Kroniki Fantastyczne


[Krainy]


Brama

[blok]Był późny wieczór w małym miasteczku Bookstown w południowo-wschodniej Anglii. Godzina... coś około dziewiętnastej. Całkowita cisza. Mało kto bowiem o tej porze wychodził tam z domu. Zadbane, pokryte kostką uliczki, wypielęgnowane żółte domki i bloki, porośnięte czerwonymi tulipanami ogródki oraz soczysto-zielone trawniki – wszystko to zakrył teraz mrok. Mieszkańcy miasta byli w większości spokojnymi ludźmi, dlatego bali się wychodzić o tej porze z domu, szczególnie właśnie późną jesienią, kiedy dzienne światło gasło wcześnie. Można wcale nie bez przesady powiedzieć, że jedynie złodzieje i jeszcze gorsi bandyci włóczyli się po miasteczku o dwudziestej oraz o późniejszych godzinach. Jeśli spokojny człowiek wyjątkowo szedł sobie po ulicy o takiej późnej porze i zobaczył po drugiej stronie inną postać, schodził jej z drogi – szansa, że była to uczciwa osoba, była niewielka.
Zdarzali się jednak – zwłaszcza wśród młodych ludzi – „poszukiwacze przygód”, którzy lubili noc i podwyższanie sobie poziomu adrenaliny, łażeniem po mrocznych, cichych zakątkach Bookstown. Niektórzy wybierali sobie do nocnych spacerów Green Park, który był chyba najniebezpieczniejszym miejscem o tej porze w mieście. Park ten był, w przeciwieństwie do wszystkich innych rzeczy w miasteczku, dosyć duży. Rósł w nim spory lasek mieszany, w paru tylko miejscach zostawiono niewielkie, bezdrzewne obszary , porośnięte trawą. Placyki te przeznaczone były dla dzieci, do zabawy, ale raczej nie o tej porze... Tutaj włóczyło się najwięcej różnego rodzaju podejrzanych typów – od drobnych złodziejaszków do poważnych bandytów. Co kilka lat zdarzało się nawet jakieś morderstwo, a zdarzałoby się to częściej, gdyby więcej ludzi wybierało się nocą w tamto miejsce. Tylko dzięki ich ostrożności, tak „mało” było ofiar zabójstw.
Ale, jak wspominałem, jednak byli głupcy, którzy pojawiali się nocą w Green Park, przede wszystkim młodzież. Kto im pozwalał na te nocne wypady? Nikt. Wychodzili z domu w południe i czekali, aż się ściemni. Wtedy popisywali się swoją wielką odwagą. Kończyło się to różnie. Jedni padali ofiarą napadów, inni cali i zdrowi wracali do domu, gdzie czekało ich niemiłe powitanie ze strony rodziców, denerwujących się o swoje dzieci.
Tej wyjątkowej nocy (dlaczego wyjątkowej, to się później okaże...) na tak głupi pomysł, jak spacer po Green Park, wpadła kolejna grupka młodzieży...
Czwórka młodzieńców, znających się od ładnych paru lat, ze szkoły, po cichu szła sobie uliczką Member Street, pełną przeróżnych zaułków, kryjówek. Toteż (i nie ma się czemu dziwić) atmosfera była dosyć nerwowa. Każdy szelest, szurnięcie, czy jakiś jeszcze inny tajemniczy dźwięk, drastycznie podnosił poziom adrenaliny u czwórki młodych ludzi. Przez długi czas nie odzywali się oni w ogóle do siebie, aby nie zwabić rozmowami jakiegoś porywacza, czy czegoś w tym stylu... Dopiero, gdy przyzwyczaili się nieco do tej jakże trudnej sytuacji, zdobyli się na pierwsze szepty.
- Nigdy w życiu nie będę się włóczył po tym mieście w takich ciemnościach – odezwał się najciszej, jak się dało, Michael – dość wysoki (wzrostu około 1,80m) i szczupły chłopak, z wypielęgnowanymi, raczej niekrótkimi, blond włosami.
- Po co żeś nas na to namawiał! – z pretensją szepnął Paul, o kilka centymetrów niższy od Michaela, z krótkimi, czarnymi włosami, ale tak samo szczupły. Tym zdaniem zwrócił się do Patricka.
- Oj, nie marudźcie! – odezwał się Patrick, o rok starszy od reszty grupy. Sam miał lat szesnaście i chodził już do liceum. Miał cechy, że tak powiem, odważniaka. – Zresztą, jak chcecie, to możecie zawrócić i rozbeczeć się w domu, przy mamusi.
- No, ale nie kłóćcie się! – wtrąciła się Kate, jedyna dziewczyna w tym towarzystwie i, jak to często bywa, najrozsądniejsza.
- Teraz, to już i tak nie ma sensu zawracać – znowu odezwał się Paul.
- Dlaczego? – bardzo rozsądne pytanie padło z ust Kate.
- Yyy... no bo nie! – trochę mniej inteligentna odpowiedź Paula.
- A ty co myślisz? – zagadnęła Kate, zwracając się do Michaela.
- Ja nie mam zdania – odparł.
- O matko jedyna! – jęknęli wspólnie dyskutanci. – Znowu to samo! – Chłopak rzeczywiście często nie miał zdania.
- Michael jest po prostu rozsądny i chce iść do Green Park, tylko boi się przed wami do tego przyznać – wywód Patricka, jedynego przeciętnego ucznia w całym towarzystwie.
- Nic takiego nie powiedziałem! – bronił się Mike.
- Moim zdaniem, powinniśmy zawrócić – powiedziała odważnie Kate. – Nie ma sensu iść dalej. To pójście do parku, to był głupi pomysł.
- Oj, nie dziwacz! – zdenerwował się przywódca drużyny (bo tak można w tej sytuacji nazwać Patricka).
Zacięta dyskusja trwała, a zdania były bardzo podzielone. „Poszukiwacze przygód” nie myśleli w ogóle o tym, że przecież cały czas posuwają się naprzód i nim się zdążyli obejrzeć, znaleźli się przed Green Park.
- No, to teraz mi chyba nie powiecie, że chcecie zawracać... – odezwał się „przywódca”.
- Ja to bym miała wątpliwości – utrzymywała się przy swoim zdaniu czarnowłosa dziewczyna.
- Teraz nie ma chyba sensu zawracać – po raz pierwszy jakieś zdanie wyraził Michael.
- Słuchaj, głąbie! – wściekła się koleżanka. – Co to znaczy, że nie ma sensu zawracać?! Jeśli zawrócimy, to jest duża szansa, że trochę jeszcze pożyjemy! A jak tam pójdziemy – mówiła, wskazując palcem na mroczny lasek parku – to całkiem prawdopodobne, że załatwi cię jakiś bandyta, czy coś.
Chwila ciszy. Wszyscy stali w miejscu, przed parkiem. Nikt nie mógł znaleźć argumentu na to, co powiedziała Kate, a każdego, oprócz niej, coś ciągnęło teraz do tego parku. W końcu głuche milczenie przerwą swoim wybitnym argumentem, zaakceptowanym przez ogół, Paul:
- No to co? – wypowiedział się Paul, wszyscy mu przytaknęli i skierowali się w stronę lasku. Tylko Kate przystanęła jeszcze na chwilę, obejrzała się za siebie... i jednak poszła z drużyną. Nie chciała wracać sama. Wolała iść do jaskini niedźwiedzia z przyjaciółmi, niż samotnie wracać przez niebezpieczne uliczki Bookstown. W oku zakręciła się łza przerażenia.
Przyjaciele wkroczyli na plac zabaw, z oczywistych przyczyn opustoszałych o tej porze. Zaraz za placykiem zaczynał się las, w którego kierunku zmierzali. Było bardzo ciemno. Nawet w tej otwartej jeszcze przestrzeni niewiele było widać. A to, co było widoczne, wyglądało teraz wręcz przerażająco. Huśtawki, karuzele, pojedyncze drzewa, krzaki – od wszystkich tych rzeczy bił teraz jakiś dziwny chłód, przyprawiający o lęk całą drużynę. A jeszcze mroczniejszy lasek był coraz bliżej.
Każdy, najcichszy nawet, dźwięk wydawał się podejrzany. Za każdym razem okazywało się jednak, że to któryś z naszych podróżników potknął się o coś, albo nadepnął na coś, albo chrząknął, albo przełknął ślinę, i tym podobne. Druhowie szli coraz szybciej, jakby wydawało się im, że ominą w ten sposób niebezpieczeństwa, które na nich czyhają. Na czele szli obok siebie Patrick i Paul, za nimi, również w parze, Michael i Kate, trochę mniej przekonani do całej tej wędrówki.
Stanęli przed lasem – tylko na chwilę. Po czym każdy wziął głęboki wdech i odważniacy zgodnie wstąpili do lasu, nie oglądając się nawet za siebie. „Niech mam już to wszystko z głowy” – każdy myślał teraz w duchu, dygocąc z przerażenia. W lesie było okrutnie ciemno, nie widać było prawie nic. Młodzi parli naprzód, nie patrząc na boki i nie oglądając się za siebie. Szli najszybciej, jak się dało, aby w jak najkrótszym czasie znaleźć się po drugiej stronie parku. Las wyglądał w ich oczach, jak w fantastycznej bajce – mrok, strach i puchacze, których tutaj było dużo.
I w pewnej chwili dał się słyszeć cichy szmer.
- Co to?! – szepnął energicznie Patrick, zatrzymując pochód. Drużyna stanęła i wytężyła słuch. Szmer się powtórzył, a co gorsza, Patrick doszedł do wniosku, że pochodzi tuż zza jego pleców. Odwrócił się natychmiast i przyglądał się uważnie otoczeniu, wysłuchując szmerów, które się powtarzały. W jego oku zakręciła się mała, niewinna łza. Po namyśle przywódca spojrzał na Michaela.
– Ty kretynie! – wściekł się, już nie szeptem zwracając się do kolegi. Patrick zauważył, że jego przyjaciel to ciszej, to głośniej, tarł nogą o ścieżkę, wywołując efekt zbliżania się i oddalania szmeru.
Drużyna, która już dawno zauważyła, co jest grane, nie mogła powstrzymać się od śmiechu – i to wcale nie takiego cichego.
- Widzisz, coś narobił! – wnerwił się Patrick.
- Rozluźniłem atmosferę... – odparł żartowniś, który nie potrafił teraz zachować powagi.
I atmosfera faktycznie nieco się rozluźniła. Po żarcie Mike’a kompania nie bała się już tak bardzo tego lasu, towarzysze szli bardziej wyluzowani, nabierając przeświadczenia, że opowieści o niebezpieczeństwach czyhających na ludzi spacerujących po uliczkach Bookstown i lesie Green Park są grubo przesadzone. Momentami odczuwali nawet lekki zawód, brak satysfakcji, mieli bowiem szczycić się tym, że wyszli cało z wielkiego niebezpieczeństwa, a tu... dziecinada. Jednocześnie jednak odczuwali ulgę, bo przedtem naprawdę ogarniał ich strach na myśl, że może ich napaść jakiś zbrodniarz...
Po dziesięciu minutach szli już zupełnie na luzie, nawet rozmawiając dosyć głośno, już nie szeptem, gdy nagle Michael potknął się o coś (w takim mroku ciężko było cokolwiek zauważyć) i wyrżnął głową w ziemię. Serca podskoczyły wszystkim do gardeł. Przyjaciele odruchowo obejrzeli się za siebie, a raczej – spojrzeli pod siebie. Chłopak potknął się o jakąś starą księgę. Michael natychmiast wyciągnął rękę w jej kierunku.
- To moje! – warknął dziecinnie. – Ja się o to potknąłem! – po czym wziął księgę do ręki, a wszyscy przyglądali się z zaciekawieniem. Jak się okazało, książka była zamknięta na kłódkę. W żaden sposób nie dało się tego otworzyć... chyba, że kluczykiem.
- Szukajcie klucza! Może jest tu gdzieś w pobliżu! – pogonił kompanów do pracy Patrick, sam też zaczął szukać.
Drużyna wzięła się do roboty. Było ciemno, więc obmacywali ścieżkę i ściółkę, jak niewidomi. Nie mogli znaleźć klucza.
- Nic nie ma! – odezwał się po pięciominutowych poszukiwaniach Paul.
- Ej! Może przeczytajmy, co jest na okładce napisane! – zaproponował podniecony Michael.
- W nocy nic nie przeczytasz... do tego w lesie – odparła Kate.
- Ja mam latarkę! – krzyknął rozradowany Patrick, wyjmując z kieszeni to urządzenie.
- Nieee! – wydarł się Mike, wyrywając natychmiast koledze z ręki latarkę. – Odbija ci?!
- No co?! – oburzył się Patrick.
- Nie jest aż tak bezpiecznie! Może od razu zawołaj do wszystkich zbójców włóczących się po tym lesie, że tu jesteśmy, co?! – Michael zdenerwował się do czerwoności. Przeważnie był spokojny, ale w sytuacjach awaryjnych tak właśnie reagował.
- No, to spróbuj to przeczytać bez latarki – powiedział całkowicie spokojnie szef drużyny.
I w tym był problem.
- No dobrze, dawaj tę latarkę – rzekł ze zniechęceniem awanturnik. Szef z tryumfującą miną wręczył koledze „przedmiot niezgody”.
- Tylko nie zepsuj – dodał Patrick figlarnie dla rozweselenia towarzysza.
Towarzysz nic nie odpowiedział. Zapalił latarkę i rzucił światło na okładkę księgi. Przyzwyczajeni już po tej godzinie wędrówki do ciemności podróżnicy zmrużyli oczy. Wszyscy wyraźnie widzieli widniejący napis:

Nie otwieraj księgi tej
Choćbyś bardzo ciekaw był
Co znajduje się tam w niej
W niej się wielki sekret skrył

Minuta ciszy. Oczywiście, poszukiwacze przygód nie mieli pojęcia, o co chodzi. Rozmarzyli się lekko. Poczuli się trochę tak, jakby przeżywali wielką, fantastyczną przygodę, gdzieś daleko od naszej planety... jak to się mówi, za górami, za lasami – taki tajemniczy wydawał im się ten napis. Każdy miał przed oczami obraz armii rycerskiej walczącej z ogromnym, zielonym smokiem. I każdy był myślami, marzeniami bardzo, bardzo daleko od Green Park, od Bookstown, od Anglii i w ogóle od naszego świata. To była jednak tylko chwila rozmarzenia. Milczenie przerwał nagle głos Patricka:
- Bajka jakaś – powiedział lekceważąco.
- Pamiętnik może – Paul skojarzył słowo „sekret” właśnie z tym.
- A ja jednak jestem ciekaw, co tam jest – rzekł Michael, który zapomniał już o tym, że jest obrażony i powinien ostentacyjnie milczeć.
- A czy ja mówię, że nie jestem ciekaw? – rzucił Paul.
- O matko jedyna! – wybuchła Kate, którą zawsze denerwowało, kiedy ktoś nie rozumiał intencji rozmówcy. – Jemu chodziło o to, że jego zdaniem tam jest co innego!
- Co na przykład? – zagadnął „sprytnie” szef. – Przepis na zabicie smoka?
- Oj, zamknij się! – Michael znowu wściekł się na Patricka. Kłócili się dosyć często. – Nie mam pojęcia, co tam może być i dlatego mnie to interesuje!
- Nie zajmujmy się tym teraz i nie awanturujmy się w środku Green Park! – wydarła się Kate, przekrzykując wszystkich. – Zapomnieliście już o niebezpieczeństwie?! – wreszcie chociaż jedna osoba zaczęła nabierać rozsądku.
W tym momencie wszyscy się uciszyli. Patrick postanowił zgasić i schować latarkę. Zanim jednak to zrobił, rzucił światło – zupełnie przypadkowo – gdzieś między drzewa i zobaczył... postać w jasnobrązowym płaszczu, czarnych kaloszach, w szarym kapeluszu. Twarzy nie zdążył się przyjrzeć. Wiedział tylko jedno – mężczyzna patrzył wprost na niego. Szef natychmiast zgasił latarkę.
- Zwiewamy – oznajmił cichym, drżącym głosem, po czym natychmiast zerwał się do biegu w kierunku, z którego przyszli.
Druhowie nawet nie pytali, co się stało, tylko w te pędy pobiegli za Patrickiem. Michael wyrzucił swoją księgę, aby lżej mu się biegło, i popędził co sił w nogach za kompanią. Nikt na nikogo nie zwracał uwagi, każdy myślał tylko i wyłącznie o sobie. Poziom adrenaliny dramatycznie się podniósł. Jedyne myśli, jakie chodziły teraz po głowach wędrowców, to: „Dlaczego dałem się namówić?”, albo „I po co nam była ta latarka!”. Nie był to jednak czas na takie rozważania. Czas był jedynie na paniczną ucieczkę.
Po piętnastu minutach maksymalnego sprintu podróżnicy wybiegli z lasu. Nigdy chyba nie mieli takiej próby wysiłkowej, ale adrenalina skutecznie tłumiła zmęczenie i zadyszkę. Dopiero po wybiegnięciu z parku przyjaciele zatrzymali się pod jednym z bloków i odsapnęli.
- Wybacz, ale muszę to zrobić – powiedział do Patricka Michael, wyjmując mu energicznym, nerwowym ruchem z kieszeni latarkę. Zaświecił nią w kierunku parku, aby sprawdzić, czy nie biegnie za nimi podejrzany typ w płaszczu. Nie biegł.
- Co ty żeś narobił – padł zarzut z ust Kate przeciwko Patrickowi. Usta jej drżały, jakby był co najmniej sześćdziesięciostopniowy mróz.
- Dobra, idziemy, wracajmy do domu. Cieszmy się, że jakoś wyszliśmy z tego cało – rozsądnie wypowiedział się Michael.
Tak więc, znowu szli mrocznymi uliczkami Bookstown, nadal drżeli, ale odczuwali wielką, piekielnie wielką ulgę. Idąc w stronę Green Park, bardzo się bali, a teraz czuli się tu prawie tak bezpiecznie, jak w domu. Wydawało im się, że jest widno i spokojnie, przytulnie nawet. Nie rozmawiali jednak w ogóle. Nie mieli nastroju do rozmów. Choć sytuacja wydawała im się teraz bezpieczna, nie pomyśleli o jednej rzeczy...
Doszli bowiem w końcu do skrzyżowania, na którym to się zawsze rozstają. Paul szedł w Short Street, Patrick – w Long Street, a Michael i Kate – w Member Street. Czyżby dwie osoby miały iść same? Podróżnicy stanęli, jak wryci. W tym momencie dotarło do nich, że ośmieszyli się sami przed sobą. Oczywiście, poszły kolejne zarzuty pod adresem Patricka.
- Ty idioto! Po co nas namawiałeś?! – krzyknął Paul, który do tej pory wydawał się trzymać stronę szefa.
- A nie macie swojego rozumu? – bronił się Patrick. – To w końcu wy się dobrze uczycie, intelektualiści, więc powinniście myśleć! Czego wymagacie od takiego tępaka, jak ja?!
Te argumenty przemówiły do kolegów (oraz koleżanki), a ci przestali się denerwować. Zaczęli myśleć... w pośpiechu. Wiedzieli, że im dłużej stoją na mieście, tym większe jest niebezpieczeństwo. A myślenie w pośpiechu na ogół nie daje wspaniałych rezultatów. Po paru minutach milczenia odezwał się Patrick.
- No dobra – rzekł niechętnie. – To w zasadzie w największej części moja wina, żeśmy się tam wybrali. Dlatego pomysł mam taki, że wy, Michael i Kate, pójdziecie sobie w Member Street...
- Bardzo odkrywcze – wtrącił złośliwie Mike.
- Jeszcze nie skończyłem! Teraz kończę: a ja pójdę z Paulem do jego domu i sam wrócę do swojego.
- Głupie – natychmiastowa odpowiedź Kate, której jakoś tak rzadko zdarzało się być miłą dla „przywódcy”.
- No dobrze, to mam w zanadrzu również lepszy pomysł! – błyskotliwie odparł Patrick.
- Nie wiem, czy opłaca się tracić czas, ale słuchamy – koleżanka dalej dokuczała „szefowi”.
- Mianowicie, taki, że wykonamy twój genialny plan.
- Jaki? – spytała ze zdziwieniem Kate.
- Żaden.
- Rozmowa zeszła na dokuczanie sobie nawzajem – wtrącił się nieco przemądrzale do dyskusji Mike. – Jak Patrick chce wracać sam, to niech wraca. Ktoś musi. A rzeczywiście on na to najbardziej chyba z nas zasłużył.
Dyskusja zakończona. Pomysł zaakceptowany. Uczniowie pożegnali się, tym razem zachowując się wobec siebie dosyć serdecznie. Znowu zaczął się spory strach. Iść w dwójkę, to nie to samo, co w czwórkę! A co miał powiedzieć Patrick, który szedł ze świadomością, iż niedługo będzie wcale nie taki mały kawałek drogi pokonywał sam, jak palec! Kiedy tak szedł obok Paula, miał wrażenie, że był to najgłupszy pomysł w jego życiu, głupszy nawet od samej wyprawy do Green Park...
Michaelowi i Kate serca podchodziły do gardeł. Co i raz oglądali się za siebie, wykonywali gwałtowne, odruchowe ruchy, tak jakby zrywali się do ucieczki. Kate mało zawału nie dostała, kiedy do jej uszu dotarł – z bardzo bliska – głośny szelest... okazało się, że był to tylko zwykły szczur. Z miejsca rozstania do swoich domów (bo mieszkali obok siebie) mieli jakieś dziesięć, może piętnaście minut, ale minuty te ciągnęły się dla nich godzinami.
Tymczasem Patrick i Paul dochodzili już do domu... do domu Paula, oczywiście.
- Już niedaleko – odzywa się z ogromną ulgą Paul. – Wiesz, zaraz będę chyba szalał z radości, że to wszystko skończyło się tak dobrze, że jakoś wybrnęliśmy z kłopotów. Rodzice będą wściekli, będę miał niezłą wichurę w domu, ale co mnie to teraz obchodzi! – mówił już z wyraźnym uśmiechem na twarzy. Patrick, nie wiadomo dlaczego, wcale się tak nie cieszył.
W tym samym czasie do domu zbliżali się Michael i Kate. Wreszcie weszli w uliczkę Churchill Street – uliczkę, na której stały oba domki. Już widać było ich niewyraźne kontury. Na twarzach naszych bohaterów zagościł uśmiech... uśmiech ulgi. Przyspieszyli kroku, szli coraz szybciej, zapominając o tym, co ich czeka w samym domu. Zresztą, czy po takich przeżyciach, to się może wydawać straszne?
Byli o jakieś dwadzieścia – trzydzieści metrów od obu domów (domki były po dwóch stronach ulicy, naprzeciw siebie). Wtedy zobaczyli, jak zza rogu ulicy (odległego o jakieś pięćdziesiąt do sześćdziesięciu metrów) wyłoniła się jakaś czarna sylwetka. Człowiek wyglądał na wysokiego i szczupłego mężczyznę. Miał na sobie kapelusz i płaszcz. Michael i Kate na chwilę stanęli, jak wryci... ale tylko na chwilę. Bo gdy tajemniczy mężczyzna zapalił latarkę, świecąc w ich kierunku, natychmiast wzięli nogi za pas. Byli po tej stronie ulicy, po której mieszkał Michael, więc pobiegli właśnie pod drzwi jego domu.
Patrick i Paul też dotarli pod drzwi domu... domu Paula, jak łatwo się domyślić. „Szef” zaczynał być zdenerwowany.
- Ej, słuchaj, Paul – powiedział drżącym, jak galareta, głosem. – A czy nie mógłbym jednak do ciebie zajść, czy coś – oczywiście to „czy coś” nic nie oznaczało.
- Ależ oczywiście! – roześmiał się Paul. – Każdy wiedział, że tak zrobisz... inaczej byśmy odrzucili twój pomysł – dodał pogodnie.
W normalnej sytuacji Patrick by się w takim przypadku obraził, ale tym razem czuł się zbawiony i odpowiedział jednym słowem:
- Dzięki.
- Nie ma za co – w pełni wyluzowanym tonem odrzekł Paul.
Tymczasem Michael nacisnął pośpiesznie dzwonek. Drzwi otworzyły się natychmiast. Rozpłakana mama chłopaka od razu wpuściła dzieci do środka, o dziwo nie pytając, dlaczego Kate wchodzi do ich domu, podczas gdy jej dom jest po drugiej stronie ulicy. Ojca nie było w domu, bo gdyby był, to czekałby w drzwiach ze swoim czarnym pasem w ręce.
- Wchodźcie – powiedziała mama zapłakanym głosem. Przyjaciele weszli, pospiesznie zamykając drzwi za sobą – na kłódkę.
- Ty idź, wyjrzyj przez okno za tym gościem, a ja pogadam z mamą – szepnął Michael do koleżanki. Ta popędziła w stronę okna. – Mamo, ktoś biegnie pod nasz dom – powiedział bardzo dziwnym głosem, bo nie wiedział, jakim sposobem ma to powiedzieć, a musiał to oznajmić szybko.
- Jak to pod nasz dom? – równie dziwnym głosem zapytała mama.
- Nie wiem, co robić, Matko Przenajświętsza, Boże Jedyny!!! – Michael nie wytrzymał i zaczął lamentować, jak małe dziecko.
- Michael, chodź! – dotarł do niego głos Kate z jego pokoju. Chłopak opanował się i przybiegł do okna. – Patrz tam! – dodała, kiedy był obok niej, pokazując palcem pana idącego spokojnie w kierunku domu. Facet ten był faktycznie wysoki, miał około 1,90m wzrostu, ale za to szczupły. Miał na sobie brązowy płaszcz, szary kapelusz i te czarne kalosze. Tym razem dała się zobaczyć twarz tajemniczego człowieka.
- Przecież to Bob Parkstone! – krzyknął zaskoczony Mike. Bob Parkstone, to pan mieszkający kilka domów dalej.
- No właśnie. I patrz, co ma w ręce – dodała Kate. A w ręce, ku zdumieniu Michaela, miał właśnie księgę, o którą to on się potknął. Na chwilę chłopak osłupiał.
- Czyli to przed nim tak uciekaliśmy? – spytał cichym głosem.
- No... chyba... – odparła Kate, robiąca wrażenie nieco zdenerwowanej. Takie wielkie zamieszanie z powodu spokojnego sąsiada! – A co robi twoja mama?
- Nie wiem. Natychmiast, jak powiedziałem jej, że ktoś biegnie, przyszedłem tutaj, bo mnie zawołałaś.
- To idź ją uspokoić. Zaraz przyjdzie pan Bob.
Sytuacja była bardzo dziwna. Po tylu przeżyciach w ciągu jednego dnia do mamy Michaela niewiele docierało, ale w końcu udało się ją uspokoić. Trzeba przyznać, że miała naprawdę opanowanego syna.
Sąsiadowi nie otworzyli drzwi. Mama nie miała ochoty rozmawiać teraz z panem Parkstone, a „wędrowcy” bali się go trochę. Kiedy ochłonęli nieco, zauważyli, że fakt, iż chodził w nocy po Green Park, jest dosyć dziwny. Jaki rozsądny, dorosły człowiek o tej porze tam chodzi? Co on tam miał do załatwienia? Poza tym, jak to się stało, że ni stąd, ni zowąd zjawił się blisko ich domu, a przez całą drogę go nie widzieli? Szpiegował ich? Jeśli tak, to po co? „Dziwny ten gość” – myśleli sobie teraz podróżnicy.
Kiedy wszyscy w miarę doszli do siebie, nadeszła pora na podstawowe pytania.
- A gdzie tata? – spytał w końcu Michael, który do tej pory się nad tym nie zastanawiał.
- Poszedł was szukać z rodzicami Kate – odpowiedziała mama.
- A, to dlatego się pani nie zdziwiła, że przychodzę tutaj, mimo że mieszkam obok – rzekła Kate. – Moich rodziców nie ma w domu.
- Ja miałam czekać na was w domu... jakbyście wrócili – dodała matka Michaela.
- Czemu na mnie nie krzyczysz? Zawsze robiłaś awantury za takie historie... – zdziwił się Michael.
- Eee tam... Tylko mi ulżyło, że przyszliście. Nie mogę krzyczeć. Zresztą, ojciec pewnie zrobi porządną awanturę... – mówiła ponuro mama.
Jej słowa się sprawdziły. Ojciec Mike’a oraz rodzice Kate wrócili około godziny trzeciej w nocy. Kiedy dziewczyna odeszła z mamą i tatą, w domu chłopaka wybuchła naprawdę ogromna awantura. Trzy godziny wrzasku i porządne lanie. Ta piątkowa noc nie była spokojna.
Następny dzień. Sobota. Około godziny jedenastej nasza „bohaterska” czwórka spotkali się przy domu Paula. Uliczki miasta były raczej puste, ale o tej porze wyglądało to zupełnie inaczej. Spotkanie rozpoczęło się drętwo. Podróżnicy byli w nastrojach – i co im się dziwić – smętnych. Mało się odzywali, atmosfera była ponura. Później dopiero zaczęły się jakieś sporadyczne śmiechy, trwało to jednak krótko, bo w końcu nadszedł czas na temat, który wszystkich nurtował i od którego żaden z bohaterów nie mógł oderwać myśli.
- Słuchajcie – zaczął Michael. – Nie wiecie tego jeszcze, ale ten, przed którym uciekaliśmy, to Bob Parkstone, mój sąsiad. Nie było się czego bać.
Wszystkich zamurowało.
- Jak? Jak to Parkstone? – jąkając się, wydusił z siebie Patrick.
- Widzieliśmy go wczoraj pod naszym domem. Niósł tę księgę, o którą się potknąłem.
- Był w brązowym płaszczu, szarym kapeluszu i czarnych kaloszach? – zagadnął zdumiony Patrick.
- Dokładnie tak – wtrąciła się Kate.
Chwila milczenia.
- Moim zdaniem, to dziwny gość... podejrzany – wyraził swój pogląd Paul. – Słyszałem o nim różne plotki. Podobno w nocy chodzi sobie spokojnie ulicami Bookstown i zupełnie się nie boi. Ludzie czasem widzą go przez okna.
- Nie wiedziałam o tym – odezwała się Kate.
- Czy uważasz, że może... – zaczął Patrick.
- Całkiem możliwe – przerwał mu Paul. – Myślę, że może mieć dziwne powiązania. Mało kto nie boi się chodzić nocą po Green Park. I wiecie co? – tutaj trochę ściszył głos. – Słyszałem, jak ktoś nazwał go kiedyś: Maldenholm. Może to jakaś ksywa...
- Faktycznie, dziwne – wtrącił się Michael.
- Zawsze odczuwałem lęk do tego człowieka – rzekł Patrick.
- No, ale nie przekonujcie się do tego wszystkiego stuprocentowo – przywołał do porządku towarzyszy Paul. – To wszystko nie musi świadczyć o tym, że ma powiązania z gangsterami. To tylko przypuszczenie.
- A ja jestem ciekaw, o co chodzi z tą księgą – rzucił Michael.
- Nie przesadzaj! Chce ci ją oddać i tyle, bo myślał, że jest twoja, że ją upuściłeś – swoją teorię wygłosił Patrick, zresztą robiła ona wrażenie bardzo prawdopodobnej.
Około szesnastej Michael z powrotem był w domu. Mimo mrocznych opowieści o panu Bobie (czy tam Maldenholmie), teraz Mike czuł się dosyć bezpiecznie. W końcu z Parkstonem zawsze jego rodzina żyła dobrze. Sąsiad nawet dosyć lubił rodzinę chłopaka. W odwrotną stronę to nie działało. Rodzice Michaela zawsze uważali Boba za dziwaka. Nie miał żony, tym bardziej dzieci, w domu nie można go było zastać prawie nigdy, żył sobie w miarę dobrze, a przecież nie miał pracy! To zawsze wydawało się być podejrzane.
Nasz bohater siedział sobie spokojnie w domu, czytając książkę. Oczywiście, radość życia jeszcze mu nie powróciła po tej ciężkiej nocy, ale spokój – owszem. Tymczasem ktoś zapukał do drzwi domu. I znowu adrenalina powolutku pięła się ku górze w organizmie Michaela. Obawiał się, że dzwoni pan Bob. „Spokojnie. On tylko myśli, że to moja książka i chce mi ją oddać” – uspokajał się Mike.
Do drzwi podszedł ojciec chłopaka. Mike wychylił głowę ze swojego pokoju i patrzył, co się dzieje. Ojciec otworzył drzwi i zobaczył za nimi, tak jak się spodziewał nasz bohater, Boba Parkstone’a. Znowu w brązowym płaszczu, sięgającym mu do kolan, czarnych kaloszach i szarym kapeluszu... no i znowu z książką w ręku.
- Dzień dobry – pozdrowił ojca Michaela.
- Witam – odpowiedział zdziwiony tata, przyglądając się przedmiotowi, którą trzyma pan Bob. – Proszę, niech pan wchodzi – rodzice Mike’a nie znali historii z sąsiadem, bo syn im jej nie opowiadał. Powiedział, że przez cały czas było bezpiecznie i nic się nie działo.
- Nie, nie, nie, ja tylko na moment. Pana syn to zgubił chyba. Proszę przekazać – rzekł „Maldenholm”. Michael cały czas przyglądał się sytuacji. Jego ojciec wziął do ręki księgę i obejrzał okładkę. Nie patrzył w tym czasie na sąsiada. Mike natomiast bacznie obserwował, co się dzieje. I oto, ku wielkiemu zdumieniu naszego bohatera, pan Parkstone z uśmiechem na twarzy zaczął powoli... zamarzać. Lód powoli pokrywał go, idąc od kapelusza w dół. Pan Bob cały czas patrzył w oczy Michaelowi, uśmiechając się do niego. W końcu cały został przykryty lodem. Wtedy zaczął się topić. I, ku jeszcze większemu zdziwieniu naszego bohatera, sąsiad topił się razem z lodem – jakby był rzeźbą lodową. Po pół minuty ze znajomego została tylko mała kałuża pod drzwiami. Mike’a zamurowało. Nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa. Wszedł z powrotem do swojego pokoju, usiadł na krześle i wziął kilka głębokich oddechów.
Gdy ojciec przejrzał okładkę, spojrzał znowu na Maldenholma... a raczej chciał spojrzeć... bo już go nie było.
- Ach, dziwak z tego Boba – mruknął pod nosem. – Mógłby chociaż powiedzieć do widzenia... a nie oddać książkę i iść sobie.
Wszedł do pokoju Michaela.
- Masz, to twoje – powiedział ostrym, surowym tonem, był jeszcze obrażony. – Pan Parkstone powiedział, że to zgubiłeś.
- Tak, tak, dzięki tato – syn udał, że wie, co jest grane. W rzeczywistości jednak był oszołomiony. Na próżno pocieszał się, że to „na pewno jakaś sztuczka”. Trudno przecież w to uwierzyć, jak się po prostu widzi, że ktoś zamarzł i stopniał... a nie było nawet zimno!
Michael nie dowierzał. Czuł się, jak w książce fantasy, ale nie wierzył, że to możliwe, aby takie rzeczy działy się na świecie. To na pewno da się jakoś logicznie wytłumaczyć! Wyjrzał przez okno i zobaczył tam... pana Boba wracającego do domu. Odetchnął z ulgą. „Znaczy, że jakaś sztuczka” – stwierdził. Czy na pewno? To okaże się później.
Postanowił spojrzeć na okładkę... jeszcze raz. Książka, oczywiście, nadal zamknięta była na kłódkę. Przyjrzał się i pod wierszem, który przeczytał w lesie, zauważył drugi wiersz, bardzo słabo widoczny.

Znalazłeś Mocy Księgę
Zmienisz się we włóczęgę
Wyrusz więc w wyprawę już
By do księgi znaleźć klucz

W tym momencie Michael odczuł dokładnie to samo, co w lesie Green Park, kiedy czytał ten pierwszy wiersz. Znów miał przed oczami wyraźny obraz rycerzy walczących z ogromnym, zielonym smokiem, buchającym ogniem. „Podróżnika” zupełnie odcięło od świata rzeczywistego... na kilka minut. Poczuł się naprawdę przyjemnie. Rozkoszował się swoim pięknym marzeniem o przygodzie. Po paru minutach obudził się. Nie miał już takiego złego nastroju. Przestał się przejmować dziwną „sztuczką” sąsiada. Był zrelaksowany, ale jednocześnie znudzony. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. Nagle świat wydał mu się taki szary, nudny. Chciałby wreszcie coś przeżyć. Coś ciekawego. Usiadł na kanapie przy oknie i wyjrzał przez nie. Patrzył ze znudzeniem na swoje podwórko, uliczkę, sąsiednie domy...
W pewnym momencie poczuł, jakby ktoś go puknął w plecy... bo puknął. Michael spodziewał się za sobą pewnie mamy albo taty. Obejrzał się więc i zobaczył... Boba Parkstone’a. Przeszedł go bardzo zimny dreszcz... Mike’a, oczywiście. Z trudem się otrząsnął.
- Co pan tu robi? – spytał z wielkim zdziwieniem.
- Może by tak dzień dobry na początek, co? – odparł pogodnie znajomy.
- Niech będzie, dzień dobry... to teraz pan już powie?
- Nie będę owijał w bawełnę. Jestem tu po to, aby przeprowadzić cię przez bramę Poniżej.
Chwila milczenia.
- Nie rozumiem – odparł po dłuższym namyśle Michael.
- Wielu rzeczy jeszcze nie rozumiesz. Ale nie martw się, kiedyś załapiesz. Teraz spójrz mi prosto w oczy – powiedział pośpiesznie sąsiad.
- Ale po co? – nasz bohater zaczął się bać.
- Nie dyskutuj, tylko patrz! – sąsiad złapał go za głowę i ustawił ją tak, aby Mike spojrzał wprost na niego. Tak też się stało. Oczy pana Boba nagle dramatycznie się powiększyły i zaczęły błyszczeć, przybrały żółtą barwę. Po kilku sekundach Michael padł na podłogę i zasnął.
Obudziło go jakieś ćwierkanie, czy coś w tym stylu. Otworzył leniwie oczy... i ku własnemu zaskoczeniu zobaczył, że znajduje się w jakiejś starej drewnianej chacie. To wyglądało, jak skansen. W chatce nie było nikogo, oprócz niego. Znowu go zamurowało. Co się dzieje? Gdzie rodzice? Kiedy ich zobaczy? I czy w ogóle? I czy oni już się martwią?
Michael parę minut leżał jeszcze w łóżku, próbując dojść do siebie. Zawsze w takiej sytuacji wstałby natychmiast i zbadał wszystko, byłby bardzo zdenerwowany. Teraz jednak miał za mało siły na nerwy. Chciał wypocząć i poukładać sobie wszystko w głowie. Cała ta sytuacja do niego nie docierała. Była nazbyt dziwna, aby mózg naszego bohatera zareagował na nią tak, jak na każdą dziwną sytuację. Mike nie był do końca świadom tego, co się dzieje. Leżąc, rozglądał się trochę, po pokoju, w którym przebywał. Stara drewniana chata. Wszystko z drewna, bardzo już ściemniałego.
- Gdzie jestem? – zapytał przerywanym głosem, jakby samego siebie.[/blok]##edit_bykesseg 2006-06-03 16:35:55##ed_end####edit_bykesseg 2006-06-16 20:40:21##ed_end##


Autor: 1581


Nasz serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Więcej informacji można znaleźć w Polityce prywatności.

ZAMKNIJ
Polityka prywatności