Fantastyczna rozrywka


[Humor, dowcipy, zabawne historyjki]


O poszukiwaniach początku końca niebieskiego

[blok]„Stopa, widelec, kompot...” burzliwy natłok myśli w pełnej głowie Darena nie pozwalał mu się skupić na rzeczach tak istotnych. Próbował namacać mniejszą stopą po ciemku puchaty koniec swego kapcia. Znalazł go na szafce. Było to niespodziewane, jak niespodziewana bywa wiosenna noc pełna miodu po zimowej posoce. W oddali słychać było mroczne oddechy biegnące wzdłuż ciemnej niczym bezkresna otchłań morza oceanicznego szkopule polany. Chuchnięcia rytmicznie dobijały do obszernego, a jednak ciepłego łoża Darena. Daren schował kieł za górną wargę, którą odziedziczył po przodkach. Pochwycił łapczywie łopatę, jak łapczywie chwyta krab w kleszcze swe przednie źdźbło wyschniętej trawy, by raczyć się nim na skraju jeziora. Łopata koloru zeszłej zimy lśniła w świetle umierającej na komodzie wątłej świecy. Blady płomień opalonej świecy uwidaczniał wklęsłości w orzechowej podłodze Darena. Deski, choć podłużne, tworzyły konsystencję nie do przejścia dla wilgotnej stopy. Deren zawahał się raptownie przez chwilę ulotnego czasu. Jednakże instynkt przetrwania zmusił jego krzywe, lecz zielone dwie nogi do przekroczenia progu ospałej chałupy. Przed gankiem obrastała w mech blaszana konewka. Daren zwykł w pochmurne dni podlewać nią grzyby i inne pieczarki rosnące po wschodniej ścianie swego domostwa. W czasach owych nieznane mu było uczucie dotkliwego głodu zmuszającego do haniebnego obgryzania własnych stóp. Daren wiedział, że brać już na niego czeka.
Istotnie kompania Darena oczekiwała jego nadejścia pod pradawnym bukszpanem, którego początki sięgały ziemi, niczym puchate liany w gęstwinie leśnej. Liście jego bujnej korony błyszczały w świetle zachodzącego słońca niczym garstka świetlików w pociemniałej komodzie Darena. Bukszpan rósł w górę cały czas nie zważając na niecne zamiary mrocznego stowarzyszenia. Stowarzyszenie to było odziane w płaszcze i łopaty – narzędzia służące makabrycznym czynnościom, o jakich wiedziała jedynie owa organizacja.
Kręta ścieżyna leśna prowadziła jego niestrudzone, lecz pozbawione małego palca stopy – Daren stracił ten palec, kiedy poznał straszliwy sekret swego stowarzyszenia, które sam założył. Gdzieś niedaleko w oddali przefrunął bezwiednie dorodny tukan. Daren nie znał się na ptakach, dlatego mógłby to być także puchacz. Dopalając ostatki owalnej fajki Daren przeszedł sam siebie leśną drogą. Nagle niespodziewanie ujrzał....

Drewniany, lecz owalny, przechodzący z pokolenia na pokolenie, brzoskwiniowo – mahoniowy kubek będący w szerokim, jak pokój, w którym zwykł przechadzać się książę, wyposażeniu naczyń kuchennych, który zabulgotał radośnie, gdy karmazynowy w swej poświacie płyn odbił się donośnie od dna owego naczynia. Książę wyciągnął swe niecne, aczkolwiek za krótkie, jak na czepiec w kolorze słoja oliwy noszony na głowie swego właściciela, dłonie. Utrzymawszy w czystości swe palce, książę zwykł nakładać na nie pierścienie i inne równie dorodne bransolety. Lubił paciorki, przypominały mu owe dnie, kiedy siedząc na drewnianej ławce wpatrywał się w rozłożyste, acz kamienne mury swego zamczyska, które wybudował tu, w tym miejscu pod wybujałą w słońcach Toskanii gruszą. Kubek znalazł się w starczych i pooranych upływającym, jak stado zniewolonych termitów, czasem dłoniach możnowładcy. Książę wyczuł pod palcami drewniane żłobienia owego naczynia. Żłobienia te wykonane przez dużego, starego i niedorozwiniętego kowala imieniem Joshua, doskonale pasowały do lepkich palców księcia. Odziany w aksamitne szaty z najlepszej bawełny z niestrudzonych owiec, które dzień i noc pożywiały się na bezkresnych łąkach i pastwiskach skąpanych w jaśniejącym niebie, książę łapczywie przełykał gorzkawą, a jednak herbatę, pełną niezwykłego aromatu najdorodniejszych alzacji porzeczkowych.
Nagle, w mgnieniu oka, do komnaty wkroczył pospolitym krokiem nadworny myśliciel – sługa księcia. Zwykł on wczesnym rankiem znosić do komnaty księcia kosze wypełnione soczystymi i pachnącymi owocami papai i gwinei. Książę upuścił kubek, żłobienia zadźwięczały niczym morska małża rzucona haniebnie o ostre klify strażnicze, wypluwa ze swego wnętrza to, co najcenniejsze – kulistą i jaśniejącą w promieniach zachodzącego słońca perłę z lakmusu. Książę oniemiał. Cóż ów nadworny myśliciel robił w jego komnacie o tej porze dnia bez kosza owoców? Ciemne chmury zbierały się nad zamczyskiem i nie były to chmury deszczowe.

Orzechowe oczy Darena spoczęły na zakrzywionej czapie miejscowego Tima. Rubinowa czerwień spadzistego ronda średniej wielkości, stożkowatego kapelusza przyciągała nerwowy wzrok Darena, jak również miejscowej ludności należącej do mrocznego stowarzyszenia, które w chwili obecnej stało za plecami niewysokiego myśliciela i wpatrywało się w jego czapkę. Daren przemówił donośnie:
- Wiem, po co tu przybyliście, ale nie dostaniecie tego.... – oczy Darena ześlizgiwały się ze spiczastego kapelusza Tima wędrując ku jego podkutym lecz zadartym butom z dużą cholewką.
- Wiesz dobrze, o co nam chodzi! I wiesz, że to należy do nas. – Tim jakby zrobił krok na przód, ale tak naprawdę to jego brać cofnęła się ukradkiem. Stowarzyszenie wyczuło, bowiem mechate i kosmate myśli Darena, które były niczym nieskrępowane skrzydła tukana i tak namacalne, jak chłodna płetwa rzuconego w twarz halibuta.
- Powiedz mu, Tim! Powiedz! – krzyczała brać w zielonych kapturach, niczym porośnięty mchem okrągły kamień, toczący się zboczem w stronę bystrego strumienia. Tim już wiedział. Daren zacisnął bulgoczącą swym odmętnym istnieniem oliwkową mackę na miedzianym, choć podłużnym jak niedopieczony chleb sprzedawany w miejscowej piekarni, naczyniu. W oczach Tima czaił się pierwotny lęk, targający się niczym beznoga kuropatwa rzucona w głębiny posępnego oceanu, starająca wyswobodzić swe bezwiedne acz upierzone ciało z udręki. Para orzechowych oczu Darena zaświdrowała, tak straszliwie, jak tylko można straszliwie świdrować parą oczu. Kolejnym okiem Daren łypnął ociężale ku wschodzącej, kryształowej tarczy księżyca. Brać już wiedziała, co za chwilę nastąpi. Ciemność nawarstwiała się, niczym kolejne pokłady słodkiego agrestu rzucane do mrocznej piwnicy w stukających, wypaczonych a jednak donośnych baryłkach mogących pomieścić do trzech i pół arbuza. Strach czaił się w zastygłym powietrzu, gotów rzucić się z łoskotem niczym bezmyślny nietoperz dopadający słodkiego i niewinnego kwiatu chryzantemy.

Książę dopił resztkę smakowitego soku, który tym razem nie zastygł w jego zasuszonym gardle, lecz miło spłynął przełykiem nie drażniąc jego ścianek. W ten sposób przełykał w młodzieńczych latach syrop cebulowy, który miał uraczyć jego schorowane zęby namiastką spokoju. Jednak miast łagodnej, niczym majowy poranek nad brunatnym brzegiem ciepłego morza, muskającego delikatnie złote ziarenka czerstwego piasku, syrop ów pozostawił głębokie piętno w pamięci księcia.
- Nie widzisz, żem spożywam? – Swą elokwencją książę oniemieć mógł niejedną niewiastę, lecz słowa jego, choć melodyjne jak psalm siedemdziesiąty ósmy nie dotarły do twardego i niedostępnego umysłu mędrca.
- Panie mój, jakże bym mógł ci przerwać, gdybym tylko mógł. – Włochaty jak brunatny guziec, szukający trufli pod taflą skostniałej wody, mędrzec skłonił się po kolana. Książę tym samym uległ nagłym zalążkom konsternacji. Wiedział, bowiem, że dzień ten nadszedł szybciej niż mógłby się spodziewać. Co innego za dwa dni lub dnia następnego po jutrzejszym, ale żeby już teraz? Na gliniany dzban, w którym co ranek zwykł zanurzać swe szczupłe dłonie, by obmyć zaspane, przekrwione oczy jednych chluśnięciem, to za szybko.
Książę podbiegł do księgi wieczystej. Owa księga, która ustawiona na piedestale, niczym kremowy orzech dokładnie ulokowany w obcisłych ściankach suszonej skorupki, skrywała odwieczne tajemnice i dziwy niestworzone. Skórzana, wyimaginowana okładka buchnęła stuletnim kurzem niczym szybkowar, stojący na gęstym ogniu bucha swym kapuścianym wnętrzem. Książe odkurzał księgę, co trzy dni, lecz czas jej czyszczenia miał nadejść dopiero pojutrze. Szybkim ruchem kościstego palca przesunął po pożółkłej jak zjełczała margaryna stronie tytułowej.
- Mój Panie! – Myśliciel długo warzył swe słowa bacząc by nie zrozumiano go na opak. Książe tym czasem zanurzył się całkowicie w trupim fiolecie prastarych kart. Choć strony te coraz starsze bywały, to jednak intensywności ich barw oraz opisów nie dało się streścić…

Daren przetarł haczykowate zęby mięciutką szmatką. Spoglądając na resztki niedojedzonej ludności wspominał czasy, kiedy owych szmatek miał pod dostatkiem. Teraz było inaczej i nawet kości stowarzyszenia targane były od wewnątrz przez czarną zarazę, osłabiającą i kruszącą ich konstrukcję, niczym biała larwa kapustnika, siedząca głęboko w odwłoku niebieskiego żuka. Daren chwycił karminowy czepiec, który pozostał jedynym faktem po niedomytym, choć sympatycznym Timie. „Więc już nigdy więcej się nie spotkamy Timie” –choć ołowiana myśl zastukała swą lodowatą ręką w okowy cierpliwego umysłu Darena, to jednak pozostał on niewzruszony na los swych towarzyszy.
W czasie wędrówki ludów ród Darena zwykł przegryzać zasuszone rodzynki, które uprzednio maczał w przydrożnej wodzie. Dzięki tej czynności smakołyki owe, choć przypominały swym wyglądem dorodne, najedzone kleszcze, to jednak służył wygłodniałym istotom za prawdziwe delicje. Daren nie miał rodzynek, lecz jego skórzasty żołądek wypełniały jeszcze oślizłe jak sunący po zroszonej w porannym słońcu wawrzyn o bujnej i krętej, niczym droga ku Zachodniej Wieży, koronie. Daren przeczuwał, że smocza jama kłębiąca się w swym prastarym odorze już czeka na przybysza. Doskonale zakamuflowana wśród mrocznej kłębi brunatnych, niczym nadmorskie krasnorosty wijące się w przypływie srebrzystych makreli, paproci. Smocza jama przyciągała rzesze rycerzy okutych świecącą jak płomień bazaltowej świecy w bezksiężycową czeluść nocną, zbroję oraz okrągłe jak orzech włoski lub zielona, kolczasta łupina kasztana, hełmy. Jednak blask ich płytowych pancerzy bladł w ogniach trawiennych niczym wspomniana świeca blednie w promieniach słonecznych.
Umysł Darena, choć oporny na przemyślenia dał się sprowokować do pracy. Natarczywa myśl, co rusz szturmowała jego czaszę jak taran zdobiony baranią głową o złowrogim pysku uderza w dębowe bele powiązane lnianym sznurem z odrobiną włosia w prowizoryczną bramę. „Dlaczego ludzie zawsze ukazują smoka jako przerośniętą jaszczurkę z gigantycznym, wzdętym brzuchem, kangurzymi, zadnimi łapami i niedorozwiniętymi, nietoperzymi skrzydełkami?”. To pytanie miało swoje solidne podwaliny. I nabrało na intensywności jak zapach rozkładającej się cukini wśród glinianych dzbanków i srebrnych sztućców, kiedy gromada oczu Darena spoczęła na owłosionym ciele drapieżnego smoka. Gładka, średniej długości sierść dawała doskonałą ochronę przed chłodami niedostępnej Toskanii. Nawet tu, w gęstych tropikach zapewne miała jakieś zastosowanie. Cztery parzystokopytne odnóża wesoło unosiły makabryczne cielsko o głowie Lamy. Właściwie to cały smok przypominał nieco lamę. W końcu trudno było odróżnić Darenowi lamę od smoka, gdyż nigdy nie interesował się dziką fauną. Tak, młody Daren stronił od nauk zoologicznych. Nie znał się na ptakach, ani rybach, tudzież zwierzętach. Jednak elastyczny umysł młodego Księcia doskonale chłonął wiedzę z nurtów ceramiki, rzeźby we szkle oraz – Daren łypnął na miedziane naczynie, które od dawna było przyczyną wojen i niepowodzeń jego regionu – metalurgii koniecznej. W owych czasach, bowiem, dobrego metalurga można było szukać z takim powodzeniem, z jakim sześciolatek wyrzuca na kości sześciościennej siódemkę. Było to trudne. Konfrontacja zdawała się nieunikniona. Daren mężnie ruszył w stronę bestii niczym zwinna wiewiórka długimi susami między leśnymi pniami zbliża się do dziupli tukana...

Kolejne stronice skropione ziemistym balsamem przemknęły niepostrzeżenie wśród innych. Książe wiedział, czego szuka, choć nawet sam mędrzec tego nie wiedział. Zatroskana twarz myśliciela zdawała się pytać w głąb swego istnienia o przyczynki owych poszukiwań. Księgi tej, bowiem nikt jeszcze nie otwierał, choć wiedza potężna zawarta na kaszmirowych kartach stała się niegdyś przyczyną rozpadu zakonu paladynów z Wieży Zachodniej. Zakon owych paladynów mieścił się na poddaszu starej babiny, która trudniła się przemytem oraz paserstwem na skalę jednej trzeciej regionu. W godzinach wolnych od pracy, a było to w czasach, kiedy zakazane stowarzyszenia bały się opuszczać gęstwin leśnych, zwykła szykować synów do szkoły. Niechętni nauce i woli matki potomkowie założyli zakon i zamknęli się na poddaszu nie przyjmując jadła ni strawy.
- Jest – wyszeptał niczym złowrogi powiew bryzy letniej nad gęstwiną ostrokrzewów, książę. Palec jego, choć tłusty mieścił więcej pierścieni niż przydrożna sakwa na cynamon, który wydobywano kopami w podmiejskiej kopalni, powędrował wzdłuż niebieskiej stronicy. Książe wiedział, iż jest to początek, a zarazem koniec niebieski.[/blok]##edit_bymace 2007-01-20 20:28:01##ed_end####edit_bymace 2008-03-23 20:17:32##ed_end####edit_bymace 2008-03-23 20:19:05##ed_end##


Autor: 3281


Nasz serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Więcej informacji można znaleźć w Polityce prywatności.

ZAMKNIJ
Polityka prywatności