Kroniki Fantastyczne


[Krainy]


Pod Sztandarem Sarumana

[blok]- Ależ to niemożliwe! - usłyszałem podniesiony głos Grimy Żmijowego Języka – Aby zdobyć tą twierdzę trzeba by... trzeba... trzeba by mieć chyba dziesięciotysięczną armię!
- Masz rację. – zgodził się drugi, łagodny i hipnotyzujący, głos – Pozwól na chwilę na taras...
Grima, wiedziony wrodzoną ciekawością, wyszedł i... oniemiał. Wiedziałem co widzi – prawie jedenaście tysięcy ciężkozbrojnych Uruk-hai. Efekt wytężonej pracy i wielu wyrzeczeń... ale przecież opłacało się! Nikt im nie będzie mógł stawić czoła... ani pozbawieni dowództwa Rohirrimowie, ani piechota Gondoru, ani zastępy Saurona...
Gdy Saruman odprawił wreszcie żałosnego Żmijowego Języka, którego chyba wiecznym przeznaczeniem było służyć lepszym od siebie, wyszedłem na taras i z lubością patrzałem z Orthanku na wielkie siły stacjonujące w Isengardzie. Legiony spod znaku białej ręki nie miały sobie równych... był to widok tak wspaniały i tak przerażający zarazem, że duma i wzruszenie odebrały mi mowę.
- Zaiste, serce we mnie rośnie, gdy tak patrzę na te stworzenia... niemal dzieci moje. - rzekł, z dumą w głosie, najpotężniejszy z Istarich – Grima przekaże Ci jeszcze kilka informacji, które mogą się przydać przy szturmie na twierdzę...
- Niepokoi mnie Gandalf – przerwałem niecierpliwie – Pozwoliłeś mu uciec. Może jeszcze nieźle namącić...
- Nie powstrzyma przeznaczenia! Zostanie przezeń starty... zmiażdżony niczym robak. - mruknął mściwie – Już moja w tym głowa. Ty zdobądź Helmowy Jar.
- Zdobędę. - powiedziałem butnie...

Wilcza jazda – bezużyteczna w oblężeniu i szturmie, ale nieoceniona na otwartym polu – ruszyła. Część posłałem na zwiad, sporej grupie kazałem zebrać wreszcie niepokornych, półdzikich dunlandzkich pasterzy i górali – wprawdzie wojacy z nich mierni, ale dodatkowe cztery tysiące głów to siła, z którą należy się liczyć – resztę zaś pchnąłem w kierunku brodu na Isenie. Sam zaś zebrałem trzon mego wojska i ruszyłem prosto w kierunku Wrót Helma...
Dziś już większość mych sił zebrała się u brodu. Rohirrimowie zostali rozbici, choć bili się naprawdę dzielnie. Dowódca moich przeciwników – Erkenbrand z Fałdu Zachodniego – pozbierał tylu ludzi ile mógł i wycofywał się do twierdzy. Posłałem za nim kilka oddziałów... maruderami szukającymi ratunku na własną rękę nie przejmowałem się wcale – ich los i tak był już przesądzony.
Niepokoję się. Zbierają się ciężkie, ciemne chmury, a słońce świeci krwawo. To zły znak... Doniesiono mi o starcu na białym koniu, który niczym wiatr gnał przez step. Gandalf! Jak nic, to na pewno on! Coś kombinuje... czuję to w kościach... jakby mało mu było sprowadzenia tu oddziału królewskiego! Moje siły już nie dogonią Theodena przed fortecą, więc bitwa będzie cięższa niż oczekiwaliśmy...
U wejścia do parowu znajdował się mój cel – stercząca ze zbocza skalna ostroga, na której przed wiekami wzniesiono kamienne mury a za nimi strzelistą wieżę. Były to Wrota Helma. Rohirrimowie twierdzili, że to numenorejczycy zbudowali tę fortecę rękami gigantów – ca za bujdy! Fakt faktem jednak, że budowniczowie poprowadzili mur od wieży nazywanej Skałą Rogu, do południowego zbocza parowu, zamykając tym samym do niego wejście. U dołu płynął Helmowy Potok co jeszcze bardziej utrudniało ewentualny atak... Jakby tego mało Erkenbrand umocnił jeszcze mury i zabezpieczył twierdzę obawiając się – słusznie zresztą – szturmu...
Urukowie szli doliną i – zgodnie z rozkazem - zabijają i palą wszystko, co spotkają na swej drodze. Szczególnie nocny przemarsz mojej armii musiał zrobić niemałe wrażenie na obrońcach. Wydawać się mogło, że świateł pochodni w dolinie jest więcej niż gwiazd na niebie, a chrapliwy śpiew orków przywodził na myśl wrzaski i wycia potworów rodem z Otchłani...
Sarumańscy Urukowie byli niezwykle posłuszni i karni. Gdy kazałem im się zamknąć, szli dalej w ciszy – tylko nitki świateł i tupot ciężkich buciorów zdradzały ich przemarsz. Przed północą roznieśli Rohirrimów strzegących grobli. Koniuchowie nie mogli znieść ich furii... Ha! Gdybyż tylko można było wydać bitwę na otwartym polu zniósłbym ze szczętem Theodena, Gandalfa i wszystkich służących im głupców razem wziętych... niestety nie jest to możliwe...
Orkowie niczym mrówki rozpełzli się pod murem, ale nie mieli szans się na niego wdrapać – kamienie go tworzące były tak kunsztownie dopasowane, że nie dawały najmniejszego nawet oparcia... Mimo głębokiej nocy, fachowym okiem oceniałem fortyfikacje i nie napawało mnie to otuchą. Mur miał dwadzieścia stóp wysokości i był tak gruby, że nawet czterech obrońców mogło wygodnie stanąć na nim za sobą...
Chmury szczelnie niczym koc, okryły niebo, zaś ciężkie powietrze było zwiastunem niedalekiej burzy. Uderzył piorun... potem drugi... w jednym momencie rozpętała się ulewa. Odziały gotowały się do szturmu... W końcu wydałem rozkaz ataku. Wśród dźwięków surm orkowie i Dunlandczycy uderzyli na Skałę Rogu i mur broniący Helmowego Parowu. Byli niczym fala atakująca morski brzeg, podnosząca się i cofająca pod gradem strzał i kamieni, ale za każdym razem docierająca dalej i dalej...
Tarany dotarły w końcu na miejsce i zaczęły kruszyć bramę, jednak szturmujący zostali odrzuceni przez niewielką wycieczkę obrońców. Co za podli tchórze! Do ataku! Do ataku!!! Nie trzeba było im dwa razy powtarzać... uderzyli ze zdwojoną zajadłością po raz kolejny i kolejny i kolejny... Trzy razy wycieczki obrońców odrzucały moje wojska od murów. Już wiem czyja to sprawka – Aragorn, bękart dawnych królów jest w twierdzy! Zabiję go osobiście i zatknę jego głowę na włóczni!!!
Ani atak przez przepust, ani kolejne szturmy na mury nie przyniosły oczekiwanego rezultatu... zaczęło mnie to nużyć. Z drugiej strony rozumiałem desperację obrońców – i tak nie mieli nic do stracenia, a mogli wszystko zyskać... Trzeba z tym skończyć! Niech posmakują prezentu Sarumana – niech posmakują destrukcyjnej mocy ognia Orthanku!
Tym razem ruszyłem wraz z podwładnymi do szturmu. Krew we mnie wrzała, a chciałem wykorzystać jeszcze ostatnie chwile przed świtem, kiedy to moja moc jest najpotężniejsza. Gdy rozbrzmiały surmy i powietrzem targnął huk wysadzanego przepustu, kazałem stawiać drabiny... Orkowie i Dunlandczycy oblepili mury, a jednocześnie inny oddział wtargnął do środka fortecy przez wyrwę. Sianowłosi nie mieli szans. Wybrałem fragment muru, na którym toczyły się najcięższe boje i użyłem magii, by natychmiast się na nim znaleźć. Postać odziana w smolistą czerń i nosząca upiorną maskę wzbudziła panikę w sercach obrońców.
-Gash! - krzyknąłem i rzuciłem się w sam środek bitwy...
Pierwszy przeciwnik – młody, ale rosły blondyn – zamachnął się na mnie mieczem. Żałosne. Cepem ci było walczyć nie szlachetnym ostrzem! To myśląc, zrobiłem unik i samym końcem mojej katany rozciąłem mu gardło. Nim mój pierwszy adwersarz padł, już podskoczyło do mnie dwóch kolejnych... zażarte to były wilki, choć niemłode już. Weterani. Jednego rozpłatałem niemal na pół, drugiego ledwie drasnąłem – ostrze ześlizgnęło się po hełmie – ale w tym momencie mur przesadził rosły Dunlandczyk i przebił mężczyznę na wylot swoją włócznią. Potem już nawet nie zwracałem uwagę na liczbę, wygląd czy wiek przeciwników... po prostu ciąłem, od czasu do czasu jedynie posiłkując się magią...
Wrogowie wycofywali się pospiesznie, a my wsiedliśmy im na karki tnąc, kłując i rąbiąc... bez pardonu, niemal mechanicznie... Ostatecznie podzielili się na dwie grupy – jedna zniknęła w jaskiniach a druga zabarykadowała się w wieży. Niech ich szlag jasny powytraca co do jednego! Znów trzeba przeprowadzać kolejne, krwawe i wyczerpujące dla obu stron szturmy... No, ale jest jeszcze ogień Orthanku!
Bezczelność Aragorna nie zna granic!!! Chciał sobie popatrzeć na wschód słońca a przy okazji swymi fałszywymi słowami zdemoralizowć Dunledingów! O nie, niedoczekanie jego – kazałem Urukom wysadzić bramę wieży...
Nie spodziewałem się tego, co stało się później. Całkowicie mnie zaskoczyli. W jednej chwili zabrzmiał wielki róg Helma, wywołując przerażająco potężne echa, a już w drugiej nastąpił samobójczy zdawałoby się atak kawalerii. Zdumieni i przerażeni żołnierze dwóch moich oddziałów zostali wycięci w pień, a reszta odrzucana aż poza strumień! Sam król Theoden prowadził ten kontratak. Jednocześnie z jaskiń wybiegli skryci tam dotąd przeciwnicy i przyłączyli się do bitwy... Nikt nie potrafił powstrzymać tej szarży – ruszyła przez zastępy Isengardczyków kładąc je pokotem, tak jak wichura kładzie łany zboża... Wstyd przyznać, ale i ja uciekałem przed tymi Eorlingami... Dopiero przy grobli udało mi się opanować spanikowanych żołnierzy i dać skuteczny odpór pędzącej śmierci...
Jeźdźcy cofnęli się i dziwili widokowi, który zmroził me serce strachem – tam gdzie jeszcze wczoraj rozpościerała się zielona dolina, teraz czerniał las przerażających, wielkich, bezlistnych drzew... Wiedziałem co to znaczy – Fangorn wypowiedział wojnę Sarumanowi. Mędrzec wielu barw w jednej chwili zmienił się z króla, będącego na skraju całkowitego zwycięstwa w mało znaczący pionek... Czas mi było zacząć myśleć o własnej skórze. Zastanawiałem się, czy nie zmienić się w kota lub fretkę i prześlizgnąć się wśród tych głupich houronów, ale odrzuciłem ten pomysł, gdy wpadłem na dużo lepszy koncept...
Wtedy to, na zachodnim zboczu pojawił się jeździec w białej szacie, która lśniła w promieniach wschodzącego słońca, niemal oślepiając patrzących.
-Gandalf! - huknęło od strony Rohirrimów – Mithrandir! Mithrandir powraca! I Erkenbrand!
Zadrżałem. Nieroztropnie pozwoliłem wymknąć się wielu maruderom – teraz, wypoczęci i przegrupowani wrócili na zgubę całej armii Sarumana. Było to dla mnie tak jasne jak słońce, którego promienie igrały na nagich ostrzach wojaków rządcy Fałdu Zachodniego.
I odezwały się rogi – jeden w wieży, drugi od strony zbocza. Oba też wojska rohirrimskie uderzyły razem. Urukowie jednak nie bez przyczyny mieli opinię najlepszych piechurów Śródziemia! Szybko zwarli szyki i nastawili długie, żelazne włócznie. Przez chwilę sądziłem, że szarża kawalerii rozbije się na tych zaporach i pójdzie w rozsypkę, ale tak się nie stało. Sianowłosi spadli z zbocza niczym lawina i pokryli dolinę ciałami orków i Dunledingów. „No cóż – pomyślałem sobie – na mnie najwyższy już czas.”
Wymijając oszalałych ze strachu żołnierzy udałem się na pierwszą linię – do oddziału Grumnagasha, który był ulubieńcem Sarumana, bo potrafił zaplatać jego brodę w fantazyjne warkoczyki... Łatwo go znalazłem – siekł Koniuchów niczym jakiś demon. Na mój widok uśmiechnął się... Ten uśmiech pozostał na jego ustach nawet wtedy, gdy jednym zręcznym uderzeniem zniosłem mu łeb z karku...
Na telepatyczny rozkaz, moje magiczne ubranie zmieniło się upodabniając się do rohirrimskiego. Miecz również zmienił swą postać – nie był już kataną, ale potężnym półtorakiem, którym zacząłem zadawać ciosy moim niedawnym sprzymierzeńcom i podwładnym. Nim zorientowali się, co się stało, porządnie wyszczerbiłem odział Grumnagasha i przebiłem się do wciąż prącego na przód oddziału Erkenbranda...
Sianowłosi oczywiście nie poznali się na podstępie, szybko ruszyli mi na odsiecz... Wraz z nimi zacząłem wycinać zdezorientowane resztki armii Isengardu. To była rzeź. Niedobitki, które umknęły spod naszych mieczy, rzuciły się w mrok panujący niepodzielnie między drzewami lasu. Ci mieli już nigdy więcej nie ujrzeć nieba...
Przegrałem? Owszem, ale i zwyciężyłem. Cóż, takie już mam szczęście, że zawsze jakoś wypłynę na wierzch. Jedna tylko rzecz rozśmieszyła mnie do łez - za bohaterstwo w walce i wyprowadzenie osieroconego oddziału Rohirrimowie przyznali mi na stałe nad nim komendę. Mamy wyruszać do Isengardu... nie mogę się doczekać, by ujrzeć minę Sarumana...[/blok]##edit_bykesseg 2006-03-05 13:08:03##ed_end##


Autor: 601


Nasz serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Więcej informacji można znaleźć w Polityce prywatności.

ZAMKNIJ
Polityka prywatności