdzały.
- Moje obliczenia mają to do siebie, że często się sprawdzają – oznajmił oschle Ferg. – Niewątpliwie odezwaliby się do nas, ale...
- Ale co? – zapytał kpiąco Sekretarz
- Wcale nie dotarli do żadnego wymiaru. Utknęli pomiędzy.
- !!! – wrzasnął Pramonus
- !!! – powtórzył za nim w osłupieniu sekretarz. – E... coś trzeba zrobić!
Do sali wbiegł woźny, zwabiony krzykami i zamarł na widok miny Pramonusa.
- Czy coś się stało? – zapytał ostrożnie.
- Stało się, stało – odparł Ferg w osłupieniu. – Magrektor, Dziekan i Legitymista utknęli między wymiarami.
- O, !!! – mruknął woźny. – To może dam znać Gildii Strażaków?

- Pierwszą rzeczą, jaką zrobię, Dziekanie – oświadczył Magrektor w ciasnej przestrzeni między wymiarami – będzie skierowanie pana na wczasy odchudzające. I to długie!
- O, tak – stęknął Legitymista – pańska postura jest hm... nienaturalna.
- Wręcz przytłaczająca.
- Właśnie.
- Cicho, myślę – burknął obrażony Dziekan – I nie jestem gruby. Jestem tylko... puszysty.
- Ej, panie puszysty! – rozległ się głos gdzieś za nimi.
- Czego?
- Suń się pan!

Zniknięcie trzech magów z Uniwersytetu w Dannh wywołało sensację w dwóch sąsiednich miastach – Fouerenie i Ollovan. Z każdego z tamtejszych Uniwersytetów wysłano delegację do Dannh w celu dowiedzenia się czegoś więcej o sprawie. Dlatego w najwyższej wieży Uniwersytetu od czterech godzin trwa narada.
- No dobrze – odezwał się Geron, Magrektor Uniwersytetu w Ollovan. – Ale po co wy ich tam w ogóle wysyłaliście?
- Doszły nas słuchy, że zakłócenia Rzeczywistości, jakich od niedawna jesteśmy świadkami, mogą mieć źródło w sąsiednich wymiarach – odparł Pramonus. – Dlatego postanowiliśmy wysłać delegację, która sprawdziłaby, czy to prawda.
- I co?
- Pstro. Utknęli.
- A, faktycznie. Jak można utknąć między wymiarami?
- Nie można – odezwał się Ferg.
Sekretarz spojrzał na niego z rozbawieniem
- Nie mniej jak dwie godziny temu sam powiedziałeś, że utknęli.
- Nie można utknąć między wymiarami - powtórzył z uporem Ferg. – I oni nie mogli utknąć. Chyba, że ktoś wypchnął ich z tunelu czasoprzestrzennego.
- Zastanów się, co mówisz – prychnął Sekretarz. – Żeby ich wypchnąć, ten „ktoś” musiał cały czas czaić się między wymiarami, prawda? To chyba jest niemożliwe?!
Zapadła taka niezręczna cisza.
- Jest możliwe? – Sekretarz osłupiał.
- Uhm – przytaknął Ważniak Terrus, Magrektor Uniwersytetu w Fouerenie. – Dawniej wyjęci spod prawa, mordercy i potwory zostały odsyłane poza nasz wymiar. I nikt nie wiedział, co się z nimi dzieje.
- A ponieważ miał mniejszą wagę niż Magrektor Sillon, Dziekan i Legitymista... – rozważał Pramonus.
- Och, Dziekan – prychnął Sekretarz.
- ...musiał zmaterializować się dobre kilkadziesiąt kilometrów od Dannh. Mam rację, Ferg?
Ferg potwierdził. Geron był wstrząśnięty.
- Kogo wy sprowadziliście? – wyszeptał – I gdzie on jest?
Magowie z Dannh spuścili głowy.

Na łące nieopodal lasu Denn pasterz Tristan pasie swe owieczki. Robi tak codziennie od szóstego roku życia, tak więc już dziesięć lat. Codziennie wyprowadza swe owce nad błękitne wody i zielone pastwiska. Ani deszcz, ani śnieg, ani grad, ani nawet burza z piorunami, czy gniew bogów nie przeszkodzi jego owieczkom najeść się i napoić.
- Bee! – zaintonowała jedna z owiec.
Tristan marzy. Marzy o toporze. W tych stronach, jeżeli ma się broń, jest się kimś. Nawet zwykły, ostry nóż traktowany jest jak relikwia. A topór... topór świadczy o sile. Jeżeli ma się topór, to oznacza to, że pokonało się krasnoluda. Tak, topór, to jest coś...
Coś błyszczy w słońcu na pobliskim kamieniu. Tristan nagle zdał sobie sprawę, że od pewnego czasu się w to wpatruje. To coś jest długie, metalowe i ostro zakończone. Miecz.
Nic nie powstrzyma młodego pasterza od wzięcia broni. Ani deszcz, ani śnieg, ani grad, ani burza z piorunami, ani nawet ten szaleniec z nożem, który wyraźnie celuje nim w Tristana, ani wilki, ani gniew bogów... Zaraz, zaraz... Jaki szaleniec?
Ciemność. Krew. Dużo krwi. I milczenie owiec.
- Bee!
No dobrze. Może bez tego milczenia.
- Bee!

Magowie pochylili się nad modelem Czasoprzestrzeni.
- Co powiecie na Senderrer?
- Za blisko.
- Pio?
- A co powiecie na Wymiar Ostatni? – zaproponował Ważniak
- Za daleko – stwierdził Ferg. – Podejrzewam, że tkwią między dwoma bliższymi.
- Niby jak? – parsknął Bhran – parapsychologista z Fouerenu. – Dziekan w wąskiej przestrzeni między wymiarami? Panowie, to jest niemożliwe!
- No, nie wiem – zauważył Ważniak. – Gdyby znaleźli się w innym wymiarze, to mogliby nam w jakiś sposób dać znać, że żyją.
Chwila ciszy.
- Biedni Magrektor i Legitymista – westchnął Magrektor Geron – tak dobrze się zapowiadali...
- Już widzę nagrobek –westchnął Sekretarz - „przytłoczeni masą wiedzy”
- Oj, masą! – stwierdził Ferg – przygniotły ich kilogramy wiedzy...
- Chyba tony – mruknął Geron.
- Rzeczywiście tyle ważył? – zainteresował się Ważniak. – Myślałem, że to skutek zaklęcia rozdymającego.
- Z takimi rezultatami?
- Fakt.
Chwila ciszy.
- Jednak – zaczął powoli Ferg – wolałbym, żeby Wykładowca nekromancji przeszedł na dietę, kiedy wróci z urlopu.
Wszyscy pokiwali smutno głowami.
- Więc – podjął Ważniak – uważam, że przestrzeń między Terranem i Grolchem jest odpowiednio szeroka.
Sekretarz zajrzał mu przez ramię.
- Nie dla Dziekana. – stwierdził.
- Przepraszam... – zaczął Ferg.
- Ja uważam, że jest w sam raz.
- Nie. Jak na mnie, to będą Wymiary Dostatku.
- Przepraszam...
- Zaraz, zaraz. To nie mogą być Wymiary Dostatku. Praktycznie nie ma między nimi żadnej odległości!
- Przepraszam, ale...
- Tak?
- Czy Dziekan nie byłby w stanie rozepchać przestrzeni między wymiarami?
Kolejna chwila ciszy.
- Myślę – zaczął ostrożnie Sekretarz – że to leży w jego umiejętnościach.
- Tak. – przyznał Pramonus – On ma SZEROKI zakres możliwości.
- Pięknie! – wrzasnął Geron – teraz, to oni mogą być wszędzie!
Zebrani pokiwali smutno głowami.
- W tej sytuacji – Ważniak zaczerpnął powietrza – zostało nam tylko jedno, co możemy zrobić.
Sekretarz zerknął na niego niepewnie.
- Czyżby było aż tak źle? – wyszeptał.
- Obawiam się, że tak – westchnął Ważniak. – W tej sytuacji chyba jesteśmy zmuszeni wezwać Radę Starszych Ośmiu Kolorów.
Magowie jęknęli.

- No dobrze – mówił głęboki głos między wymiarami – Zacznijmy jeszcze raz. Pracujecie panowie na Uniwersytecie, tak?
- Tak. – odparł główny rektor – Nazywam Polen Sillon, a to...
- Dobra, dobra. Jesteście magami, tak?
Kiwnięcia głowami.
- To do licha, czy nie możecie czegoś zrobić?
- Teoretycznie – zaczął Legitymista – owszem, ale...
- A praktycznie?
- Ale praktycznie, jest to możliwe, ale nie mamy odpowiedniego sprzętu, a przede wszystkim – miejsca – zerknął znacząco na Dziekana – Tak, przede wszystkim miejsca.
- Myślałem – burknął obrażony Dziekan – że na Gwieździe panuje wolność osobista. Można myśleć, co się chce i wyglądać, jak się chce.
- Przypominam panu, że nie jesteśmy na Gwieździe. I jest ciasno!
Dziekan spojrzał z niechęcią na swojego rozmówcę. Przedstawił się jako Iohann Felio, Krasnolud z Klasą. Udał się na wyprawę w przeszłość i ... utknął. Teraz był wściekły.
– Ph’avel! Jesh d’ba enchauk beshew luop!!! Ph’terrav! – mruknął – Heran no g’sen sa mich’ca jeg Ph’relavel! C’l’u’d!*

- Cóż – zaczął przywódca Żółtych, wysłuchawszy relacji Ferga. Rada Starszych przybyła. Obecni byli wszyscy oprócz Narevoo, który się obraził. – Uważam, że przed podjęciem każdej ważnej decyzji należy napić się herbaty.
- Ale...
- Nie dyskutuj ze starszymi! – wrzasnął Brondo – za moich czasów słuchaliśmy starszych – zamyślił się. – Dopóki nie zdenerwowali nas do takiego stopnia, że wystrzeliliśmy ich w powietrze.
- Zawsze uważałam, że mocna herbata jest najlepsza na wszystko.
- Cythryny? – zaproponował wampir Devlon.
- Cukru?
- Poproszę.
- Śmietanki?
- Może jeszcze jakieś ciasteczko, co? – zaproponował ironicznie Ferg.
- Chętnie.
- Częstuj się mój drogi!
- Czyje nogi? – zdziwił się przygłuchawy Shiwon.
- Ciastko!
- Aha.
Pramonus patrzył zdziwiony na najpotężniejszych magów hrabstwa.
- Może byśmy w końcu zajęli się szukaniem zaginionych?
- Co? A tak. Jeszcze jednego herbatniczka?
- Co?
- Ciastko?!
- A, tak, poproszę. Skąd masz recepturę?
- Od tutejszego Dziekana. A właśnie, gdzie on jest?
Sekretarz złapał się za głowę.
- Halo! Mamy problem! Utknął między wymiarami! – wrzasnął.
Rada spojrzała po sobie zdumiona.
- Coś podobnego...
Chwila ciszy.
- To może hehrbatki? – zaproponował Devlon.

Kompania wędrowała już od paru dni. Ciotka Lue, zachwycona obietnicą przyszłej rozrywki przestała krępować nadzorem „chłopców”. Rębacz pogwizdywał nową piosenkę Kopaczy „Złote Złoto”. Billy wtórował mu pomrukując od czasu do czasu. Percival był wyraźnie zaniepokojony.
- Wiesz, co? – zagadnął go krasnolud, przerywając swój recital – Cel podróży twojej ciotki odbiega trochę od miejsca, w którym możemy znaleźć robotę.
- Jak to? – zdziwił się Percival.
- Gildia DNC znajduje się w Fouerenie, tymczasem robota czeka zazwyczaj w Dannh.
„Trójtrio” – jak sami się nazwali, byli Bohaterami i mieli karty przynależności do Gildii. Jednak nie szczęściło im się zbytnio. Może przez brak specyficznych dla profesji końcówek imion, bądź też przez obecność ciotki Percivala. Właściwie brakowało im doświadczenia. Działali od dwóch miesięcy, podczas których trafiła im się tylko jedna okazja, z której nie skorzystali. Wina była po stronie ciotki.
- No i? – zapytał Perciv.
- No wiesz, wydaje mi się, że moglibyśmy rozstać się z nią na rozdrożu, przy Polanie Wiewiórczej i iść od razu do Dannh. Wiesz, jak ciężko jest teraz o pracę – westchnął. Od czasu gdy sprawa Minotaurów jest w toku Gildia postanowiła zawiesić zasiłki. Nic dziwnego, że Bohaterowie nie mający doświadczenia, zmuszeni byli na chwytanie każdej okazji. – Chętnie odwiedziłbym Ostrzałę na Wijnej. Topór trochę mi się stępił przez to rąbanie drewna. Ale bez pieniędzy nawet stary druh nie naostrzy mi topora. Hm...
Pokiwali smutnie głowami.
- Nie chciałbym puszczać ciotki samej w drogę do miasta. Wiesz, jak czasem jest niebezpiecznie... Bądź co bądź, to siostra mojego ojca.
Rębacz już chciał odpowiedzieć, że po drodze i tak nie spotka nic gorszego oprócz swego odbicia w źródle, ale ugryzł się w język. Po co drażnić przyjaciół?
- Oś ‘am jest – odezwał się nagle Billy, wskazując na kępę krzaków.
Percival wyciągnął miecz, Rębacz stanął unosząc topór w pozycji, którą uważał za groźną, a troll zaczął się rozglądać za czymś, czym mógłby swobodnie rzucić. Kępa krzaków poruszyła się. Wyszedł zza niej wysoki młodzieniec. Ubrany był według najnowszej foureańskiej mody, lecz uwagę przykuwały nie jego czarne, lśniące włosy, ani bogaty strój, lecz szeroki, biały uśmiech. Uśmiech, który wyglądał, jakby ktoś go przykleił na twarz przybysza bardzo dawno temu i zapomniał go ściągnąć, lub zostawił go z prostej złośliwości.
- Bry dzień – przywitał się, nie przestając się uśmiechać. – Cześć MUSZ i jej podobnym!
Ciotka Lue była wręcz oczarowana.
- Spójrz Percival – szturchnęła siostrzeńca – jaki to miły i dobrze wychowany młody człowiek.
- Szanowna pani, proszę tak mnie nie nazywać – nowoprzybyły podszedł i pocałował ją w rękę – Jestem Copper, do usług. Wydaje mi się, że zmierzacie w stronę Dannh, pomyślałem więc, że pozwolicie mi się przyłączyć do waszego towarzystwa – powiedział, patrząc błagalnie na ciotkę Lue. A! I nadal się uśmiechał.
Ciotka Lue odwzajemniła uśmiech jednym ze swych słynnych grymasów (grymas 671 – pogodny uśmiech) i oświadczyła, że owszem, nie widzi żadnych przeciwności. Percival chciał zaprotestować, ale, ku jego zdumieniu krasnolud go powstrzymał. Ruszyli w dalszą drogę.

Zielarz Rion wybrał się do lasu na poszukiwanie ziół. Powoli kończyły mu się zapasy. Szedł przez Las Renselve, gdzie, naturalnie rosło wszystko, co potrzebne.
Normalnie nie chodził sam, ale z uczniem. Dziś wymknął się wcześniej, chcąc zobaczyć, czy „młody” jest w stanie odnaleźć go po śladach.
Usłyszał za sobą kroki.
- No, Aidan – powiedział nie odwracając głowy – dobrze, że jesteś. Idź znaleźć trochę torfowca. Skończył się.
Po chwili poczuł na swojej szyi zimne ostrze.
- Kim... – zaczął.
Już nie skończył.
Krew. Dużo krwi. I obłąkańczy śmiech.


- Więc nie macie najmniejszego pojęcia, gdzie oni mogą być, tak? – podsumował Brondo, sącząc herbatę.
- Nie.
- Nie ma ich w żadnym wymiarze?
- Nie.
- Nie dali żadnego znaku życia?
- Nie.
- Haha! – wrzasnął triumfalnie.
- Co?
- Aha!
- No co?
- W takim razie tkwią gdzieś pomiędzy wymiarami.
- Aha.
Sekretarz odciągnął Pramonusa na bok.
- I to są najpotężniejsi magowie Viennaru?
- Obawiam się, że tak.
- To dlaczego nic nie robią?
- Jak to: nic? Piją herbatę, jedzą herbatni...
- Bardzo śmieszne. Nie robią nic w sprawie naszych zaginionych. Naprawdę nie możemy zrobić nic innego, tylko czekać, aż w końcu przyswoją to, co się stało i w końcu zaczną działać?
- Właściwie – wtrącił się Ferg – to mamy jeszcze jedno wyjście.
- Nawet o tym nie myśl – zaoponował Pramonus. – Nigdy nie zniżymy się do czegoś takiego.
- O co chodzi? – dopytywał się Ważniak.
Ferg był zdecydowany na najgorsze.
- Musimy wybadać kapłanów. Może bogowie coś wiedzą.
Magowie spuścili głowy. Wszyscy, z wyjątkiem członków Rady, którzy właśnie zaczynali drugą kolejkę niezwykle popularnej, zwłaszcza wśród magów gry, Porąbać MU.
- No dobrze – zgodził się smętnie Pramonus. Ale to już ostatni raz.

Rębacz, Billy, Percival, ciotka Lue i Copper rozbili obóz na Wiewiórczej Polanie. Percival zastanawiał się, dlaczego krasnolud pozwolił na towarzystwo tego typa. Poszli w trójkę nazbierać drewna na opał. Percival nie odzywał się, czekając na wyjaśnienia. Tymczasem krasnolud najwyraźniej nie zamierzał podzielić się z przyjaciółmi swoją teorią. Pytanie wypłynęło z zupełnie innej strony.
- Czemu un z nami? – zapytał nagle troll. – Mnie nik nie pytał, czy un może z nami leźć. Un, ten cudzo... – nie wiedział jak zakończyć to długie słowo, więc zrezygnował – ten obcy.
- Chłopaki, wyluzujcie – oświadczył Rębacz z uśmiechem. – Mam pewien pomysł.
- Pomysł to ta, jak jej tam... ideja?
- W rzeczy samej.
Billy był zszokowany.
- A niby my jesteśmy okrutni.
- O co chodzi? – zaciekawił się Percival.
- Un chce wysłać tegu niewinnego cudzo... głąba ze staru... z twoją ciotką do Fouerenu. Biedak... – westchnął, kiwając głową.
- Co takiego? – Percival był wręcz oburzony – Nigdy się na to nie zgodzę! Nie ufam temu typkowi. Denerwuje mnie... Ten jego uśmiech... Agrh! Nawet nie mam słów, by to określić!
- Ale ja mam – odparł wesoło Rębacz – ŚNIEŻNOBIAŁY.
- Wiesz, że nie o to mi chodzi – zirytował się Bohater – On mi wygląda na dość przebiegłego typka.
- Czy aby? – zastanawiał się Billy – Mi ‘gląda raczej na totalnego diotę.
- Widzisz? Jemu on wygląda po prostu na idiotę. Zresztą, twoja ciotka jest już dorosła. Powinniśmy jej pozwolić samej decydować o swoim losie. Będzie chciała, to pójdzie z nim. A jak nie, to ją odprowadzimy. Zgoda?
- No, zgoda – Percival wcale nie wyglądał na przekonanego. – Jak będzie chciała.
Rębacz poweselał i zanucił klasyczną piosenkę z repertuaru Szybu Numer Dwa („Złoto złotem jest”). Ruszyli w kierunku polany. A echo powtarzało: „...Złoto złotem jest, złotem jest złoto, tylko złoto złotem może być, i o złoto teraz mi loto...”

Najwyższy Kapłan MU Szalonej Krowy wyglądał na więcej niż zadowolonego.
- Więc – zaczął zwróciwszy się do magów – przychodzicie tu, błagać bogów o odpowiedź na dręczące was pytania. Przychodzicie, bo wasza nędzna zabawka, którą nazywacie mocą zawiodła – ciągnął wyraźnie smakując słowa.
Sekretarz ziewnął. Ważniak szepnął:
- Trzymajcie mnie, bo zamienię go w wyjątkowo tłustą ropuchę! Tak się wyrażać o magii...
- Stoicie przed największą z mocy Viennaru – ciągnął Kapłan, niczego nie zauważając. – Pokłońcie się, gdyż ci, przed którymi stoicie są wyżsi od najwyższych śmiertelników.
- I głupsi od wszystkich głupców – dodał cicho Ważniak.
- ... potężniejsi od najpotężniejszych dyktatorów...
- Złośliwsi od najzłośliwszych wrednot Gwiazdy...
- ... mądrzejsi od mędrców Viennaru...
- ...chytrzejsi od Dziekana...
- Co proszę?
- Nic, nic... – uśmiechnął się Ważniak – Chwała MU i innym świrom. – dodał po cichu.
- Cóż – Kapłan był nieco zbity z tropu – To może załatwmy to bez zbędnych ceremonii. Co chcecie wiedzieć?
- Co się dzieje z Rzeczywistością? – przypomniał Pramonus.
- A, tak... To może przejdźmy do Świątyni. Kapłan Telly was zaprowadzi. Zaraz do was dołączę.
Świątynia... Tak, to miejsce w pełni zasługuje na swoją nazwę i na to, by pisać ją z dużej litery. To nie jest zwykła świątynia jakiegoś pomniejszego bóstwa, ale Świątynia Trójki: MU, Mańka i Losu. Każde z tych bogów miało osobny ołtarz. Na należącym do Szalonej Krowy stoi pełny puchar mleka i pęk świeżej trawy. Ołtarz Mańka zastawiony jest lustrami wszelkiego rodzaju, natomiast w miejscu, gdzie powinien stać ołtarz Losu, nie ma nic. Zresztą, kto wie, czego żądałby Los, gdyby postawić mu takie pytanie.
Kapłani są bardzo dumni z tego miejsca. W żadnym innym miejscu na Gwieździe nie czuje się, że bogowie są tak blisko. Świątynia robi wrażenie na wszystkich, którzy do niej wkroczą. No, może nie na wszystkich.
Magowie weszli do środka za Najwyższym Kapłanem Mańka. Sekretarz trzymał paczuszkę prażonej kukurydzy, strasznie chrupiąc od czasu do czasu. Kapłana bardzo to irytowało, ale postanowił zachować zimną krew i nie dać się sprowokować.
- Chrup... trochę tu ponuro, nie sądzicie? – zauważył głośno Sekretarz.
- Nic dziwnego, że Kapłani są takimi świrami – zgodził się Ważniak – gdybym pracował w takich warunkach, też bym był nienormalny.
Kapłan rzucił mu spojrzenie pełne wyrzutu.
- Oczywiście – ciągnął z uśmiechem, jakby zgadzał się na wielkie ustępstwo – zwariować można też w innych sytuacjach.
- Na przykład: będąc prorokiem – zaproponował ochoczo Sekretarz.
- Lub bogiem – uśmiechnął się Ferg.
Telly był wyraźnie zgorszony.
- Co masz na myśli? – zapytał.
- No... chyba nie uważasz, że bogowie są całkowicie normalni?
W Świątyni rozpętało się piekło.

Okazało się, że Copper jest komikiem doskonałym, przynajmniej w mniemaniu ciotki Lue. Gdy Rębacz, Percival i Billy wrócili na polanę zastali ich płaczących i zwijających się ze śmiechu.
- Co jest? – zapytał Percival, osłupiały. W ciągu całego swojego życia jeszcze nie widział, by ciotka kiedykolwiek się śmiała pełnym głosem, a już widok zwijającej, rozbawionej staruchy był jakby halucynacją. Przetarł oczy. – Czy ciocia się dobrze czuje?
A tego, co wydukała przez łzy wynikało, że do takiego stanu doprowadził ich oboje „prześmieszny, a zarazem wykwintny żart Coppera.
- O.. hihi, ko... hihihi, koniu... i HAHAHA!
Chłopcy zrezygnowali z dalszego wypytywania. Incydent tylko jeszcze bardziej pobudził nieufność. Facet, który stale się uśmiecha i zmusza do tego innych, jest albo wyjątkowo wrednym magiem, albo szaleńcem.
Obstawiali to drugie.

Na każdym świecie zawsze jest ktoś, kto sprawuje lokalną władzę. Czasem są to burmistrzowie lub prezydenci. Na Viennarze jest podobnie. Każde miasto ma swojego Imperatora. Dla przykładu: Imperatorem Dannh jest Kubuś XI Litościwy*, Foueren ma swojego Kubusia III Złośliwego, Geronth – Kubusia – Rozrąbusia V, a Ollovan Kubusia XXI, Którego Okrucieństwo Jest Tak Wielkie, Że Nie Ma Na Nie Określenia, i tak dalej (wyjątek stanowi miasto Anarchec, leżące w pobliżu Ogrodu Pokoju. Tam panuje anarchia). Zadziwiające na Pentagrammonie jest to, że wszyscy Imperatorzy mają na imię Kubuś. Nie chodzi tu wcale o żadną dynastię panującą od MU wie kiedy. Imperatorem, dziwnym zrządzeniem Losu** zawsze zostaje najokrutniejszy człowiek w okolicy. Kiedy człowiek przez całe życie chciał być groźnym piratem lub bandytą, a zwracano się do niego „Kubusiu”, to chyba mają prawo obudzić się w nim mordercze instynkty, prawda? Od pełnoletności takiej persony do rewolucji i zamachu stanu tylko jeden krok.
Każdy Zły Imperator ma przy swoim boku wierną Bezlitosną Konkubinę. Nie zawsze jest nią jego żona, ale kogo to obchodzi? Każdy, kto wspomina o tym w towarzystwie ZI lub BK, już nigdy nie może się dowiedzieć czegokolwiek. Konkubina już o to dba. W najlepszym wypadku taki gość kończy z wyrwanym językiem, wypalonymi oczyma i drewnianymi kończynami.
Bezlitosna Konkubina czuwa nad okrucieństwem Złego Imperatora i pomaga mu w połowie obowiązków. Ponadto hamuje jego odruchy łaskawości i tłumi nieczyste sumienie. Czyli: robi wszystko, czego moglibyśmy się po niej spodziewać. To dobrze. Człowiek, który staje przed Konkubiną nie ma żadnych złudzeń, co do tego, czy przeżyje. Kiedy spojrzy się na jej drwiący uśmiech i wesołe (to chyba nie jest dobre słowo) oczy, pozostaje już tylko modlić się do Losu o możliwie jak najszybszą śmierć. I, w miarę możliwości, jak najmniej bolesną.
Takie są Konkubiny.
Właściwie, można powiedzieć, że to one sprawują władzę na Gwieździe. Każdy, kto powiedziałby coś w tym stylu, wylądowałby na dnie rzeki w butach z betonu i z karteczką: „DAR NIE SPRAWUJĄCEJ WŁADZY DLA MORFY’EGO, WŁADCY PIEKIEŁ” zawieszoną na szyi. (Wszyscy wiedzą, że Konkubina zazwyczaj ma tam znajomości. Rozmowę o tym przypłaca się w ten sam sposób.)
Posługując się językiem dyplomacji: Konkubiny NIE sprawują władzy, NIE są okrutne i bezlitosne, NIE mają wpływu na Imperatora, spotkanie z nią NIE musi skończyć się śmiercią, Konkubina NIE jest potworem. (Wszystkie „NIE” skreślić.)
Tak więc, nad każdym miastem stoi Imperator. (Dodać NIE, lub wstawić Konkubinę).

Tymczasem Szaleniec z długim i niezwykle ostrym nożem zmierza w stronę Gór Smeillenych z bardzo zdecydowaną miną. Wie, co ma robić. Już kiedyś TO zrobił. Niestety, zdemaskowano go i nim zdążył się zorientować, grupa kiepskich magów wysłała go gdzieś w Czasoprzestrzeń. Działo się to paręset lat temu. Tyle stuleci czekał na właściwą okazję. Wieki czekania gdzieś pomiędzy wymiarami na odpowiedni moment. Przez ten czas nauczył się cierpliwości. Tym razem nie da się nakryć. Zrobi wszystko powoli, ale perfekcyjnie. Nie może dopuścić do tego, by ponownie pokrzyżowano mu plany. Dlatego zabił tamtych dwóch i zostawił przy nich fałszywe tropy. Dlatego teraz idzie, kryjąc się po największych kniejach. Nie może pokazywać się ludziom. Nie tu. Nie teraz.

Świątynia naprawdę nie jest dobrym miejscem do bójki. Nie tylko dlatego, że magowie, nie mogąc nic wymyślić, zaczęli po prostu rzucać ozdobami. Nie. Po prostu może to doprowadzić do rozgniewania bogów. A gniew MU, Mańka czy Losu na pewno nie był ani chwilowy, ani bezpieczny i Najwyższy Kapłan dobrze o tym wie.
Z drugiej jednak strony rozwścieczony mag nie jest wcale lepszy. Może zamienić w żabę, lub w jakąś ohydną cytoglutoplazmę i co wtedy? Adepci i kapłani nie poradzą sobie sami.
Rozważywszy te argumenty, Najwyższy Kapłan schował się pod ołtarzem Mańka. Nie może narażać Gwiazdy na TAKĄ stratę. Uspokoił się. Był bezpieczny.

PRZYPISY, PRZYPISY…
(1) Ludzie od samego początku swego istnienia mieli tendencję do utrudniania sobie życia.
(2) Którego rola polega na pielęgnowaniu swojej urody i dyktowaniu mody na Viennarze.
(3) Właściwie zwierzęta leśne były przygotowane na to, że każde towarzystwo wędrujące przez las miało w składzie przynajmniej jedno dziecko, które chętnie dzieliło się z nimi posiłkami. Wiewiórka, która ujrzała tą kobietę od razu wiedziała, że czeka ją głodówka. Żadne dziecko nigdy nie zbliżyłoby się do tego potwora nawet z trzymetrowym kijem.
(4)Teoria kiepskich magików z peryferii miast.
(5)Teoria sekty Ming, wierzącej w tzw. Lepszy Świat Bez Wiedźm. W świecie tym żyją jeszcze mi-tyczne potwory, bo żadni magowie, żadne wiedźmy i czarownice nie zdołały unicestwić tych „cudow-nych” stworzeń, ponieważ nie istnieje coś takiego jak magia w rękach człowieka w Lepszym Świecie.
(6) Jest i bardziej racjonalne rozwiązanie: analogia.1. Widzimy smoka w odludnym miejscu. 2. Smok widzi nas. 3. Smok wie, że powiemy o nim innym z naszego gatunku. 4. Smok zbliża się. 5. Paniku-jemy. 6. Smok nas spopiela. 7. Komunikat w lokalnej gazecie: „Dnia tego i tego zaginął w górach...”
(7) Właściwie niepotrzebnie. Billy, jak na trolla, posiadał zaskakująco dużo wiedzy o otaczającej go rzeczywistości.
(8) Powinno się to ocenzurować. Wtedy brzmiałoby to tak: „Ty bawoli (to spod ogona)! Mógłbyś trochę schudnąć, bo twoja (zad) przelewa się do obu wymiarów!!! Ty (brzydkie słowo)! Człowiek nie może powspominać, bo twoja (większy zad) blokuje przejście! (Kobieta na rozdrożu)!
(9) Nie mylić z łaskawym. Litościwy, ponieważ ścina ludzi od razu, nie poddając skazanych torturom.
(10) Który uparcie powtarza, że nie ma z tym nic wspólnego (OCZYWIŚCIE, wszyscy mu wierzą).[/blok]##edit_byford 2005-12-01 23:13:53##ed_end##


Autor: 612


Nasz serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Więcej informacji można znaleźć w Polityce prywatności.

ZAMKNIJ
Polityka prywatności