Kroniki Fantastyczne


[Krainy]


Serce Lasu

[blok]1.

W karczmie panował tłok. Na poustawianych pod ścianami ławach siedziała ciżba istot mieszanego pochodzenia. Widać było miejscowych chłopów, tęgich, jasnowłosych górali, można było dostrzec kupiących się w kącie krasnoludów, gdzieniegdzie siedział elf, bądź półelf, lubo z gatunku tych północnych górskich elfów, przez ogół nazywanych Svartelfami. Na osobnym zydlu, przy kominie, siedział nawet ork. Beztrosko chłeptał grochówkę, mlaskając przy tym i cmokając. Nie musiał się niczego obawiać. Tu, w Svartliku, ludzie byli tolerancyjni. Ludzie, elfy, krasnoludy, orkowie i inne rasy żyli tu sobie we względnym mirze, z rzadka jeno przerywanym jakąś drobną wojenką między dwoma plemionami, bądź sporem rolników o miedzę.
- Nie było łatwo, ale się udało. – mruknął Gwydion Larean, odrywając usta od kufla pienistego piwa. – Jesteśmy po drugiej stronie Gór Jastrzębich.
Dawid, siedzący obok druida, podniósł głowę znad stołu, na którym złożył ją po piątym, czy szóstym kuflu piwska.
- No… Juści… - czknął. – Ale co dalej?
- Myślę, że powinniśmy się trzymać razem. Mówiłeś kiedyś, że jesteś spragniony przygód. Jeśli nasza przeprawa przez góry nie zniechęciła cię do nich, to myślę, że podróżując ze mną znajdziesz ich aż za wiele. Ale, ale… Dziś nie myślmy o jutrze. Dziś przecie święto. Vindurlen. Dzień Sierpa. Hej, gospodarzu. Sam tu z baryłką piwa i tacą mięsiwa!
Karczmarz, niski, brodaty krasnolud w te pędy przybiegł dźwigając antałek, w którym coś wdzięcznie chlupotało, a zasię podszedł do rożna i po chwili wrócił z półmiskiem pełnym pieczonej baraniny.
- Zdrowiee! – darł się półork, salutując kuflem. – Zdrowie wszystkich tu obecnych, a przede wszystkim zdrowie naszego hojnego gospodarza.
Wychylił naczynie jednym łykiem, a za jego przykładem poszła większość zgromadzonej w karczmie ludności.
Psion po kolejnym osuszonym kuflu stracił siły już do imentu i zsunął się z ławy pod stół, gdzie smacznie zasnął, chrapiąc rozgłośnie.
- Słabeusz. – skomentował Larean, po czym wstał i chwiejnym krokiem ruszył ku drzwiom.
Po chwili wrócił, wyraźnie trzeźwiejszy. Rozejrzał się ciekawie po izbie, patrząc, kogo by tu można było zaczepić. Jego uwagę przykuł siedzący na zydlu koło komina ork, który skończył już zupę, a teraz usiłował oczyścić ubranie z resztek jedzenia, zlizując je językiem. Gwydion podszedł bliżej i, poszukawszy wpierw wolnego zydla, usiadł koło orka.
- Witaj. – rozpoczął rozmowę. – Miło spotkać swojaka na obczyźnie.
Ork uniósł oczy znad czyszczonej właśnie włosiennicy i spojrzał prosto w oczy druida.
- Ty człowiek, ja snahr. – ozwał się chrapliwym basem. – My żadne swojaki.
- Nie jestem człowiekiem. Jestem półorkiem. Harsnahr.
- Ty harsnahr? W to ciemne światło ja nie poznać. Jeśli tak, to ja szczęśliwy, że widzieć swój. Ja być Gmushrat z Czarnych Szpic. A ty kto i skąd?
- Gwydion Larean z Ostrych Kłów.
- Gwydhron?
- Nie. Gwydion.
- To nie nasze imię. Ty bardziej człek, niż snahr.
- Wychowałem się na zachodzie. Tamtejsi snahr też mają takie miana.
- Hyrbrak, Vassuhr, Thombrak. To są miana dla snahr, nie jakieś Gwydhron. Ale ja rozumie. Ja musieć dużo rozumie. Snahr na ugrag musi wiele rozumieć.
- Ugrag? Wygnali cię? Jesteś na wygnaniu?
- Stare dzieje. Ja już o tamtych nie pamiętać. Ja być wolny. Wolny snahr. Żadne plemie, żaden wódz.
- Ale dlaczego zapuściłeś się tak daleko od ojczyzny?
- Ludzie tu dobre. Nie bić, nie zabijać, nie przepędzać. Ja miał wyświadczyć im przysługa, ale ja nie móc.
- Dlaczego?
- Okazać się, że mieć kompan. Hazadar. Krasnolud. Tfu… - splunął. – A ja nie móc pracować z hazadar. Moje bóstwo zabraniać. Teraz ja pójść. Dalej. Gdzie nogi ponieść. Tylko noc w pełni nastanie.
- O co chodziło z tą przysługą?
- Ty musi pogadać z Hazadar. Jest na górze. Odpoczywa.
- Dzięki, towarzyszu. Może się jeszcze kiedyś spotkamy. Bywaj.
- Niech Zuharun ma cię z opiece. Zdrowo trzymaj. Ja żegnać.
Druid wstał, odsunął zydel na bok i wrócił do stołu. Zajrzał pod ławę, gdzie nadal leżał Dawid, mrucząc coś i pojękując. Gwydion dotknął jego czoła palcem wskazującym i wymruczał jakąś formułę. Na lekki błysk towarzyszący rzuceniu zaklęcia nikt nie zwrócił uwagi. Ciałem chłopaka wstrząsnął dreszcz. Otworzył oczy. Usiłując wstać, uderzył głową o blat stołu. Klnąc siarczyście wygramolił się na ławę i usiadł na niej, piorunując wzrokiem druida.
- Co to było? – warknął.
- Zaklęcie trzeźwiące. Cały alkohol, jaki w siebie wlałeś poszedł w cholerę. Ale nie mówmy o tym. Mam dwie wiadomości. Dobrą i złą. Zła jest taka, że nieopatrznie wznosząc toast postawiłem jednocześnie piwo wszystkim gościom zebranym w gospodzie. Dopiero przed chwilą to do mnie dotarło. Mamy w kiesie tylko parę miedziaków. Na szczęście nocleg mamy już opłacony, ale na śniadanie będzie tylko źródlana woda. I chleb, jeśli będziemy mieli szczęście.
- Brrrk… To źle. – burknął psion. Był cały czas otępiały. Zaklęcie trzeźwiące na wszystkich tak działało. – A ta dobra? Wiadomość, znaczy.
- Chyba będzie można zdobyć nieco grosiwa. Jeden człowie… to znaczy ork powiedział mi, że jeden krasnolud potrzebuje pomocy, by wyświadczyć przysługę miejscowym chłopom.
- A co my mamy z tym wspólnego?
- A to, że my możemy być tą pomocą.
- A skąd pewność, że na tym zarobimy? Powiedziałeś przysługa, nie praca. Być może chodzi o jakąś darmową…
- Raczej nie. – przerwał mężczyzna. – Jeśli krasnolud już zabiera się za coś, to musi to przynieść mu zysk. Spory zysk. Inaczej taki by się za to nie wziął. Krasnoludy to bardzo wyrachowane plemię. Przepuszczasz takiego w drzwiach, a on obrzuca cię podejrzliwym spojrzeniem i pyta: „Ile?”. Tacy są dla większości innych istot, jednak z drugiej strony bywają otwarci, skorzy do przyjaźni, szczerzy, a czasami nawet do bólu prostaccy. Z krasnoludem zjesz, wypijesz, pogawędzisz, posiłujesz się na rękę… Jeśli uważa cię za przyjaciela, oczywiście. Lub gdy ma cię za towarzysza przygody, albo jesteś jego współpracownikiem.
- Słyszałem – wtrącił Dawid. – Że w dawnych czasach prowadziliście z krasnoludami wojny.
- My, czyli kto?
- No orkowie. Nie wiadomo jak się zachowa, gdy cię ujrzy.
- Ja nie jestem orkiem. Jestem harsnahr. Połork. My nie walczyliśmy. My zachowaliśmy neutralność. A zresztą… Wojny prowadziły jeno wschodnie i południowe plemiona orków, a ja jestem z zachodu. A poza tym… Widzisz tą kupkę najemnych krasnoludów?
- Tak. On do niej należy?
- Nie. Inaczej nie szukałby pomocy. No, ale wracając do tematu… Koło komina siedzi ork. Czystej krwi snahr ze wschodu. A oni, co? Nic. Teraz żyjemy w pokoju.
- Wszyscy?
- No… Nie. Dwa szczepy orków, Uruk i Aversen i jeden krasnoludzki, Thorschwyrd, toczą ze sobą zajadłe walki. Ale Thorshwyrdzi nie pojawiają się poza ojczystym Duarg’ Zurthu, gdzie kują oręż na kolejne wojny.
- A ty?
- Co, „ja”?
- Twoja matka była orczycą. Z jakiego szczepu?
- Nie orczycą, tylko orkinią. Pochodziła z pokojowego szczepu Shlurganz.
- A czy…
- Nie chcę już o tym mówić. Jeśli masz zamiar jeszcze tu posiedzieć, to siedź. Ja idę pogadać z tym krasnoludem.
- Idę z tobą. – rzekł chłopak, podrywając się z miejsca.
- Dobrze. Idź pod schody i czekaj tam na mnie. Spytam karczmarza, gdzie ów krasnolud jest zakwaterowany. Znaczy w której izbie siedzi.
- Dobra. Choleeera… Jak mnie kości bolą!
- Spadłeś po pijaku pod stół, a później wturlałeś się pod ławę. Gdyby kości nie bolały, znaczyłoby to, że coś z tobą nie tak. No. Idę. Czekaj pod schodami.

2.

Gdy stanęli przed drzwiami izby numer pięć, Gwydion powstrzymał Adsalera, który już wyciągał rękę, aby zapukać.
- Czekaj. – powiedział. – Jakby się coś pytał, wiesz… Skąd jesteśmy, gdzie zmierzamy, to nic nie mów, żeś był w zbójnickiej kompaniji, ani o naszych przygodach podczas przeprawy przez góry. Nie gadaj też, żeś jest… No wiesz, kim. A najlepiej to siedź cicho. Ja będę rozmawiał. – zakończył, po czym zbliżył dłoń do drzwi i zapukał delikatnie we framugę.
Odpowiedziało milczenie. Po chwili zapukał głośniej. Dalej nic. Wreszcie począł walić pięścią w odrzwia, tak, że te skrzypiąc niemiłosiernie niemal z zawiasów wypadły. Nareszcie z wnętrza dobiegł głos. Chrapliwy i gburowaty:
- A wlazł! Czego? Ja śpię! No, cholera, psiajucha! Godać, czego chcecie i won!
Druid wziął głębszy oddech, nacisnął klamkę i wszedł do środka. Za nim cichcem wsunął się Dawid. Pomieszczenie było niewielkie, oświetlone ledwo tlącym się kagankiem. Nie było tu żadnych sprzętów prócz wielkiego, okutego żelazem kufra pod oknem i zbitego z dębowych belek wyrka, na którym siedział krasnolud. Niski, krępy, z długą, rudą brodą związaną w dwa warkocze - co było ostatnio w modzie nie tylko wśród krasnoludów - łysy, odziany w prosty skórzany kubrak i takież spodnie. Pod odzieniem prężyły się muskuły. Małe zielone oczka patrzyły nieprzyjaźnie.
- Czego tu?- warknął.
- Myy… no… - zająknął się półork. – Słyszeliśmy, że szukacie, panie, pomocników i…
- Ano szukam, szukam. A wy co, niby te pomocniki?
- Właśnie…. Chcielibyśmy, ja z towarzyszem, zaoferować swoje usługi.
- Chcecie mi pomagać? A jakiż w tym wasz interes, hę?
- Ty nam to powiedz.
- Ha! – krasnolud plasnął dłońmi w kolana. Napięcie momentalnie opadło. – To rozumiem! Dusze macie, panowie, iście krasnoludzkie. Dobrze. Dostaniecie uczciwą zapłatę. Po dziesięć procent od sumy zarobku każdy. Stoi?
- Hmm… Trochę mało.
- Cóż… To trudna robota. Nie poradzę sobie bez pomocników. Niech będzie… po dwadzieścia pięć.
- Zgoda.
- Ha! Pięknie. Siadajcie. Nie, nie na podłodze, ady tu, na sienniku, kole mnie. Wypadałoby się przedstawić. Jestem Vardi Schwartz – Dvensverig z Hossensvert. A wyście, kto?
- Ja jestem Gwydion Larean z Ostrych Kłów, a to mój kompan…
- Dawid Adsaler ze Srebrnego Dębu. – dokończył chłopak.
- Co was tu w ogóle sprowadziło. Dzikie to strony, z rzadka jeno odwiedzane przez podróżnych ostatnimi czasy.
- Jesteśmy wędrowcami z południa. Znaczy… Towarzysz jest z południa, ja jestem z Zachodniej Wyspy. Zachodniej części Dwóch Ziem. Podróżujemy razem od Stoczyzny. Ja jestem druidem i poszukuję nowych ziół dla Kręgu, a Dawid towarzyszy mi z młodzieńczej żądzy przygód.
- Ha! Przygody. Taaak… Ja też wyruszyłem by szukać przygód. No i pieniędzy, rzecz jasna, he, he, he… A właśnie, właśnie… Jeśli macie mi pomagać w mojej robocie, to musicie wiedzieć, co i jak. Otóż tutejszym drwalom staje na przeszkodzie las.
- Las? – parsknął Dawid. – A nie można go po prostu wyciąć?
- Nie można. Drwale próbowali. Od wielu wieków. Ich wysiłki szły na marne, gdyż jakaś, psiajucha, siła z wnętrza lasu powodowała, że drzewa stały się nieczułe na ostrza siekier. Próbowano różnych sposobów: podkopywania korzeni, piłowania… Uciekano się takoż do magii, ale nic to nie dało. Wreszcie dali pokój i poczęli wyrąbywać drzewa na stokach gór, albo w dolinach. Wszystko szło pięknie przez ponad trzy wieki, przez ten czas do owego niezniszczalnego lasu przylgnęła nazwa Las Kamiennych Pni, aż tu nagle drzewa poczęły ożywać.
- Ożywać? Jak to… - zaczął chłopak, lecz półork uciszył go gestem.
- Ano tak – kontynuował Vardi. – Że od dobrych paru tygodni ze wsi znika bydło, zboże… Wszystko. Ostatnio wydawało się, że został porwany nawet człowiek, ale okazało się, że się zapił i znaleźli go śpiącego w trzcinowisku nad jeziorem, co to leży na północny wschód od wioski. Ale wróćmy do sedna. Kilku chłopów zauważyło wielkie, wysokie na dwanaście do szesnastu stóp postacie o pokrzywionych tułowiach i członkach. Widać było, że coś niosą i zawsze później okazywało się, że z zagrody coś znikło.
- A jak dokładnie wyglądały te stwory?
- Pytałem chłopów, lecz odpowiadali, iż intruzi pojawiali się zawsze w nocy i nic nie było widać. Więc postanowiłem przyczaić się na jednej z farm i obejrzeć dokładnie te stworzenia. Przez kilka nocy był spokój, aż wreszcie stało się. Wczoraj. Jak zwykle przesiadywałem ukryty w chlewiku, na poddaszu, patrząc przez wyziorek w dachu na okolicę. Oczy kleiły mi się niemiłosiernie, aż wreszcie zasnąłem. Obudziło mnie jakieś skrobanie. Poderwałem się i patrzę na dół przez wyziorek. I co widzę? Przed odrzwiami stoi takie wielkie cuś, pokrzywione, na piętnaście chyba stóp wielgie, gęby nijakiej nie ma, jeno dwa oczyska jarzące się zielenią. Stoi toto i majstruje łapą przy zawiasach. Ja w krzyk i łapię za topór, com go miał u pasa, a to jak nie huknie! Wrzasnęło tak, że aż mi się broda zjeżyła, a potem zaczęło uciekać. Gnało jak otrok popędzany strachem. Dopadło lasu i znikło w jego czeluściach. Ja szybko w dół, po drabinie, otwieram wrota, patrzę, a one całe podrapane, poszarpane, zawiasy niemal ze szczętem zniszczone, a na drodze tropy. Ślady łap, czy stóp tego potwora. Długie na trzy stopy, siedmiopalczaste, po trzy palce z przodu, dwa z tyłu i po jednym na bokach. Myślę se: „Co za licho?” Wzruszyłem ramionami i poszedłem zdrzemnąć się do gospody, ale zasnąć nijak nie mogłem, bom się cały czas głowił nad istotą tych bestyj. Wyście są, Gwydionie, druid, tak?
- No… Tak.
- To nie wiecie, co to mogło być? Bestyja jakowaś piekielna, tfu!
- Mam przypuszczenia… Z opisu wynika, że to drzewolud. Oczy świeciły na zielono?
- Tak. Jak mi broda miła.
- Więc trzeba wykluczyć smrekomieńce, bo one są czerwonookie, drzewce takoż, bo one są wielkie na co najmniej pięćdziesiąt stóp. Pozostają tylko dwie możliwości. Koroniec, albo ent. Nie widzieliście przypadkiem, jaką miał skórę? Korowatą, czy gładką?
- Nie… Za ciemno było, ale wydawało mi się, że jest raczej gładka.
- Więc pewnie ent.
- Ent? Co to jest ent?
- Enty są stworzeniami, które powstały na świecie jako pierwsze. Przypominają drzewa, bo też są nimi w istocie. Są inteligentnymi roślinami. Jak wyglądają, sameś widział.
- A widział, widział. Są agresywni?
- Raczej nie, chyba, że ich ktoś napadnie, niszczy mateczniki, albo nie ma szacunku dla przyrody.
- Nie są agresywne, a jednak chudobę i spyżę porywają. – przerwał psion.
- He! To nie jest agresja, raczej szkodzenie. – uśmiechnął się krasnolud. – Pewnie żarcia nie mają, to kradną, by zaspokoić głód.
- Nie. – sprzeciwił się Larean. – One nie jedzą jak ludzie, ani jak zwierzęta.
- „Ludzie, ani zwierzęta”? – Schwartz – Dvensverig spiorunował Gwydiona bazyliszkowym wzrokiem. – A elfy, niziołki, gnomy i my, duergowie, krasnoludy to niby te zwierzęta, tak?
- Nie… - speszył się Gwydion. – Ludzie w sensie… No… Istoty inteligentne.
- Acha… - twarz krasnoluda rozchmurzyła się nieco. – Ta wasza ludzka mentalność przyczyni się kiedyś do poważnego konfliktu wynikającego z jakiegoś nieporozumienia. Ale, ale… Móści Gwydion, mieliście mówić jak te enty żreją. Słucham, więc.
- No… Odżywiają się przez pobieranie energii ze słońca poprzez liście, a środki odżywcze biorą z gleby wykorzystując do pobierania ich swe korzeniopalce. Po prostu odżywiają się jak rośliny. Druidzi mówią na to fotosynteza.
- Hmmm…. – mruknął Vardi. – Dziwny jakiś sposób, ale nie wnikam… Jak wy tak mówicie, to tak pewnie musi być. Wyście są druid, w sprawach wszelakich obeznany, a ja jeno prosty wojak krasnoludzki. Mnie tam mać technika bliższa niż natura i na niej się wyznaję, takoż na wojaczce. A właśnie, właśnie… Co z tymi entami? Czy trza coś więcej o nich wiedzieć?
- Wyznają wiarę w Aenweddiga – Ctharga, przybocznego Magna Mater. Nie należy jednak wymawiać przy nich obu tych imion. Należy mówić: Awgodon i Elesirild Zielonolistna. Nie powinno się też przy nich używać słów takich jak: topór, siekiera, ogień, technika, wyrąb i tym podobnych. Nie wolno takoż mieć przy sobie nic, co choć trochę przypomina topór.
- O… Dobrze, żeście mi to powiedzieli, bom zamierzał iść do lasu na renkone… reneko.. renetk… no, rozejrzeć się i wziąć dla bezpieczeństwa mój wierny topór, ale jak tak, to lepiej go tu ostawić.
- Macie zamiar iść do lasu? Kiedy?
- Ady jutro z samego rana. A co, chcecie iść ze mną?
- Tak. Przecież mamy być towarzyszami.
- Dobrze. – krasnolud poderwał się z wyrka. – Więc widzimy się jutro… No, powiedzmy na jakieś dwie godziny po wschodzie słońca, przed chatą sołtysa. To ta duża na środku wsi, kryta czerwoną dachówką.
- Wspaniale. – półork wstał, a za nim powstał psion. – Dzięki ci, przyjacielu, za zgodę na przyłączenie się do ciebie. To teraz tworzymy kompaniję. Hanzę.
- Ano racja.
- To do obaczyska. Widzimy się jutro. Bywaj. I dobrej nocy.

3.
Znalazłszy się w swojej izbie, identycznej z tą, którą zajmował krasnolud, za wyjątkiem znajdujących się tu dwóch sienników miast jednego, Dawid popatrzył podejrzliwie na Gwydiona, po czym odezwał się w te słowy:
- Czy ty na pewno jesteś druidem?
Półork popatrzył nań ze zdziwieniem malującym się na twarzy, po czym odparł:
- Oczywiście. Nie widzisz znaku cechowego na moim czole?
- Widzę, tylko nurtuje mnie jedna rzecz. Druidzi przecież bronią natury, pomagają zagrożonym wyginięciem stworzeniom, a ta robota, którą mamy wykonać wraz z Verdim zanosi się na tęgą rzeź tych entów, czy jak im tam, które przeszkadzają tutejszym chłopom. A przecież enty są chyba zagrożone wymarciem i…
- Są zagrożone, owszem – przerwał druid. – Ale to, co się z nimi dzieje jest nienaturalne.
- A co się z nimi takiego dzieje?
- Wychodzą z lasu. Normalny ent nie jest w stanie oddalić się od swego lasu, boru, czy puszczy nawet na krok. Gdy to uczyni natychmiast zaczyna więdnąć i usychać. A te, o których mówił krasnolud mogą opuszczać matecznik bez szkody dla siebie. Jaki z tego wniosek? A taki, że coś się dzieje. Coś nienaturalnego. A druid winien walczyć z wszelką nienaturalnością. Bywały dawnymi czasy na Wschodniej Ziemi człekoszczury, w miastach trafiały się ysvaddeny, po lasach pętały się głowy na pajęczych nogach. A gdy my, druidzi, przybyliśmy z Zachodniej Wyspy poczęliśmy je tępić. Zabijać. Ale nie za pieniądze, jak jacyś najemni hycle, lecz dla świętego celu. Powiedzmy, że tak, jak paladyni…
- A człowiek? Człowiek też jest nienaturalny.
- Nie. Człowiek jest rzeczą… Istotą naturalną, gdyż pochodzi z naszego świata, wykształcił się z małpy, czy innego zwierza, a te wszystkie bestie, o których wcześniej mówiłem to efekty babrania się magią przez waszych czarodziejów i elfich mędrców. I przez eksperymenty gnomów i krasnoludów. A siła drzemiąca w sercu lasu też nie jest naturalna. Pochodzi z… Nie wiem skąd, ale na pewno nie występuje na naszej płaszczyźnie istnienia.
- Nie rozumiem.
- Nie musisz.
- Ale…
- Nie jesteś druidem, nie możesz tego zrozumieć. Wystarczy, że będziesz wiedział tyle: robota, której mamy się podjąć nie jest sprzeczna z druidycznym kodeksem, jasne?
- No… Chyba tak.
- To dobrze. A teraz spać. Jutro czeka nas ciężki dzień.
Larean ziewnął i rzucił się na posłanie, nie zdejmując nawet butów. Dawid postąpił za jego przykładem. Zasypiając chłopak usłyszał jeszcze jak druid mruczy: „Druidzi pomagają zagrożonym wyginięciem stworzeniom. Dobre. Ludzie są zagrożeni wyginięciem. Nawet nie wiedzą jak bardzo.”

4.

- Heeej – mruknął stary Olav. – Widzę ja, że się pod chatą sołtysa jacyś przybysze kupiom. Jest tam ten kobold, Vardyjn, czy jak mu tam ist…
Siedzący obok na ławie Sveren Bullwairth splunął tęgo na ziemię.
- Wojowniki jakoweś. – podrapał się w łeb. – Musi wynajęci przez sołtysa. Na drzewiaki pójdo.
- Ni dadzo rady. Na drzewiaki sposobu ni masz. Hej, patrz jeno na tego krasnala. Co un tam mo za pasem? Jakąś rurę żelazną, miast miecza. Co to może być?
- A kto ich tam wi, skrzatów zasranych. Miast ogniem i mieczem wojować jak przystało, uni jakoweś nowości, cuda – wianki wymyślajo. Technikja na to gadajom. Ehhh… Nic dobrego z tego nie wyniknie.
- Masz rację. Całkowitą rację.

5.

- Ha!! – ryknął Vardi Schwartz – Dvesverig. – Myślałem, że was strach obleciał i nie przyjdziecie. Wybaczcie, żem was tak nisko ocenił.
- Musieliśmy zjeść śniadanie, po którym mojego przyjaciela rozbolał nieco żołądek. – odkrzyknął Gwydion zbliżając się raźnym krokiem. Za nim dreptał Dawid, nieco blady na twarzy, toczący błędnym wzrokiem po gustownych, niewysokich chatach krytych złotą strzechą, a gdzieniegdzie takoż dachówką, w przypadku domostwa sołtysa, przed którym stał krasnolud – czerwoną.
- A cóż wy takiego jedli, że go tak sparło, co? Kiszkę z bazyliszka?
- Nie. – uśmiechnął się półork, usłyszawszy stary, ale cały czas jary dowcip. – Chleba trochę i wody łyk, czy dwa, ale pieczywo było spleśniałe, a jeszczem musiał mu zafundować silne zaklęcie trzeźwiące, a takoż sobie, bośmy się wczoraj tęgo spili, używszy tutejszego przedniego trunku.
- Ha! Dobry taki czar, co po nim nie masz kaca, nawet, gdy wypijesz beczułkę gorzałki.
- „Kaca”?
- Znaczy… Bólu głowy po wypiciu dużej ilości alkoholu. Tak moi ziomkowie nazywają ten stan. Ale dosyć tego, ruszajmy. Pogadamy w drodze, bo czasu niewiele, a trza by wrócić przed zapadnięciem zmroku. A poza tym… Widzicie tych dwóch dziadów? Tych na ławce?
- Tak. – odpowiedzieli równocześnie chłopak i druid.
- To miejscowe wiarusy, Olav i Sveren. Weterani dawnych wojen ludzko – krasnoludzkich. Nie darzą mnie oni sympatią. Widzicie jak łypią spode łba? Żyją przeszłością. Nie pojmują, że tera na całej północy mir jest, jeno cały czas bitki, a wojaczka im we łbie, choć pewnikiem teraz ni porządnego miecza, ni topora w garści żaden by nie utrzymał. Laska okuta im co najwyżej może się przysłużyć. Do podpierania się i na podwórzowe burki. Ha ha! A właśnie, właśnie… topora. Długo się zastanawiałem, jaką by tu broń przypasać. Czy miecz, dagę, młot, czy coś zgoła zupełnie innego. Mam ci ja w kufrze uzbrojenia pełno. Dumałem i dumałem, co wziąć ze sobą. – rozchylił poły szarego płaszcza ukazując lekką koszulkę kończą i łuskowy napierśnik. – Wziąłem zbroicę łuskowo – kończą, ale cały czas pozostawała nierozstrzygnięta kwestia broni. Wreszcie wymyśliłem. Zszedłem po kryjomu do mojego wozu i wyjąłem z tajnej skrytki to.
Odpasał coś, co wyglądało jak długa na stopę, pusta w środku stalowa rura zakończona drewnianą kolbą. Ze spodu zwisał kawałek metalu, który przy pociągnięciu zdawał się chować do środka. Krasnolud wyjął z kieszeni dwa woreczki. Z pierwszego wypał do rury nieco dziwnej czarnej substancji, zaś z drugiego wyjął ołowianą kulkę i wrzucił ją do owej tulei.
- To jest samopał. – oświadczył nie bez dumy na widok rozdziawionych gąb towarzyszy. – Nowy wynalazek, który zrewolucjonizuje przemysł zbrojeniowy. Gnomy i my, duergowie ciężko się napracowaliśmy. To cudeńko zieje ogniem! Wystarczy wsypać trochę czarnego prochu, kulkę wrzucić i pociągnąć za cyngiel, znaczy… Za to coś, co zwisa tam na dole rury. I bum! Kulka leci i leci… Ma toto większy zasięg niźli kusza, a i siłę w sobie większą, bo zdolne jest jednym strzałem powalić krętorogiego tura. I to byka. Aleć trudno z niego trafić ruchomy cel, a i przeładowanie nazbyt długo trwa. Ale, ale. Czas leci. Chodźcie. Pogwarzymy jeszcze w drodze. Do lasu stąd dobre pół mili. Zoczycie jeszcze tę farmę, com tam tego drzewiszcza łażącego obaczył, bo ona tuż obok wylotu najlepszej ścieżki w głąb lasu. No, idziemy.

6.
- Poszli, tfu! – Sveren splunął. – Byleby jeno bidy nijakiej z tego nie było, że oni do lasu idom. Przecie oni zabijać drzewiaki poleźli, no ni?
- Juści prawda. – przytaknął Olav. – A łone ninie złe, a zawistne. Ich zeżro, a i na nas mogę się mścić za to, że sołtys chce się ich pozbyć. Za naszych czasów żyło się z lasem w pokoju. Była bariera, niby jaz na wodzie? Była, ale przynajmniej był i pokój, a tera nie wiadomo, co się tam może w lesie przewrócić i my za to gardłem zapłacim.
- Święte słowa. Tak było.
- A tera młódź dzika jest. Chce dla się to, czego przyroda dla siebie strzeże… Ehhh... Bedo z tego jeno kłopoty.
- I te elfiaki, niziołki – chobołdy, krasnale, łorki i jeńsze plugastwo się ninie panoszy, człekowi prawemu przeszkadza.
- Tam, skąd pochodzę – mruknął Olav. – W Schwyswefeldt, takich się do jamy kładło i głazem przykrywało, albo, jak który nieludź skruchę okazał, że jest nieludziem, to do rezerwatu go dawali.
- Do rezerwatu? Dobra myśl. Trza będzie zacząć ludzi przekonywać, do naszych racji nakłaniać… Chodź, Olav. Trza zacząć już teraz.
I tak dwoje dziadków, Stary Olav i Sveren Bullwarth rozpoczęło wielką kampanię przeciw nieludziom, która przyczyniła się walnie do późniejszych wielkich wojen, odnotowanych na kartach historii jako „Wojny o Jednorodność”.

7.

- O! To tu! Widzicie ślady?
Krasnolud Vardi przykucnął przy wielkim tropie jakiegoś stworzenia. Odciski łap, czy też stóp, oddalone były od siebie o, bagatela, trzy łokcie, a prowadziły z lasu. Były częściowo zadeptane przez inne, identyczne ślady biegnące w przeciwnym kierunku.
- Tak. To ent. – fachowo ocenił Larean. – Dziwne. Naprawdę dziwne. Dawidzie, umiesz tworzyć iluzje z komponentem materialnym?
- Hmm… Tak. Raczej tak.
- Co? – zdumiał się krasnolud. – Że, niby, iluzja?
- Cicho. – uciszył go druid. – Patrz.
Dawid pochylił się nad wielkim odciskiem łapy, nabrał w garść nieco ziemi, przy okazji łapiąc niewielkiego chrząszcza. Zgniótł glebę, po czym cofnął się kilka kroków i nakreślił w powietrzu skomplikowaną figurę. Błysnęło. Przed nimi zmaterializowała się miniaturka drzewoluda o zielonych oczkach, gładkiej koroskórze o barwie mahoniu i gałęzioczłonkach poskręcanych jakby w nieustającym reumatyzmie. Chłopak, czując jak pod czaszką zaczyna narastać potworny ból, zacisnął dłoń w pięść robiąc z żuczka krwawą miazgę. Ból momentalnie przeszedł.
- Teraz mam pewność. To ent. – beznamiętnie stwierdził półork. – Odwołaj go, Dawid, bo nam towarzysza straszy.
W istocie. Krasnolud wyglądał jak trafiony piorunem z jasnego nieba. Wytrzeszczone w niemym zdziwieniu oczy zwracał to na podskakującą teraz uciesznie iluzoryczną figurkę, to na psina, który niedbałym ruchem ręki odesłał ją w niebyt.
- Wy… Wyście są magik? – wyjąkał.
- No… Coś w tym rodzaju. – mruknął Adsaler.
- Tak. To potężny czarodziej Ivanntoterrus Gimbadintes z Miszt. – dodał z kpiącym uśmieszkiem Gwydion. – Ale o tym sza. Podróżuje incognito.
- Dworujecie sobie ze mnie? – Schwartz – Dvensverig odzyskiwał powoli trzeźwość umysłu.
- Pewnie.
- To kim on jest tak naprawdę?
- Tak jak powiedział. Magiem, czy czymś w tym rodzaju. Psionem.
- Psio… Czym?
- Psionem. To taki człek, który potrafi kształtować rzeczywistość jak czarownik, lecz nie za pomocą magii, jeno sił swego umysłu.
- Jakieś diabelskie sztuczki, ale co tam. Porządne z was ludzie, a że magią, czy siłami umysłu się paracie to nie moja sprawa, byleście ich na moją szkodę nie obrócili. Ale teraz czas nam w drogę. Widzicie las? O tam majaczy ścieżka. Prowadzi ponoć aż do samego Serca Lasu, legendarnej osady leśnych stworów, aleć to pewnie jeno babskie baje. Ludzie zapuszczają się tam najwyżej na pół ćwierci mili, by nazbierać se grzybów, tudzież ziół, a przecie, kto, jak nie ludzie ścieżki wydeptuje. Będzie się trza przeciskać przez gęstwę. Wyście są druid. Macie jakieś sposoby na chaszcze?
- Raczej nie. Niestety.
- Trudno. To w drogę.

8.

Gdy tylko wkroczyli w czerń lasu, od razu poczuli dziwny niepokój. Mieli wrażenie, jakby ich ktoś ukradkiem obserwował. Ktoś, lub coś.
Wydeptana ścieżynka wiła się pomiędzy korzeniami wielkich, starych drzew. W koronach śpiewały ptaki, gdzieś w głębi puszczy słychać było stukot dzięcioła. W krzewach i paprociach po obu stronach drogi, co rusz coś szeleściło. Zwykle był to lis, bądź spłoszony ludzką obecnością szarak, lecz czasem miedzy pniami migała czyjaś blada twarz, a w pewnej odległości od szlaku słychać było chrzęsty, jakby jakieś wielkie, krabopodobne stworzenia na przemian zginały i rozprostowywały swe pokryte chityną odnóża. Po niedługim czasie ścieżka urwała się nagle i wędrowcy byli zmuszeni do przedzierania się przez chaszcze za pomocą własnych rąk i nóg. Dawid chciał użyć swego miecza do torowania drogi, lecz druid kategorycznie zakazał mu tego czynić.
- Jeśli w pobliżu są jakieś enty, lub inne leśne stwory, moglibyśmy mieć nieliche kłopoty. – mówił.
Przedzierali się tedy z wysiłkiem, starając się nie niszczyć rosnących na ich drodze krzewów. Robiło się coraz ciszej. Nie wiedzieli już, czy to ptaków jest coraz mniej, czy ptaki, zmęczone śpiewaniem, ucichły i zajęły się innymi ptasimi sprawami. Gwydion co chwilę kazał im przystawać, a sam nasłuchiwał, czy nie zbliża się do nich jakieś leśne stworzenie. Kilka razy dosłyszeli ciche stękanie samca niedźwiedzia lub pochrząkiwanie dzikiej świni, lecz żadne zwierzę nie ukazało im się na oczy. Im bardziej oddalali się od skraju lasu, tym częściej dostrzegali między drzewami dziwne licha, przyczajone postacie. Raz w poprzek ich trasy smyrgnęło coś długiego i ciemnego, podobnego nieco do wielkiej jaszczurki, i znikło w zaroślach po lewej ręce.
Minęło południe. Słońce przeświecało przez liściaste korony drzew, znacząc poszycie leśne jasnymi plamami światła. Teren począł się z lekka wznosić, a drzewa przerzedzać. Po chwili uciążliwego marszu ujrzeli górującą nad lasem niewielką polanę na szczycie wzniesienia. W jej centrum stał tęgo porośnięty mchem kamienny posąg przedstawiający jakieś leśne bóstwo. Rysy twarzy bożka były wyorane w dziwny sposób, charakterystyczny bardziej dla przodków ludzi mieszkających po drugiej stronie Gór Jastrzębich, na południowy wschód stąd, w kraju Wołesza. Towarzysze postanowili przez chwilę odpocząć. Posilili się zimną koniną i kilkoma pajdami chleba, popili gorzałką z bukłaka, który krasnolud wyciągnął spod płaszcza ze słowami:
- Nada się akurat na teraz, by zmęczone ciało odżyło.
Raczyli się tedy owymi frykasami i onym krasnoludzkim specjałem, następnie położyli się na miękkiej trawie, by dać odpocząć znużonym członkom. Ciepło sprawiło, że jeden po drugim zapadli w ciężki, spokojny sen.

9.

- Wstawać! Do was mówię, dwunogi! Wstawaać! No już!
Przyjaciele zerwali się z miękkiej trawy na równe nogi. Przed nimi stał wsparty na czterech masywnych nogach najprawdziwszy centaur. Przez ramię miał przewieszony kołczan ze strzałami, a w dłoniach dzierżył wycelowany w nich wierzbowy łuk. Spod kędzierzawych, ryżych włosów błyskały stalowej barwy oczy. Zimne i złe.
- Czego od nas chcesz? – spytał spokojnie Gwydion. – Czyżbyśmy w czymś zawinili?
- Ha! Dwunóg pyta, czym zawinił. A tym, bezogoniasty, że wkroczyliście w nasz las.
- Wasz?
- Ano nasz. Hazzów. Wy mówicie… Centaurów. A takoż lich, leprechaunów, dziwożon, entów… Wszelkich prawych dzieci natury.
- A cóż ty możesz nam zrobić? – warknął groźnie krasnolud. – Samojeden jesteś, a nas trzech.
- Tam, w gęstwinie – centaur skinął głową w nieokreślonym kierunku. – Jest pełno moich towarzyszy. Wszyscy trzymają łuki w gotowości. Powiem tak: Jeśli wykonacie jakiś gwałtowny ruch, w mig wyglądać będziecie jak te jeże kolczaste. Mam nadzieję, że dwunogi rozumieją? Hę?
- Rozumiemy – kiwnął głową druid, przydeptując stopę Dawidowi, który gotował się już do rzucenia jakąś kulą ognia, bądź czymś jeszcze gorszym w hazza. – Ale ja, mus ci wiedzieć, jestem druidem. Obrońcą przyrody i jej dzieci. Przybyliśmy w pokojowej sprawie.
- W pokojowej sprawie?!? A to paradne! Chłopi was najęli. Chcą drwa rąbać. Ale wara im. Wara od lasu, bo nie ich on jest, a nasz. Jaki jest wasz prawdziwy cel? Chcecie pewnikiem szpiegować. Wywęszyć nasze słabe punkty. Nie mamy ich.
- Nie będziemy się spowiadać przed jakimś… żołnierzem. – rzekł hardo psion. – Prowadź nas do władcy lasu, rady, czy czegoś podobnego.
- A żebyście wiedzieli, że to właśnie przed radą będziecie się spowiadać. Przed Najwyższą Radą. Przed Dębem, Liściem i Stworzeniem. I mówicie prawdę, wtedy może oszczędzimy wam bólu i zostaniecie cicho powieszeni na konarze drzewa.
- Niezła łaska. Nie ma co. – mruknął pod nosem Vardi.
- Valadahr, Mynaxad, Yovannel! – krzyknął centaur. – Ve’ em, kaenm. En vasse deyr heddve. Szybko chodźcie i wiążcie im ręce.
Z otaczającego polanę gąszczu wychynęła trójka krzepkich centaurów z łukami i kołczanami przewieszonymi przez ramiona i z konopnymi powrozami w dłoniach.
„Ciekawe skąd biorą konopie” – pomyślał Dawid.
Szparko związali ręce towarzyszy, po czym, popychając niemiłosiernie, poprowadzili ich w głąb lasu. Najpierw poczęli schodzić stromym, kamienistym zboczem wzgórza, potem droga poprowadziła poprzez zieloną gęstwę splątanych ze sobą krzewów. Po dotkliwych ukłuciach, jakie towarzyszyły przedzieraniu się przez nie, stwierdzili, że to jałowce. Po pewnym czasie strażnicy kazali im zatrzymać się, a następnie zawiązali im oczy kawałkami jakiegoś materiału. Od tej pory kompani byli prowadzeni jak banda ślepców. Co rusz potykali się o wystające korzenie i upadali, po czym podnosili się z jękiem, w czym niezbyt delikatnie pomagały im centaury. Dokuczał ból, pragnienie, głód, komary, a jeszcze na dodatek zaczęło się robić coraz zimniej. Powoli zapadał zmierzch. Gdzieś na bagnach darły się ptaki. Dalsza droga była mniej uciążliwa. Szli gładko udeptaną ścieżką, chociaż i tak nie ominęła ich nieprzyjemna niespodzianka. W pewnym momencie musieli przekroczyć płynący w poprzek ścieżki ruczaj. Woda była diablo zimna, wręcz lodowata. Dawid poczuł, jak o łydki ocierają mu się jakieś spore ryby, które przecież nie powinny występować w tak małym strumieniu. Ale cóż… Tym lasem rządziły jego własne prawa.
- Do Serca Lasu już niedaleko. – powiedział jeden z hazzów. – Ale nie myślcie, że będziecie mogli lec na trawie i popijać wodę źródlaną. Od razu staniecie przed Radą i będziecie się musieli wytłumaczyć z bezprawnego wtargnięcia do naszego lasu.
Vardi Schwartz – Dvensverig zaburczał coś niewyraźnie i przyspieszył kroku. Gdyby mógł, łypnąłby pewnie na centaura spode łba w typowy dla krasnoludów sposób, lecz nie miał żadnej możliwości tego uczynić.

10.

Gdy dotarli na miejsce zapadła już noc. W czasie, gdy hazzowie zdjęli im przepaski i poszli powiadomić Radę o przybyciu nieproszonych gości, Dawid, Gwydion i Vardi pożywili się trochę i napili z zapasów, które mieli przy sobie, a które były już na wyczerpaniu.
- Zawiązali nam oczy, więc może jednak nas puszczą. – stwierdził psion.
- Nie. – pokręcił głową krasnolud. – Zrobili to tylko dla zasady. Będziem wisieć, panowie, alem rad, żem was poznał.
- I myśmy są radzi. – rzekł Gwydion.
Rozmowę przerwał powrót strażników. Ujęli ich pod ramiona i powlekli przed oblicze rady. Podróżując przez Serce Lasu czuli na sobie baczne spojrzenia wszelkich istot zamieszkujących te leśne ostępy, lecz żadnej z nich nie widzieli. Wszystko, co żywe pochowało się gdzie popadnie: za skałami, w koronach drzew, w dziuplach, czy wreszcie w niewysokich glinianych szałasach. Po chwili dotarli przed wielką jaskinię, ziejącą ciemnym otworem w zboczu wzgórza, szerokim na dobre piętnaście stóp i na tyleż wysokim.
Szturchnięciami zostali wprowadzeni do środka. Znaleźli się w ogromnej grocie o ścianach z kryształu, lśniącego w świetle zawieszonych w powietrzu kul magicznego światła. Za gigantycznym stołem, na różnej wielkości, dopasowanych do kształtu ciała fotelach, siedziały trzy istoty. Pierwszą był wysoki, rosochaty ent o zielonym, mądrym spojrzeniu, drugą – rudowłosa driada w liściastej, zwiewnej sukni do połowy ud, niewyglądająca na starszą niż szesnaście – siedemnaście lat, zaś trzecią było dziwne stworzenie przypominające wyglądem białej maści centaura, jednak posiadającego pierzaste skrzydła i z czołem zwieńczonym długim na łokieć spiralnym rogiem. Dawid słyszał kiedyś o tych istotach. Monopetaurusy. Centaur, jednorożec – monoceros i pegaz w jednej osobie.
Pierwsza przemówiła driada.
- Wdarliście się w nasz las, bezprawnie spaliście na Polanie Niebios… Wy, ludzie… I krasnoludy, jesteście bezczelni. Nie potraficie uszanować żadnej świętości! Nawet natury!
- Spokojnie, Seldvmariln. – zabrał głos Dąb. – Najpierw zapytajmy przybyszy, czego szukają w Yunyglenne, Wielkim Lesie, który ludzie zwą Lasem Kamiennych Pni, hmm?
- Po prostu taka wypadła nam droga. – rzekł druid. – Jesteśmy prostymi podróżnikami z południa. Skąd mogliśmy wiedzieć, że las jest czyjąś własnością, a zwłaszcza własnością istot natury, które, jak mniemaliśmy, już dawno opuściły ten świat i połączyły się z Awgodonem…
- Połączyły z Awgodonem? – parsknęła Seldvmariln. – Wyginęły, chyba to chciałeś powiedzieć?
- Nie. Jestem druidem i wiem, żeście jeszcze nie wyginęli.
- Jeszcze? Więc myślisz, że my wyginiemy. Nie, druidzie, jeśli w ogóle nim jesteś, my przetrwamy. To wy zginiecie. Wy – ludzie – mrówki, krasnoludy – glebogryzy, orkowie – parchy i inni.
- Nie po to stanęli przed naszym obliczem – przerwał Monopetaurus. – Żeby wysłuchiwać oczywistych prawd, których zapewne słuchać nie chcą, jeno stanęli tu po to, by wysłuchać wyroku.
- Właśnie. – podjął ent. – Dziękuję, Skomandzie. Wkroczenie na teren Yunyglenne jest wielką zbrodnią. Nie wolno tego czynić nawet druidom. Ba, nawet elfom. Cóż więc możemy zrobić? Zazwyczaj jestem wyrozumiały, lecz tym razem powiem: śmierć.
- Śmierć. – powtórzył Skomand.
- Śmierć. – rzekła driada, a na jej ustach wykwitł złowrogi uśmiech. – Śmierć, ale nie łaskawa. Nie ścięcie, nie stryczek, nie trutka nawet. Zostaniecie złożeni w ofierze Usth – Cyrthyngarowi, awatarowi Wielkiego Awgodona, którego niedawno przywołaliśmy.
- Hmmm, hmmmm… - mruknął Dąb. – Obyczaj jednak każe, iż skazani mają prawo do ostatniego życzenia. Jednego. Na całą trójkę.
- Czy prośba o wolność jest akceptowalna? – spytał z nadzieją w głosie Dawid.
- Nie. W żadnym razie.
- Chcemy tedy wiedzieć, co się tu wyprawia. Czemu enty do wsi biegają, z lasu wyłażą! – rozdarł się krasnolud.
- Dobrze. – drzewolud odchrząknął. – Powiemy wam. Wszystko zaczęło się trzysta cykli słonecznych temu. Wtedy właśnie uradziliśmy, znaczy ja i inni członkowie Rady, że rzucimy na las zaklęcie, by drzewa stały się odporne na ostrza siekier, ogień… Wszelkie obrażenia. Ów czar pochłania wielką ilość energii, której zapas starczył jedynie na trzysta cykli. Moc była już na wyczerpaniu, gdy wpadliśmy na pomysł, by przywołać i innej sfery manifestację Awgodona, Usth – Cyrthyngara. Nasze bóstwo podtrzymuje zaklęcie, jednak trzeba mu co kilka dni składać w ofierze zwierzęta, bądź inne istoty żywe. Dlatego właśnie entowie, pamiętajcie – entowie, nie enty, posyłani byli do waszych gospodarstw po chudobę na dary dla boga. I tyle. Teraz ofiarą będziecie wy. Misterium odbędzie się jutro o świcie. Tę noc spędzicie spętani czarem zatrzymania czasowego.
- Dawid! Teraz! – ryknął Gwydion.
Chłopak krzyknął i szybkim ruchem wyciągnął przed siebie ręce, wyobrażając sobie olbrzymią kulę zielonych płomieni. Jednak nic się nie stało. Nastąpiła cisza, którą przerwał głośny śmiech driady.
- Zaklęcie, które rzuciliśmy trzysta cykli temu ma także działanie protekcyjne. Nikt, prócz członków rady nie może tu rzucać zaklęć. Ni używać sił umysłu.
Ruszyła niedbale dłonią, jakby odpędzając się od niewidzialnego komara. Przyjaciele poczuli nagłe szarpnięcie, po czym cała grota wraz z członkami Rady poczęła strasznie rosnąć. Zaklęcie kurczące. Jednocześnie jakaś siła nie pozwalała im się poruszyć. Gdy byli już tak mali jak myszy, Seldvmariln wstała i podeszła do nich. Stanęła nad nimi, uśmiechając się drwiąco. Wycelowała palec wskazujący w ich kierunku, a jakaś niewidzialna ręka uniosła ich z ziemi i rzuciła prosto w kierunku driady, która szybkim ruchem odpasała skórzany mieszek. Gdy tylko wlecieli do środka, usłyszeli jak dziewczyna wypowiada jakieś zaklęcie. A potem otoczyła ich ciemna, lepka nicość.

11.

Gdy tylko wschodnia strona nieba poczęła jaśnieć purpurą, czar zatrzymujący został zdjęty, jednocześnie zostali wypuszczeni z ciasnego worka i powiększeni do właściwych rozmiarów.
- Moglibyśmy was przetransportować na miejsce ofiary pomniejszonych i zatrzymanych, lecz tradycja nakazuje, by skazani odbyli pieszą pielgrzymkę do Ołtarza Ofiarnego Cthang. – rzekł Skomand, po czym szybko rzucił na nich blokadę pętającą ręce. Od razu zostali wyprowadzeni na zewnątrz, gdzie zgromadziła się spora kupa rozmaitych mieszkańców lasu, która natychmiast ruszyła w drogę. Towarzysze byli prowadzeni na samym początku korowodu. Za nimi szli członkowie Rady, każdy trzymał na magicznej uwięzi jednego z przyjaciół. W powietrzu czuło się jakąś dziwną aurę. Moc, która cały czas rosła. Szli przez ciemny bór, klucząc między wiekowymi drzewami, rzeźbionymi w fantazyjne kształty obeliskami i olbrzymimi menhirami ustawionymi w monumentalne kromlechy. Po długiej wędrówce dotarli do wielkiej skalnej platformy, wokół której usypane zostały cztery wielkie stosy suchego drewna i chrustu.
- Kości naszych braci. – podjęła inkantację driada. – Braci, którzy zginęli, rozpalcie się zimnym płomieniem. Ogniem, który nie parzy.
Natychmiast w powietrze buchnęły cztery słupy ognia. Czerwony, zielony, niebieski i czarny, rozsiewając wokół trzeszczące iskry, jednak nie rozprzestrzeniając się na pobliskie drzewa.
- Ys tuir. Nam anod. Evrenne naugh’ eyla a twergdvillrl – zaczął skandować Dąb. – Finweldibvr ean’ esse Awgoedone’ le vatrair Valtar Usth – Cyrthyngarie. Emmne ya! Emmne ylen – zelevesthe isvenne. Less ven, aedyell?
- Less ven, Ydvar! – ryknął tłum
- Less ven, sora Seldvmariln?
- Less ven!
- Less ven, ledran Skomand?
- Less ven!
- Less ven, everelle! Coenm, Usth Cyrthyngarie! – huknął ent i w tym samym momencie płomienie zgasły, zdmuchnięte nagłym powiewem lodowatego wichru. Na platformie zmaterializował się demon. W każdym razie TO wyglądało jak demon, gdyż niczego, co pochodzi z tego świata nie przypominało. Było tu obce. Wyglądało nieco jak długa na dwadzieścia stóp, a wysoka na pięć galaretowata larwa owada. Zielone, niebieskie i czerwone plamy na białym tułowiu pulsowały światłem. Potwór otworzył ogromną bezzębną paszczękę i wysunął z niej coś na kształt długiego, ruchliwego, krwistoczerwonego języka, który powoli począł sunąć po ziemi w kierunku trzech skrępowanych towarzyszy. Na jego końcu lśniło pojedyncze żółte ślepie, które nagle wpatrzyło się prosto w oczy Dawida. Nibyjęzyk przestał się zbliżać i zamarł drgając i szeleszcząc w ściółce leśnej. Oko stwora rozbłysło nagle intensywniejszym blaskiem, a psion poczuł jak uderza w niego fala jakiejś niesamowitej siły. Woli demona. O wiele silniejszej od tej, którą poczuł na sobie podczas konfrontacji z Legionem w Górach Jastrzębich. Chwilę stawiał rozpaczliwy opór, po czym ogarnął go zimny mrok pełen szeptów. I jego. Usth – Cyrthyngara.

12.

Mrok.
I błysk.
Nagle.
W ciemności.
Ból. Potworny ból rozsadzający czaszkę.
„Ty jesteś Dawid. Wybrany. Posiadacz Daru.” – głos jest zimny i okrutny. Odległy.
„Czego… Chcesz?”
„Chcę ciebie. Twego Daru. Twego Przekleństwa.”
Krzyk.
Ból.
Gdzieś na północy. Pieczara. W niej prastara istota. Ona może dać odpowiedź. A istota ma kończyn sześć, nie cztery. Coś na kształt twarzy, czy może pyska, ma nieodgadniony wyraz. Smok?
„Nie! Nie dostaniesz tego!”
„Jeśli mi go nie oddasz, zginiesz.”
Cierpienie
Żar
Słońce toczy się po nieboskłonie. Wywraca. Zapada noc. Deszcz. Deszcz gwiazd.
„Zwalczę cię! Tak jak Legiona! Nie zabierzesz…”
„Legion? Więc już spotkałeś tego parweniusza? Jest głupi i słaby.”
„Pokonam cię!”
„Nie dasz rady, głupcze. Nie mnie.”
Diabelski kozioł. A na nim niewiasta. W purpurze i złocie. A na jej czole rogi, a skóra jej zielona. Magna Mater.
„Oddaj to, co ci przeznaczone.” – mówi i wyciąga dłoń z pucharem. A w pucharze jest pełno krwi.”
„Nie!”
„Ależ tak, Dawidzie.”
Noc.
Lecz Księżyca nie ma. Nie ma też i gwiazd. Zorza. Wstaje świt. Słońce wschodzi. Na zachodzie. Twarz. Nie. To nie może być twarz. Maska. Śmieje się. A na jej czole bluźniercze imiona. Ysard, Apharta, Zynaghel. Trójkąt. A w trójkącie znak. Pentagram. A w pentagramie liczby. Sześć, sześć… pięć?
„Co? Co to jest?!?”
„To… To jest przyszłość. A w niej ty. I twój Dar. Twój znak”
„Nieee!!! Odejdź, zniknij, przepadnij! Na IMIĘ TEGO, KTÓRY JEST!”
Serce Lasu. W płomieniach.
Portal.
Mrok. A później światło.
Głos.
„Żyje. Dawid, znowu napędziłeś mi strachu.”

13.

Leżał na mokrej od rosy, pachnącej trawie. W głowie czuł tępy, potężny ból. Nad nim pochylali się dwaj jego towarzysze. Gwydion i Vardi.
- Co? Gdzie? – wymamrotał, rozpaczliwie szukając ręką jakiegoś owada, czy robaka.
Znalazł. Duży pasikonik zmienił się w zielonkawą miazgę pod naciskiem jego dłoni. Ból zelżał i znikł.
- Miałem nadzieję, że ty to powiesz. – odrzekł druid. – Cholera, już drugi raz uciekamy śmierci sprzed nosa dzięki twoim zdolnościom. Ale jak ich użyłeś, przecież ten las ma blokadę?
- Czy ja wiem… Pewnie na chwilę opadła, albo coś…
- Chłopie! – ryknął krasnolud. – Ale było! Ten stwór już cię prawie oplótł tym jęzorem, a jak tu nagle nie trzaśnie, nie błyśnie. Myślałem, że świat cały wali się nam na łby. Prawie się ze strachu sfajdałem w gacie. Ha! A tu nagle szust i wszyscy wylądowaliśmy tutaj. Dokładnie w tym miejscu, w którym wkroczyliśmy w ten przeklęty scheisvertdhe las, tfu! A ta bestyja… Jak se przypomnę to aż mną trzepie. Przeklęty wąpierz. Gorszy niźli wampiry z Gildii Hagarg – Zuazil, co to ponoć w cesarstwie Viventil grasuje, a oni pono ze wszystkich upirów najstraszniejsi.
- Dawidzie – rzekł cicho półork. – Odnoszę wrażenie, że twoja moc cały czas rośnie. Nawet teraz czuję od ciebie jakąś dziwną aurę. Ale żeby załatwić awatara samego Awgodona…
- Czy ja wiem… Czy to byłem na pewno ja… - mruknął chłopak, ale półork chyba tego nie dosłyszał. – W każdym razie opuśćmy to miejsce. Szybko. Jak najszybciej. Chodźmy do gospody zjeść coś, napić się, zabrać rzeczy i na północ.
- I ja z wami! – ryknął Schwartz – Dvensverig. – Tera to my prawdziwe przyjaciele. Na dobre i na złe. Winnym wam wdzięczność, mości Dawidzie. Uratowaliście moją i pana Gwydiona rzyć, a to bez mała szlachetny uczynek. Chyba nie pogardzicie mym towarzystwem? Mam wóz. Będzie się wygodniej podróżowało…
- Nie pogardzimy, prawda, Dawidzie? No! To pędem do gospody!

14.

Jeszcze zanim słońce przechyliło się na zachodnią stronę nieba, z osady Veldsberg wyjechała północnym gościńcem niewielka dwukółka ciągnięta przez dwa ospałe muły. Na sporej stercie różnorakich pakunków leżeli dwaj mężczyźni. Człowiek i półork. Na koźle, powożąc zaprzęgiem siedział rudobrody krasnolud, pykając farfurową fajkę.
- To gdzie teraz, mości Gwydionie? – zapytał krasnolud przygryzając farfurkę.
- Na północny zachód. Do Northondu.
- Ha! Jakem myślał! Wio, małe! W drogę!

15.

Wieczorem tego samego dnia wioska Veldsberg została splądrowana i spalona przez żądnych zemsty mieszkańców Wielkiego Lasu, zwanego przez ludzi Lasem Kamiennych Pni. Nikt z chłopów się nie ostał. No… Prawie nikt.

16.

- Ajjj… No wyłaź, Sveren. Już po wszystkim. Miał ja pomyślunek, coby do studni się schować, ni?
- A miołeś, trza rację przyznać, miołeś. O psiajucha. Tera to nikt nie powi, że nieludzie dobre som i układne. Powim: Spaliły naszo wioske, to ludzie zara zmądrzejo i cały tyn pomiot wytłuką. Mam rację?
- Mosz. Całkowitą. Ale tera już z droge nam trza. Do najbliższy wioski, Spetzfeld, blisko dwie mile, a ściemnia się już.
- Ano… Jak trza iść, to trza. Im szybciej dotrzemy, tym szybciej będzie z nieludziami koniec.
- A koniec, brachu, koniec.
Mylili się. To nie był koniec. To nie był nawet początek.[/blok]##edit_bykovaal 2006-03-30 16:50:18##ed_end####edit_bykesseg 2006-06-11 09:05:25##ed_end##


Autor: 844


Nasz serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Więcej informacji można znaleźć w Polityce prywatności.

ZAMKNIJ
Polityka prywatności