Kroniki Fantastyczne


[Krainy]


Wędrówka głupców - Już czas!

[blok]Upadek Klanu Węża był dla nas istną katastrofą. Nad ludem Ra`idam zawisła groźba zagłady. Informacje wyciągnięte od Garotha, musiały kosztować go życie. Był zbyt wyczerpany, by móc opowiedzieć nam, jak doszło do wspomnianej katastrofy... A czas naglił. Nie mogliśmy czekać ani chwili. Ze strzępków zdań, jakie Garoth był w stanie wymówić, dowiedzieliśmy się o rzezi mającej miejsce w obozie Węży. Wszyscy zginęli... Wydawało się się to mało prawdopodobne, jednak taka była prawda... Nasi zwiadowcy potwierdzili tę historię. Byliśmy zszokowani, żeby nie powiedzieć przerażeni. Tylu dzielnych i zaprawionych w bojach łupieżców znalazło śmierć... Atakujący przez zaskoczenie, sami zostali zaskoczeni... Nie czekaliśmy własnej zguby... Starszyzna zrozumiała, że jedynym wyjściem z desperackiej sytuacji jest ucieczka. Siły, które zniszczyły naszych braci Węży niosły zagrożenie dla całego rodu Idamów. Nie mogliśmy dopuścić, aby przeklinana przez wszystkie pokolenia pustynia, była nam grobem. Wielkie zgromadzenie starszyzny, jakiego jeszcze nie widziano, uchwaliło co następuje:
„Lud Ra`idam będzie podróżował na zachód, poszukując nowej ojczyzny, poszukując nowego domu. W wędrówce wezmą udział młodzi, natomiast starsi i niezdolni do tak odległej podróży, bronić będą domów naszych i chwały naszej”.
Jasnym w tej sytuacji było, że prawdopodobnie zginą. Zresztą jak wielu spośród nas. Oczywistą pozostała kwestia, że cały ród nie będzie mógł wędrować razem. Starszyzna zadecydowała, zresztą jak najbardziej słusznie, że większe będą szanse wielkiej wędrówki Idamów, gdy podzielimy się na grupy i każda z osobna szukać będzie szczęścia. A jeżeli zajdzie taka sytuacja, iż którejś z nich się powiedzie, będzie zobowiązana skupić wszelkie dostępne środki, w celu zrzeszenia w ponowną jedność braci i siostry. Nie byliśmy idiotami. Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że widzimy się po raz ostatni. Świat jest wielki i niezbadany, zatem cudem byłoby ponownie zjednoczyć lud. Nadzieja... Pragnęliśmy pozostawić ją w hardych sercach, u progu wielkiej wędrówki, którą sam uważam za wędrówkę głupców. Zbytnio wierzyliśmy we własne siły, zbyt zuchwali byliśmy... Jako doświadczony łupieżca dostałem pod swą opiekę dwunastu towarzyszy, wraz z Darisne. Zatem była nas trzynastka. Pechowa to liczba wędrowców. I taką też się okazała.

Podczas następnej, chłodnej nocy, ojciec siedział sam przy dogasającym ogniu. Szedłem jak tylko najciszej potrafiłem, nie chcąc przerywać mu chwil zadumy. Wyczuł mnie chyba od razu.
- Ładnie to tak skradać się za plecami staruszka? – głos jego niegdyś żywy, energiczny, w ostatnich dniach stracił cały urok.
- Nie chciałem Ci przeszkadzać – odparłem, chcąc wyjaśnić skradanie
- Nie przeszkadzasz.
Zapadła cisza. Usiadłem więc obok niego i razem gapiliśmy się w żarzące kawałki drewna. Przesiedzieliśmy tak niejedną noc, lecz ta była inna od poprzednich. Ojciec wziął gruby patyk, i począł nim grzebać w palenisku.
- Jutrzejszej nocy musicie wyruszyć – zaczął
- Tak... musimy. - Sytuacja w jakiej się znaleźliśmy, mogła sprowokować najtwardsze nawet serce do czułości, a ja nie miałem najmniejszej ochoty na pogawędki i czułe pożegnania. Nie podejrzewałem ojca o taką słabość, ale wolałem nie kusić losu... Na szczęście nie zawiódł mnie. Wstał, a obróciwszy się do mnie plecami, rzekł:
- Gdy piaski wymrą, wyparte przez niezmierzone pola zieleni, jakich nawet w najśmielszych snach nie widziałeś, podążysz na północ, drogą ku wiosce dusz niespokojnych. Tam czekać będą na Was wierzchowce. Załatwię to.
- Ale jak? – zdawałem sobie sprawę, że ojciec może wiele, bardzo wiele, ale ta wiadomość zaskoczyła mnie. Jako dowódca jednej z grup musiałem zaplanować jakim sposobem przebędziemy pustynie i co dalej. Teraz drugi z tych problemów został rozwiązany.
- Nie pytaj, konie będą czekać, wraz z niezbędnym ekwipunkiem.
- Co z innymi?
- Nie martw się, o nich też pamiętam, ja i starszyzna. Jesteście jedyną nadzieją rodu. Myślisz, że pozostawilibyśmy Was takich bezradnych gdzieś, gdzie nie były nawet Wasze marzenia. Jesteś śmieszny. – urwał.
- Dziękuję – wydusiłem z siebie
- Nie dziękuj tylko tego nie spieprz! – głos przybrał na sile – i opiekuj się siostrą, słyszysz, opiekuj się nią. Nie po to uruchomiłem całą machinę wdzięcznych mi osób, byś zesrał się ze strachu gdzieś w zielonym lesie i chciał wracać do domu! Nie ma powrotu! – uczucia wzięły w nim górę, zrozumiałem, że musi odreagować od stresu ostatnich dni. Rozumiałem to w pełni i nie miałem mu tego za złe.
- Dom, który znałeś, nie istnieje – kontynuował w uniesieniu. – Nie ma go i na dodatek dokładnie nie wiemy dlaczego. Jedno co nam wiadome... Śmierć podąża naszym śladem i szuka krwi. Sam wiesz ilu mamy wrogów. Co Ci będę mówił. A zresztą idź już spać, wyruszacie dziś w nocy, chcę byś był wypoczęty.
Nie odpowiedziałem nic. Absolutnie nic. Posłusznie położyłem się w namiocie, jednak zasnąć nie mogłem. Myślałem jak to będzie. Zastanawiały mnie najbliższe dni, tygodnie, miesiące. A co jeśli znajdziemy nowy dom? Staniemy się rolnikami? Czy będziemy grabić jak dotąd, uzyskując nowych wrogów, którzy podobnie jak starzy, dążyć będą do naszej zagłady. Dalej, czy podołam jako przywódca? Wolałem o tym nie myśleć, jednak ponure myśli zaprzątały mój umysł. Powolutku układałem sobie plan działania. Najpierw pieszo przebędziemy pustynię, dobrze znanymi szlakami. Potem odnajdziemy wierzchowce. Mogą się przydać, wiecznie przecież nie pozostaniemy pod zwierzęcymi kształtami. To byłoby nie do pomyślenia. Odnajdziemy konie i co? Nie wiedziałem... Ruszymy gdzieś, właśnie... Ruszymy gdzieś w nieznane, nie damy się, nie możemy się poddać ani zwątpić. Musimy przetrwać. Zasnąłem, lecz sen, który ogarnął swą mocą zmęczony organizm, częstokroć nawiedzał mnie później, gdy wędrowaliśmy, szukając lepszej przyszłości...

Tum tum, tum tum. Serce waliło jak szalone, chcąc rozerwać klatkę piersiową i uciec z opętanego strachem ciała. Nie bałem się barbarzyńców, orków, wojowniczych elfów i najgorszych potworów. Jednak to „coś” przyprawiało mnie o paraliż. Widziałem przemykający wąskimi korytarzami cień... Czułem jego woń... Lecz w pełni dostrzec tego czegoś nie sposób. Po pierwszym szoku, dobyłem ostrożnie miecza i ścisnąłem rękojeść. Stwór bawił się z nami... Cień przemykał raz bliżej, raz dalej, rozpoczynając swój taniec śmierci. Był bardzo szybki. Bystrym wzrokiem łowiłem strzępy sylwetki tajemniczej bestii. Po kilku minutach zorientowałem się, że monstrum posiada ponad metrowej długości ogon i zdecydowanie jest dwunożne. Ciężko było oszacować odległość w tych piekielnych korytarzach. Czułem pot płynący po plecach w tej beznadziejnej sytuacji. Szliśmy jeden za drugim - dziewięć cieni. Nie wiem co się stało z pozostałą czwórką. Nie było ich. Nagle usłyszałem krzyk siostry – podążała jako ostatnia.
- Mori...! – urwany głos rozpaczy niesiony po demonicznym korytarzu-labiryncie. Odwróciliśmy się wszyscy, przylegając do chłodnych ścian. Lecz to co zobaczyliśmy... Krew, krew i jeszcze raz krew. Błyskawicznie zadana śmierć, a ciało Darisne przepadło gdzieś w ciemnościach...

Obudziłem się z krzykiem. Po raz pierwszy w życiu miałem taki koszmar. Chwila zastanowienia. Gdzie jestem i co robię? Nie... to był tylko zły sen... Wyruszamy za kilka godzin. Ciało nie czuło zmęczenia, więc postanowiłem wyczyścić raz jeszcze moje szpony łupieżcy. Nie były one zwykłym narzędziem zbrodni, częstokroć używanym przez zabójców lub łotrzyków. Wyglądały niczym najzwyklejsze, metalowe ochraniacze, zabezpieczające w całości rękę od nadgarstka, aż po miejsce gdzie ręka zgina się w pół, czyli do okolic łokcia, nie utrudniając jej ruchów . Miały dwa nacięcia w poprzek, skąd wysuwały się zdradliwe ostrza, wykonane z metalu nieznanego w Faerunie. Dodam tylko, że porównać je można z najlepszymi krasnoludzkimi wyrobami. Wysuwane siłą woli stanowiły poważny element zaskoczenia. Bariery magiczne i podobne im, nie zakłócały całego procesu wysuwania ostrza. Taka broń, to standardowe wyposażenie każdego łupieżcy. Mówiliśmy na nią Tor. Wypucowałem własne „tory”, gdzie widać wygrawerowane symbole klanu Kota, do którego dane mi jest należeć. Obawiam się jednak, że jestem ostatnim przedstawicielem dumnego i groźnego niegdyś rodu. Czas na oporządzaniu broni zleciał mi niezwykle szybko. Nadszedł moment wymarszu. Darisne właśnie weszła przez wąskie wejście namiotowe.
- Już czas braciszku.
- Tak już czas – odparłem z żalem – Wszyscy gotowi?
- Tak gotowi. Czekają na Agoce.
- Zatem w drogę, w nieznane – wyszedłem z siostrą, tuląc ją do siebie.[/blok]


Autor: 574


Nasz serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Więcej informacji można znaleźć w Polityce prywatności.

ZAMKNIJ
Polityka prywatności