Kroniki Fantastyczne


[Świat Mroku]


Piramida

[blok]Słowo odautorskie: Tekst nawiązuje do Mitologii Cthulhu stworzonej przez H. P. Lovecrafta i jego uczniów, więc można go określić mianem fanficu.

1.
Wnętrze bydgoskiego prosektorium było jasno oświetlone i sterylnie czyste. Na kafelkowej posadzce nie poniewierał się ani jeden papierek, a ściany były śnieżnobiałe. Zbyt białe. Ta cała czystość wprawiała Jana Świerszcza, prywatnego detektywa, w dreszcze. Przyzwyczajony do własnego, ciemnego i zaśmieconego gabinetu, czuł się tu nieco nieswojo. Mimo, iż pomieszczenia prosektorium były regularnie spryskiwane zapachowymi sprayami, wyczuwało się tu nikły, acz drażniący zapach krwi i śmierci.
- Jan Świerszcz? – z drzwi sali numer trzy wyszła niewysoka, atrakcyjna blondynka w okularach. Była dość młoda, Jan dałby jej nie więcej niż trzydzieści lat. Zmierzyła go bystrym spojrzeniem błękitno-zielonych oczu.
- To ja – detektyw uniósł się z krzesła, podał jej rękę.
- Beata Chowaniec. Dobrze, że przybył pan tak wcześnie. Sprawa może być poważna.
Ile razy słyszał takie słowa. Zawsze zwiastowały długie, mozolne śledztwo. I nielichy zarobek.
- Proszę za mną – blondynka zniknęła w drzwiach sali numer trzy. Detektyw śmiało wszedł za nią. Pomieszczenie było niewielkie, różniło się od reszty prosektorium tym, że bynajmniej nie było czyste. Na podłodze obok niskiego, przypominającego chirurgiczny, stołu widniała spora czerwona plama. W powietrzu unosił się silny zapach krwi. Na stole leżało ciało przykryte pokrwawionym białym płótnem. Blondynka zbliżyła się do niego, dotknęła skraju materiału, zawahała się.
- Mam nadzieję, że ma pan mocne nerwy?
- Nie narzekam – odpowiedział, choć w żołądku poczuł nieprzyjemne bulgotanie.
Kobieta mocno szarpnęła skraj płótna. Jan z trudem stłumił krzyk zgrozy. Zbladł, trzęsącymi się dłońmi oparł się o skraj stołu i pochylił nad zwłokami. Czegoś takiego jeszcze nie widział. Denat miał na oko około czterdziestu lat, tak samo jak Jan, był niewysoki, jasne, kręcone włosy sklejone były krwią. Na nadgarstkach widoczne były nacięcia. Podciął sobie żyły. Nie to jednak zszokowało detektywa. Na ciele zmarłego widoczne były dziwne, dość świeże znaki, wyglądające tak, jakby ktoś wyciął je jakimś ostrym narzędziem. Na czole widać było pięcioramienną gwiazdę w okręgu, w której wnętrzu znajdowało się wyryte oko o kociej źrenicy. Praktycznie całe ciało pokrywały dziwne pentagramy, heksagramy, labirynty, trapezoidy i litery dziwnego alfabetu. Jednak najbardziej przykuwał wzrok wielki, zajmujący całą klatkę piersiową równoramienny trójkąt. Detektyw poczuł, że natychmiast musi nabrać świeżego powietrza.
- Dziwne, prawda? – spytała blondynka, patrząc na bladego detektywa. – Niepokojace.
- Tak – sapnął Jan. – Bardzo dziwne. Gdzie go znaleziono?
- W jego celi, w szpitalu psychiatrycznym. Leżał na podłodze z podciętymi żyłami. Ale to jeszcze nic. Na ścianach i podłodze widniały takie same symbole jak na jego ciele. Narysowane krwią.
- Proszę podać mi adres tego zakładu, rozejrzę się tam.
Gdy tylko otrzymał kartkę z wypisanym adresem i numerem telefonu, zrobił zdjęcie zwłokom i szybkim krokiem wyszedł z sali i skierował się ku wyjściu. Czuł, że zwariuje, jeśli szybko nie odetchnie świeżym powietrzem.

2.
Jan powinien być zadowolony z opuszczenia sterylnych pomieszczeń prosektorium, jednak wcale nie był. Korytarz zakładu dla obłąkanych był ciemny, szary i śmierdzący. Ze wszystkich stron dochodziły dziwne dźwięki, wycia, piski i kwilenia. Przez niewielkie, zakratowane okienka w drzwiach widział ludzi leżących na pryczach i tępo patrzących w sufit, szaleńców miotających się po pokojach i z furią atakujących drzwi… Wszyscy byli brudni i zaniedbani. Jak można tak traktować ludzi?, pomyślał detektyw. Ktoś powinien coś z tym zrobić, donieść na policję. Ale z drugiej strony, co mnie to obchodzi? Jestem całkowicie zdrowy psychicznie i nie ma szans, żebym tu kiedyś trafił. Nie, to zdecydowanie nie moja sprawa. Drzwi do jednej z cel były otwarte. Kręciło się przy nich kilku policjantów i dwóch fotoreporterów, którzy nieustannie pstrykali zdjęcia.
- Stać – odezwał się jeden z gliniarzy. – Kim pan jest?
Jan zmierzył go pogardliwym spojrzeniem.
- Jan Świerszcz – wyciągnął z kieszeni skórzanej kurtki legitymację. – Prywatny detektyw. Prowadzę śledztwo.
Policjant ujął legitymację w wielką, owłosioną łapę. Sprawdził, czy wszystkie dane są w porządku, po czym oddał ją z powrotem.
- Proszę – wskazał drzwi.
- Proszę wygonić tych dziennikarzy, przeszkadzają w śledztwie.
Detektyw odetchnął głębiej i wszedł do środka. Potworny smród krwi, moczu i kału uderzył w jego nozdrza jak rozpędzony taran. Jan rozejrzał się uważnie po pomieszczeniu. Na ścianach widniały dziwne, niepokojące napisy, szaleńcze i pokrzywione figury geometryczne. Nad łóżkiem widniał olbrzymi trójkąt równoramienny. Wszystko to było wypisane krwią. Na podłodze, tuż przy ścianie, na której zawieszone było rozbite lustro, w kałuży krwi, leżały odłamki szkła. Janowi zakręciło się w głowie. Krew, krew, wszędzie krew… Podszedł do umywalki, oparł się o nią i obficie zwymiotował. Tracę nerwy, pomyślał. Muszę wziąć się w garść. Spłukał wymiociny i zbliżył się do łóżka, a raczej brudnej, zakrwawionej, a jakże, pryczy. Przy jednej z jej nóg spostrzegł wystający kawałek papieru. Schylił się i podniósł go, zbliżył do oczu. Kartkę pokrywały rzędy drobnych znaczków przypominających nieco egipskie hieroglify, jednak detektyw nie umiał ich odczytać, choć pisma hieratycznego nauczył się już na początku swej kariery detektywistycznej. Mniej więcej w połowie kartki hieroglify urywały się, a w prawym dolnym rogu narysowany był niewyraźny trójkąt. Niewiele myśląc, Jan schował znalezisko do kieszeni.
- Pan jest detektywem? – usłyszał głęboki głos za swoimi plecami. Odwrócił się. W drzwiach stał wysoki, lekko grubawy mężczyzna po pięćdziesiątce. Miał krótkie siwe włosy i niewielką kozią bródkę.
- Tak. Jan Świerszcz, prywatny detektyw.
Nieznajomy wyciągnął do niego rękę.
- Kamil Brokmann. Jestem kierownikiem tego ośrodka. Pewnie jest pan ciekaw, w jaki sposób to zaszło? – potoczył wzrokiem po rysunkach na ścianach.
- Niezmiernie ciekaw.
- Proszę więc posłuchać. Denata znaleźli policjanci na północ od miasta, jakieś dwadzieścia kilometrów stąd. Było to wczorajszej nocy. Wybiegł z lasu niemal wprost pod koła ich radiowozu. Na ich widok zaczął się szaleńczo śmiać i bełkotać coś w dziwnym języku, o ile w ogóle był to język. Jego ciało pokryte było dziwnymi znakami, identycznymi z tymi, które zdobią teraz ściany tego pomieszczenia. Rany nie były głębokie, więc policjanci postanowili od razu przekazać go nam, bez wcześniejszej pomocy zwykłego szpitala. Mężczyzna, nie wiemy jak się nazywał, nie miał przy sobie żadnych dokumentów, przez cały pobyt tutaj nie przyjmował pożywienia. Na przemian śmiał się i płakał, bełkotał coś i krzyczał. Dziś z samego rana siostra Przepłoszalska znalazła go nagiego, leżącego na podłodze twarzą do dołu w kałuży krwi. Narobiła wrzasku, powstało zbiegowisko… Resztę już pan zna.
- Tak. Dziękuję bardzo, panie Brokmann. Pójdę dalej prowadzić śledztwo. Do widzenia panu.
I odszedł, trzęsącą się dłonią ściskając w kieszeni kawałek pokrytej krwawymi znakami kartki papieru. Nie zrobił żadnych zdjęć. Nie chciał przypominać sobie tego widoku. Widoku, który i tak, jak sądził, będzie go przez dłuższy czas prześladował w snach.

3.
Gabinet detektywa był niewielki, ciemny i zagracony. Przez na wpół zaciągnięte zasłony wpadało tu niewiele światła, w którym widać było stojące na stołach drukarki, skanery, urządzenia do prześwietleń… A na nich leżały książki, setki starych i nowych tomów, wszystkie poświęcone ezoteryce, dziwnym zjawiskom, a przede wszystkim mitologii Cthulhu: „ Prawdziwy ognisty smok”, „Razionaie”, „Liber Yog – Sothothis”, „Księga Joda”… Honorowe miejsce zajmował, a jakże, oprawiony w czarną skórę „Necronomicon” autorstwa obłąkanego araba Abdula Alhazreda. Jan Świerszcz siedział za swoim biurkiem przy oknie, wbijając wzrok w pokrytą napisanymi krwią znakami kartkę. Czuł, że jest blisko rozszyfrowania tajemniczego pisma, lecz czegoś mu brakuje. Wstał, podszedł do skanera, zeskanował kartkę i z powrotem usiadł za biurkiem. Włączył Photo Editor i zaczął próbować na różne sposoby edytować obraz. Robił negatyw, wyostrzał, zmiękczał, używał najrozmaitszych filtrów, wreszcie, zrezygnowany, opadł na fotel. I wtedy go olśniło. Lustro. Na podłodze były kawałki lustra. Denat podciął sobie nim żyły, ale mógł go użyć też do innego… Detektyw nerwowym ruchem najechał kursorem myszki na pasek narzędzi i wybrał opcję lustrzanego odbicia. Komputer momentalnie przeprowadził żądaną operację. Mężczyzna popatrzył na ekran i roześmiał się. To było takie proste. Pismo na kartce to zwykłe egipskie hieroglify, zapisane jednak pismem odwrotnym, lustrzanym. Jan przestał się śmiać i zaczął czytać. Wraz z pochłanianiem tekstu, na jego twarz zaczęły występować wielkie krople potu. Oddech detektywa zrobił się szybki, nieregularny, obraz przed oczami zamazał się lekko. Gdy skończył czytać, popatrzył z niedowierzaniem w monitor, po czym przeczytał cały tekst jeszcze raz. Uważnie i powoli:

„Widziałem w życiu wiele rzeczy, jednak coś takiego widziałem raz w życiu. I więcej nie zobaczę. Muchy, komary, wszędzie te insekty. Gryzą, bzyczą, atakują mnie… Już za chwilę nie będzie mnie wśród żywych. Żaden człowiek nie może żyć mając w pamięci to, co widziałem. Chcę z tym skończyć, mam tylko nadzieję, że gdy to wszystko się skończy moja dusza nadal będzie należeć tylko do mnie. Jeśli ktoś kiedykolwiek przeczyta ten list, niech odda go w ręce kogoś, kto zna i umie wykorzystywać Stare Znaki, kogoś, komu nie straszne są pradawne istoty, zrodzone jeszcze zanim powstały czas i przestrzeń. Gwiazdy, gwiazdy, takie piękne… On będzie wiedział, co zrobić. Musi dotrzeć do Piramidy. Dwadzieścia kilometrów na północ od miasta Bydgoszcz jest znak siedemdziesiątki koło zwalonego drzewa na prawo. Na lewo jest ścieżka. Eia, Seth, eia Anubis, eia Aton-Re! Niech podąży nią i idzie cały czas przed siebie. I niech Bóg, jeśli w niego wierzy, ma go w swojej opiece, gdyż spotka coś, czego ja nie mogłem sobie wcześniej wyobrazić w najgorszych koszmarach. Istoty, które mylą życie ze stanem pomiędzy śmiercią a nieistnieniem…”

Mężczyzna otarł pot z czoła i uspokoił się kilkoma głębokimi oddechami. To wygląda jak wymysł szaleńca, ale…, pomyślał. Poczuł jak ręce zaczynają mu drżeć. Ktoś stoi za mną, pomyślał, lecz nie miał odwagi się odwrócić. Zrób to, myślał, po prostu to zrób. Wziął głęboki wdech i odwrócił się szybko. Nic. Tylko zasłonięte okno, niewyraźnie majaczący za zasłonami przechodnie, przejeżdżające samochody… Zaśmiał się nerwowo. Zwidy, pomyślał. Przeciągnął się, wstał i narzucił kurtkę. Wyciągnął z szuflady kaburę z pistoletem i przypiął ją do pasa. Pomyślał chwilę, po czym z drugiej szuflady wyjął podręczną apteczkę, aparat cyfrowy oraz małą latarkę i wsadził wszystko do plecaka. Zamknął gabinet na klucz i wyszedł na korytarz. Świetlówki na suficie przygasły, gdy pod nimi przechodził, lecz on nie zwrócił na to uwagi. Nie zauważył też jak przez drzwi jego gabinetu przenika czarna, mglista postać, przygląda mu się przez chwilę, po czym dziwnie i tajemniczo znika.


4.
Detektyw nacisnął lekko pedał hamulca. Popielaty Volkswagen Passat zwolnił, po czym zatrzymał się zupełnie. Jan Świerszcz wychylił się przez boczne okno. Tak, znak ograniczenia prędkości do siedemdziesięciu kilometrów na godzinę był doskonale widoczny. Tak jak i zwalony, omszały pień drzewa tuż obok. Po drugiej stronie szosy zaczynała się wąska, ubita drożyna, niknąca w gęstwinie lasu. Mężczyzna wrzucił jedynkę, ostro skręcił kierownicę. Samochód powoli wjechał między drzewa. Droga była dość gładka, bez wybojów i kolein, widać było, że rzadko nią jeżdżono. Jednak na tyle często, by nie zarosła trawą i krzewami. Po chwili okazało się, że tylko stosunkowo krótki odcinek drogi jest w tak dobrym stanie. Dalej zwężała się ona i stawała coraz bardziej grząska. Detektyw musiał jechać bardzo powoli i ostrożnie. W miarę gdy Jan zapuszczał się coraz głębiej w las, robiło się coraz zimniej i ciemniej. Było to dziwne, gdyż nie minęła jeszcze szesnasta. Nagle światła samochodu zgasły. Wyświetlacz komputera pokładowego zaczął pokazywać bardzo dziwne rzeczy – temperatura raz rosła, raz malała, chwilowe spalanie paliwa wzrosło do kilkudziesięciu litrów na sto kilometrów. Wreszcie na ekranie pojawił się dziwny znaczek, przypominający nieco piramidę, po czym obraz zafalował i wyświetlacz zgasł. W tej samej chwili z głośników radia popłynął dziwny, narastający szum przetykany dziwnymi, jakby owadzimi głosami. Detektyw poczuł mocne szarpnięcie – to elektryczny hamulec postojowy włączył się samoczynnie – i samochód stanął w miejscu. Silnik przestał pracować. Jan zaklął pod nosem. Spróbował odpalić samochód – bez skutku. Wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy, by zadzwonić po pomoc drogową lub coś w tym stylu, lecz spostrzegł, że z komórką także jest coś nie tak. Była włączona, lecz ekran był cały biały, a na jego środku obracała się dookoła własnej osi czarna ażurowa piramida. Detektyw poczuł jak serce podjeżdża mu do gardła. Co tu się wyprawia?, pomyślał. Spróbował się uspokoić, zanucić pod nosem jakąś wesołą melodię, jednak bezskutecznie. Zza suchych warg nie wydobył się ani jeden dźwięk. Walcząc z pokusą szybkiej ucieczki z tego najwyraźniej przeklętego miejsca, sięgnął pod fotel pasażera i wyciągnął niewielki plecak podróżny. Zarzucił go sobie na plecy, zamknął drzwi i nacisnął przycisk włączający centralny zamek. Tak, jak się spodziewał – zamek nie zadziałał. Klnąc pod nosem i jednocześnie trzęsąc się ze zdenerwowania, detektyw porzucił samochód i ruszył ścieżką w głąb lasu.

5.
Las był bardzo dziwny. Idąc przezeń Jan nie mógł powstrzymać wrażenia, że śni. Że to wszystko jest jednym wielkim koszmarem sennym. W powietrzu unosi się dziwna błękitno-biała mgiełka, obraz dziwnie majaczy, ledwo zauważalnie drży. Robi się też coraz ciemniej. Stanowczo za szybko. Do uszu Jana ze wszystkich stron docierają dziwne, niepokojące, szaleńcze odgłosy, ciche szepty, mamrotanie i odległy, stłumiony dziki śmiech. Detektyw wiele razy dostrzegł kątem oka jakieś cienie przesuwające się między drzewami, zdające się go obserwować. Gdy zrobiło się już naprawdę ciemno, mężczyzna wyjął z plecaka latarkę i zapalił ją. Promień światła padł na powykrzywiane drzewo, na którym narysowany był jakimś czerwonym płynem znak piramidy. Zaplątane w korzenie tego wiekowego dębu leżało ciało. Detektyw nie spostrzegł żadnych szczegółów, gdyż pobiegł przed siebie pchany jakimś szaleńczym strachem. Piramida, piramida, krew, drzewo, kolejne, jeszcze jedno… Uciec stąd. Uciec! Nagle detektyw poczuł jak się potyka. Stracił grunt pod nogami. I runął wprost na pokrytą zaschłą krwią kafelkową posadzkę. Powoli podniósł się na klęczki. Znajdował się w bydgoskim prosektorium, lecz było ono zupełnie inne niż wtedy, gdy był tu dziś rano. Dziś? Na pewno to było dziś? Jan przysiągłby, że zdarzyło się to całe eony temu. Widział wszystko zatrważająco wyraźnie. Zakrwawiona podłoga, pokryte szaleńczymi napisami ściany, porozrzucane wszędzie szczątki ludzkie… I nieustanny, przeszywający uszy i umysł dźwięk szybkiego, nieregularnego bicia serca. Nagle zza pleców mężczyzny dobiegło głośne skrobanie. Detektyw odwrócił się na pięcie i wrzasnął. Zza uchylonych drzwi wysunęła się ręka pokryta dziwnymi, krwawymi znakami. Za nią wysunęła się głowa i korpus. Istota, która pełzła ku sparaliżowanemu przez grozę Janowi wyglądała znajomo. Te znaki, ta twarz… Stworzenie uniosło się lekko, popatrzyło mężczyźnie prosto w oczy.
- Witaj, mój następco. Czekałem na ciebie. – powiedziało z szaleńczym uśmiechem na pokiereszowanej twarzy.
Detektyw przełamał trzymający go w miejscu strach, odwrócił się i pobiegł korytarzem goniony przez szaleńczy śmiech leżącej na posadzce istoty… czy może raczej rzeczy. Korytarz kończył się wielkimi, dwuskrzydłowymi drzwiami. Mężczyzna wpadł na nie, poczuł, że się otwierają. I ocknął się leżąc na wilgotnej ściółce. Było ciemno. W kostce prawej nogi pulsował tępy ból. Podniósł się na jedną nogę, przytrzymał pnia drzewa i ostrożnie położył na ziemi drugą nogę. Skręcenie, pomyślał. Lekkie, ale jednak skręcenie. Rozejrzał się dookoła. Panował tu gęsty, nieprzenikniony mrok. Latarka zgasła, nie było sensu jej szukać. Jednak było coś gorszego. Nie wiedział, skąd przyszedł. Czuł się zagubiony. Nagle pomiędzy drzewami dostrzegł światło. Niewiele myśląc, ruszył w jego kierunku kuśtykając leciutko. Nie wyzbył się jednak ostrożności – wyjął z kabury pistolet i odbezpieczył go. W miarę jak szedł, światło robiło się coraz jaśniejsze. Słyszał wyraźnie zgiełk dochodzący z kierunku, w którym podążał. Jakieś śpiewy, wrzaski, zawodzenia… Zastanawiał się, czy nie lepiej byłoby zawrócić, jednak jakaś dziwna siła pchała go w kierunku światła. Czuł zawroty głowy i silną euforię. Przed oczami latały mu różnobarwne kręgi, gdzieś we wnętrzu czaszki słyszał cichy, pochodzący jakby z ponadczasowych przestrzeni szept. Wyszedł na skraj niewielkiej polanki i to, co zobaczył, do reszty odebrało mu zmysły.

6.
Na środku polany stała dziwna, wysoka na kilkanaście metrów piramida. Nie miała żadnego określonego koloru, poświata, która od niej biła była tylko oszustwem dla ludzkiego zmysłu wzroku. By dostrzec jej prawdziwą naturę trzeba było mieć bardziej złożone oko, ludzka źrenica nie dostrzegała jej w pełni. Wokół piramidy kłębiło się mrowie sylwetek oddających się szaleńczym tańcom i orgii. Tylko niektóre z owych postaci wyglądały na ludzkie, inne pląsały na kozich kopytach, jeszcze inne zdawały się składać jedynie z oparu, były nawet takie, których obecność można było tylko wyczuć, gdyż były całkowicie niewidzialne. Jakaś nieziemska siła kazała Janowi dołączyć do szalonego korowodu widem tańczących wokół piramidy. Upuścił broń i sztywnym, mechanicznym krokiem wyszedł na polanę. Natychmiast został pochwycony przez silne dłonie i bez słowa poprowadzony na niewielki ołtarz znajdujący u stóp piramidy. Brutalnie rzucono go na drewniane deski a wysoka, czteroraka istota w masce demona, a może była to jej twarz, zaczęła ryć ostrym nożem dziwne, kabalistyczne znaki w żywym ciele detektywa. Mężczyzna nie czuł bólu. Czuł tylko hipnotyczną ekstazę, mieszaninę wewnętrznej radości i maniakalnego podniecenia. Odwrócił głowę i wpatrzył się w ścianę piramidy. Wydało mu się, że jej powierzchnia zafalowała. Nie, to nie było złudzenie. Świecąca ściana piramidy zafalowała mocniej i otworzyło się w niej coś, co przez analogię można by nazwać okiem. Były ogromne, czarne, bezdenne, pałające jakąś przedwieczną mądrością. I straszliwą, przewiercającą mózg zachłannością. Jan odzyskał nagle władzę w kończynach. Poczuł jak coś w jego wnętrzu krzyczy, każe mu uciekać. Szarpnął się potężnie, z nieludzką siłą odepchnął stojącego nad nim kapłana i rozpychając tarasujących mu drogę kultystów zaczął uciekać. Gnał pędzony szaleństwem, cały czas mając przed oczami czarną otchłań spojrzenia piramidy, lub raczej istoty, która przybrała jej wygląd.
- Eia! Eia Shub – Niggurath! – szeptał. - Eia Nyarlathotep! Eia Pyra – Tri – Tempo – Tarus!
Nagle spostrzegł przed sobą mrugające błękitne i czerwone światło. Ujrzał dwóch ludzi w błękicie… Słyszał, że coś do niego mówią. Co? Gdzie? Czuł, że coś odpowiada, jednocześnie słyszał własny bełkot. Poczuł, że jest ciągnięty, po czym powoli zaczęła zapadać lepka ciemność. Nim jego umysł przestał rejestrować cokolwiek, usłyszał jeszcze słowa jednego z błękitnych ludzi.
- Biedak. Zawieźmy go do szpitala psychiatrycznego. Tak będzie dla niego najlepiej.[/blok]


Autor: 844


Nasz serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Więcej informacji można znaleźć w Polityce prywatności.

ZAMKNIJ
Polityka prywatności