Kroniki Fantastyczne


[Świat Mroku]


Życiu w oczy

[blok]Zastanawialiście się kiedyś, jakiej płci jest miłość? Odpowiedź nie jest łatwa, bo przecież miłość nie jedno ma imię… Obecnie pewnie nawet nikt by ich wszystkich nie zliczył, bo z jej kazirodczego związku narodziło się wiele bękartów, które rozpękły się po świecie. W każdym razie, jaka by nie była odpowiedź, Śmierć na pewno się nad nią teraz nie zastanawiała, gdyż miała ważniejsze problemy na głowie. Będąc w stanie wskazującym na spożycie nie kojarzyła już wszystkiego tak jak należy. Szkoda, byłoby to przydatne, gdyż rozdanie było naprawdę paskudne, i zaczynała podejrzewać Pecha, że maczał w tym palce. Niby zawsze mogła liczyć na Los, ale nawet on, choć ślepy, zazwyczaj omijał ją z daleka.
- Poddajesz się? – zapytał Amor z obleśnym uśmiechem, patrząc na nią w sposób, który nie pozostawiał złudzeń, co do nagrody, na którą liczył.
Śmierć prychnęła pogardliwie, odrzucając kosmyk prostych włosów na plecy, po raz pierwszy żałując, że sukienka, którą nosi jest tak krótka, a szpilki tak wysokie… Ostatnia karta. Ach, co tam! Najwyżej… nie takie rzeczy się już robiło.
Ręka nawet na moment jej nie drgnęła, bo któż to widział, aby Śmierci drżały ręce. To przed nią drżeli. Ze strachu. Z pożądania także.
- Cholera!
Śmierć rzuciła karty na stół. I jeśli wydawało jej się, że uśmiech Amora nie może być bardziej odpychający, to miała rację. Wydawało jej się.
Caritas rzuciła karty na stół, zadowolona z takiego obrotu sprawy. Seksusem, który udał się do toalety z błędnym spojrzeniem onanisty, nikt nie zwykł się przejmować.
- Więc? – zapytał Amor, taksując spojrzeniem jej długie nogi odziane w kabaretki.
- Więc? – powtórzyła Śmierć, czując coś na podobieństwo wstydu.
- Dziś jest dzień dobroci dla Śmierci… mam, więc propozycję. Dam ci zadanie, jeśli je wykonasz, uznam, że tego nie było.
Śmierć spojrzała na niego uważnie wąskimi, błękitnymi oczami. Nie pytała nawet, co będzie, jeśli zadania nie wykona.
- Mów.
Amor powiedział, a czarnowłosą ogarnęło zwątpienie.

*

Bar dla Samobójców był znany w krainie koszmarów. Słynął z tego, że zlatywały tam wszystkie nieszczęśliwe dusze, którym niebo nieszczególnie przypadło do gustu. Była to oczywiście pomyłka systemu, gdyż ich miejsce było gdzie indziej. Ale przecież nikt nie jest doskonały.
Bar był obskurny, ale nikomu to nie przeszkadzało. Mnogość stołów i krzeseł zapewniała wygodne miejsce dla każdego spragnionego. Po prawej stronie od wejścia siedzieli samobójcy. To dla nich właśnie powstał bar, gdyż oni stanowili najliczniejszą grupę pomyłek boskich, oraz klientów, zwanym potocznie pomyleńcami. Byli wśród nich topielcy, wisielcy, zagazowani, z podciętymi żyłami, otruci i wielu innych. Dalej, obok nich, siedzieli onaniści, którzy błędnym wzrokiem lustrowali salę w poszukiwaniu natchnienia. Obok nich siedziały wyrodne matki pijące wódkę z colą, mordercy oraz poborcy podatkowi. Byli tam również łapówkarze, adwokaci, lekarze z łódzkiego pogotowia… innymi słowy, doborowe towarzystwo.
Po drugiej stronie siedziały dzieci Krainy Koszmarów. Nieszczęścia, które zawsze chodziły parami i nie przeszkadzały sobie niczym w okazywaniu uczuć, Cienie, Szeptaki i Demony. Czasem zaglądała tu Miłość, by upić się we własnym gronie. Amor wypatrywał dziewczyn, Seksus znikał w towarzystwie onanistów, Egoizm miał w pogardzie wszystko, co się rusza, a Caritas zastanawiała się, co ona z nimi robi. Kiedyś ponoć bywała z nimi Amicitia, ale od długiego czasu nikt jej nie widział. Plotka głosiła, że dawno już umarła.
W dalekim kącie siedziała Filozofia rozkraczona na czterech pięcionogich krzesłach. Dlaczego akurat na czterech i dlaczego pięcionogich? Kiedyś próbowała wytłumaczyć, ale i tak nikt nie zrozumiał. Paliła papierosa i wpatrzona w belkowanie była nieobecna. Czasem wpadał Pech, kiedy nic mu nie wychodziło. Czas zazwyczaj był zajęty, a Rozpusta za bardzo się wstydziła.
A na ladzie, oparta o ścianę, rozmarzona i zamyślona siedziała Życie. Rude loki opadały jej na ramiona, a ogromne, szare oczy błądziły bezwiednie po klienteli. Zadarty nos pokryty piegami czasem marszczył się w niezadowoleniu, gdy ktoś z niej kpił. A zdarzało się to często. Wszyscy uważali ją za smarkulę, której wiecznie w głowie same bzdury. Nie ważne, że była starsza od wszystkich innych razem wziętych. Nie przepadali za nią. Ubrana w swoje dżinsy, trampki i zieloną kurtkę rozparła się niedbale i czekała.
Śmierć wypatrzyła ją natychmiast. Westchnęła i ruszyła między ławami, natychmiast zwracając na siebie wzrok onanistów. Obdarzyła ich pogardliwym spojrzeniem zastanawiając się przy tym, czy przypadkiem stanik nie prześwituje jej przez bluzkę. Zupełnie bezsensownie zresztą, bo wszyscy wiedzieli, że śmierć nosi czarny stanik.
- Szaroduszko… - szepnęła, siadając przy barze, tuż obok Życia.
Dziewczynie zabiło szybciej serce. Wszyscy wiedzieli, że Życie ponad wszystko kocha Śmierć. Może, dlatego, że tylko jej nie mogła mieć. Mimo to, nie lubiła, kiedy nazywano ją Szaroduszką. Tak przezywały ją złośliwie nieochrzczone dzieci, którym udało się zbiec z pierwszego kręgu piekielnego do Krainy Koszmarów.
- Mam prośbę… pomożesz mi?
- A co będę z tego mieć?
Śmierć pogładziła ją po twarzy białą, delikatna dłonią, odgarnęła nieposłuszny lok z czoła i musnęła zimnymi wargami policzek.
- Pomyślimy… Proszę cię… wskaż mi najnieszczęśliwszą osobę na świecie.
- Po co?
- Muszę sprawić, aby tutaj przyszła…
Życie roześmiała się serdecznie i bardzo głośno, wprawiając tym Śmierć w zakłopotanie.
- Nie uda Ci się.
- Nie? Mi nie można się oprzeć.
- Nigdy nie słuchałaś tego, co mówi Mefisto. Nigdy nie miałaś cierpliwości dla Filozofii. Byle skusić, byle skosić, i zaciągnąć na sąd.
- Taka praca – burknęła Śmierć, przeciągając się na krześle jak czarna kotka w kabaretkach. – Więc kto jest najnieszczęśliwszym człowiekiem na świecie?
- Ten, kto umarł za życia.
Czarnowłosa przyjrzała jej się uważnie, delikatnie przesunęła dłonią po szyi, ramionach.
- Znajdziesz go, Szaroduszko? Dla mnie?
Życie uśmiechnęła się z rezygnacją, rzuciła jej przenikliwie spojrzenie szarych, płonących oczu i szepnęła cicho.
- Dla ciebie wszystko…
Śmierć wyszła, a dzieci zebrane przed barem zaczęły śpiewać nową wyliczankę.

Tsyt, tsyt, tsyt - słychać szponów zgrzyt!
Nie uciekaj, bo usłyszy
Jak się skacze - słychać w mroku…
Szarodusza cap! Cię w ciszy!
Stój więc w miejscu - ani kroku!

Dzieci zastygły w miejscu z nadzieją, że to jakieś inne poruszy się pierwsze. Zdenerwowana Życie zeskoczyła z lady i wyszła, trzaskając drzwiami. Na jej widok dzieci rozbiegły się w popłochu. Jak to jest, że poza Amorem nikt nie lubi Śmierci, ale i tak wszyscy wolą ją od Życia? Może to dlatego, że Życie miała duszę? Nikt nie wiedział.

*

- Tsyt, tsyt, tsyt – powtarzała cały czas rozeźlona Szaroduszka.
Kogo, kogo znaleźć? Chodziła po swoim ciemnym, od wieków niesprzątanym pokoju. Zdjęła prześcieradło z lustra.
- Pokaż mi!
Zwierciadło pokazało jej to, czego szukała. Masa umarłych za życia kłębiła się w nim, wiążąc się ze światem jedynie rutyną.
- Tsyt, tsyt, tsyt. – zaczęła wyliczać, nie mogąc zapanować nad gniewem. - Słychać szponów zgrzyt! Nie uciekaj, bo usłyszy. Jak się skacze - słychać w mroku… Szarodusza cap! Cię w ciszy! Stój więc w miejscu - ani kroku!
Zdziwiła się, gdy ostatnia sylaba padła na duszę, którą znała… trudno. Śmierć jej obiecała…

*

Witek wrócił do domu, przeklinając ZDiTM. Komu przeszkadzała w istnieniu linia 62? Teraz musiał czekać pół godziny na Basenie Górniczym na autobus, którym mógłby dojechać do Wielgowa. Zmęczony i zniechęcony nie spojrzał nawet na gitarę stojącą w kącie. Pokrył ją kurz i zapomnienie, jej struny były spragnione czyichś palców… A on nie grał, już od dawna. Nie czuł potrzeby.
Zjadł obiad i wyszedł skosić trawę. Nie było to konieczne. Zwyczajnie, zawsze po obiedzie kosił trawę. A przecież nie był starym człowiekiem. W zeszłym roku skończył trzydzieści lat. A może to było dwa lata temu? Nie pamiętał. To nie miało znaczenia.
Na półce nie stały już zdjęcia w ramkach. A kiedyś było ich dużo. Ewa lubiła zdjęcia. Skoro były od niej, i on je lubił. Ale skoro nie było Ewy, nie było też zdjęć. O niej tez już nie myślał. Musiał się tego nauczyć.
Budził się rano, bo trzeba było iść do pracy. Pracował, żeby wrócić do domu. Wracał do domu, żeby zjeść, bo przecież trzeba żyć. Więc żył. Po co – nikt nie wiedział.
Życie znała go dobrze. Był jednym z podopiecznych Zmory, byłego anioła stróża, obecnie stałego bywalca baru dla samobójców. Nie umiał uchronić go przed stagnacją, i z tego powodu nienawidził Witka z całego serca, o ile je posiadał.
Witek nie czuł się nieszczęśliwy, Szarodusza o tym wiedziała. On nic nie czuł. Kiedyś wytłumaczył jej to pijany Seneka w barze. Mówił, że najgorszym z nieszczęść jest opuścić szeregi żywych jeszcze przed śmiercią. Mówił też, że Śmierć można znaleźć wszędzie, bo każdy potrafi wydrzeć człowiekowi życie, lecz nikt nie wydrze mu śmierci, bo tysiąc dróg do niej prowadzi.
Życie rozumiała, że Śmierć by go nie skusiła, tak samo jak nie kusiła go ona sama ani nic innego. Nieszczęśliwy nieświadom swojego nieszczęścia. Nagle poczuła niechęć do tego, co miała zrobić. Żyłby tak do końca swych dni, a po śmierci dostałby to, w co wierzył – wieczną pustkę. A ona mu to odbierze… ale białe dłonie śmierci na jej twarzy nie pozwalały o sobie zapomnieć.
- Biedny – wyszeptała, i odeszła, aby powrócić nocą.

*

Tsyt.
Obudził go szept. Tutaj? Czyj? Niemożliwe. Zasnął.
Tsyt.
Otworzył oczy, ale nie śmiał się poruszyć. Coś szeptało, czuł czyjąś obecność.
Tsyt, tsyt, tsyt - słychać szponów zgrzyt…
Zerwał się z łóżka i zbiegł na dół po stromych schodach z desek. Mieszkał w Wielgowie od zawsze i nigdy nic takiego mu się nie przytrafiło. Zawsze musi być ten pierwszy raz – pomyślał beznamiętnie. Zadzwonił pod 997, podał adres, po czym jak najciszej zaczął się rozglądać.
Tsyt!
Usłyszał ponownie, głośno i wyraźnie, nie mógł się mylić. Zrobił gwałtowny krok do tyłu i przewrócił się, wywołując lawinę dźwięków. Zaklął pod nosem. Podniósł się i wtedy katem oka uchwycił cień podobny do ludzkiego koło szafy.
Nie uciekaj, bo usłyszy…
Jak się skacze - słychać w mroku…
- Kto to?
Rozległ się śmiech, tym razem gdzieś zza zasłony.
- Znasz Szaroduszkę?
- Nie znam. – odparł, czując swój przyspieszony puls. W uszach miał szum. Myśl, Witek! Powtarzał sobie. Ale nie mógł. Co to było za uczucie? Ciekawość? Niepewność?
Strach?
- Szkoda… Szarodusza cap! Cię w ciszy…
Stój więc w miejscu - ani kroku!
- Zostaw mnie!
Chciał uciec, ale coś podcięło mu nogi. Chwilę później przeżył bolesne spotkanie z podłogą. Po raz pierwszy żałował, że nigdy nie położył w tym pokoju dywanu…
Zemdlał.

*

Śmierć uklękła obok niego, pogładziła go po jasnych włosach i ziemnym, bladym policzku.
- Jest mój? – zapytała z niedowierzaniem.
- Nie. – odparła Życie, patrząc na chichoczącego Szeptaka ukrytego za firanką. – Jeszcze jest tutaj, nie tam.
- Zabiorę go.
- Przegrasz. On musi pójść sam.
- Jak? On nie chce. Jest tak samo pusty jak ja…
- Nie. – zaprzeczyła po raz kolejny Szarodusza, rzucając przenikliwe, niemal wrogie spojrzenie swej towarzyszce. – Nawet ty nie jesteś tak pusta jak on. Obudź go.
Czarnowłosa nachyliła się nad jego uchem i szepnęła.
- Tsyt!
Wyrwany z dziwnego niebytu Witek otworzył oczy i spojrzał na Śmierć. Była piękna, delikatna, czarnowłosa i blada, jej jasne usta drżały – z zimna lub z podniecenia.
- Chodź ze mną. – szepnęła kusząco. – Ja dam ci to, o czym marzysz…
- Nie marzę – wyszeptał cicho.
- Ja pomogę ci zapomnieć…
- Nie pamiętam.
Życie odepchnęła czarnowłosą. Ujęła jego nadal przystojną twarz w dłonie i ucałowała delikatnie, ledwie muskając jego wargi. To wystarczyło, by mu pokazać…
Pokazać resztę jego życia, wszystkie poranne kawy, wszystkie popołudnie spędzone na koszeni trawników, wszystkie samotne wieczory i czas odmierzany narastającą liczbą zmarszczek. Pokazać, jak mogłoby być, gdyby Ewa… zdjęcia na półce i suszone kwiaty, i butelki po wypitym winie na szafie.
To wystarczyło, aby spojrzeć Życiu w oczy.
Nauczony nie pamiętać - przypomniał sobie, i nie mógł rozmiarów tych wspomnień ogarnąć ani znieść.
W domu czaiła się cisza, w którą harmonijnie wmieszał się cichy szloch mężczyzny i opętańczy chichot Szeptaka.
Śmierć Przygladała się, jak mężczyzna staje się jej. Rozkosz i satysfakcja malowały się na jej porcelanowej twarzy. Śmierć kochała kusić i wabić, ale bardziej kochała, kiedy ktoś sam uciekał w jej ramiona.
Szarodusza usiadła pod ścianą, opierając brodę na splecionych dłoniach. Wzrok utkwiła w ziemi. Tłumiąc żal czekała na swoją nagrodę.

*

Bar dla Samobójców był znany w krainie koszmarów. Słynął z tego, że zlatywały tam wszystkie nieszczęśliwe dusze, którym niebo nieszczególnie przypadło do gustu. Była to oczywiście pomyłka systemu, gdyż ich miejsce było gdzie indziej. Ale przecież nikt nie jest doskonały.
Bar był obskurny, ale nikomu to nie przeszkadzało. Mnogość stołów i krzeseł zapewniała wygodne miejsce dla każdego spragnionego. Po prawej stronie od wejścia siedzieli samobójcy. To dla nich właśnie powstał bar, gdyż oni stanowili najliczniejszą grupę pomyłek boskich, oraz klientów, zwanym potocznie pomyleńcami. Byli wśród nich topielcy, wisielcy, zagazowani, z podciętymi żyłami, otruci i wielu innych.
Razem z nimi siedział przystojny, szczupły blondyn, którego przywiodła tutaj za rękę sama Śmierć. Ze wspomnieniem jej dotyku na policzku siedział spokojnie pomiędzy wisielcami i otrutymi, i wyglądał jak martwy. Tylko niespokojny wzrok zdradzał, że pamięta. I miał już pamiętać do końca Życia.

*

Zadowolona Śmierć usiadła na ladzie obok Szaroduszki i założyła nogę na nogę. Uśmiech satysfakcji nadal nie schodził z jej twarzy. Kiedy dostrzegła w tłumie naburmuszonego Amora satysfakcja przerodziła się w czystą złośliwość. Kiedy podszedł, pogładziła go po muskularnym ramieniu.
- To kiedy następny raz? – zapytała słodko.[/blok]


Autor: 435


Nasz serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Więcej informacji można znaleźć w Polityce prywatności.

ZAMKNIJ
Polityka prywatności