Kroniki Fantastyczne


[Krainy]


Spotkanie

[blok]Mike szedł przed siebie z przewodnictwem Meldina. Szybko zapomniał o swoich pokusach. Wielce pochłonęła go rozmowa z towarzyszem. Rozmawiali, żartowali, śmiali się, wyraźnie nawiązywała się między nimi więź. Król powoli się rozluźniał, był coraz bardziej otwarty. Opowiadał przybyszowi wiele ciekawych rzeczy, między innymi o swoim ojczystym kraju, jak również o pobliskich państwach. Odpowiadał także na pytania, które od dawna nurtowały wędrowca. Michael dowiedział się, jakim cudem znalazł w głębi lasu księgę, którą zostawił w chatce, choć w zasadzie odpowiedzi domyślał się wcześniej. Stało się to oczywiście za sprawą Meldina.
Inne z kolei pytanie dotyczyło Mankolii.
- Kim jest Mankolia? – spytał podróżnik. – Nie widziałem, by miała jakąkolwiek rodzinę. Mieszka chyba sama, a lat ma szesnaście. Wydawała mi się niemal tak tajemnicza jak ten cały Charles Vagatar. Pamiętam, że poszedłem z nią do jakiejś chatki w lesie i mówiła tam dziwne rzeczy. Podczas jej gadania nie mogłem powstrzymać się od snu. Bynajmniej nie ze znużenia. Wpadłem jakby... w wir opowieści o dalekiej podróży, której celu nie rozumiałem. Gdy się obudziłem, Mankolii już nie było. Nie widziałem jej już potem ani razu, Charles Vagatar podobno też nie. Kim ona jest? Dlaczego wiąże się z nią tyle paradoksów? I skąd ona tyle wie?
- Wystarczy – przerwał mu Meldin, bowiem Mike mógłby tak ciągnąć w nieskończoność. – Mankolia wie tyle, co i ja. I chyba wiesz, dlaczego – dodał z powagą.
- Chyba wiem – odparł dość ponuro chłopak. W zasadzie od dawna się tego spodziewał.
- Ech... – westchnął król. – Nie przez przypadek jest taka, jaka jest – mówił z trochę dumną, ale i z lekka ponurą miną. – Na świecie nie ma takich istot. Ta, którą spotkałeś, nie mogła być niczym innym, jak odbiciem moich myśli. Jej czar onieśmiela wszystkich przybyszów... – tu zamyślił się przez chwilę. – Choć nie wiem, czy to dobrze – dorzucił ponuro.
- Jeśli mam być szczery, zasypiając pod dębem, nie wiedziałem, czy chcę stąd iść – powiedział Mike, jakby z małym wyrzutem. – A teraz wiem, jak by było, gdybym tam został. Wszystko przez tę doskonałość... Nie wiem, czy to dobrze – zaakcentował ironicznie. Król znów smutno westchnął. Mina mu zrzedła.
- Wybacz mi to – powiedział. – Bo sprawa nie jest taka prosta, jak ci się może wydawać. Wiesz, lepiej tworzyć świat skrajnie wspaniały, niż skrajnie okrutny. Kiedyś tworzyłem ten drugi – tu zatopił spojrzenie w dali, jak gdyby patrzył w daleką przeszłość – a dziś pragnę być od tego stanu jak najdalej. Boję się, że gdybym spróbował zachować umiar... stopniowo dążyłbym do zła... i w końcu przekroczył granicę.
Zapadło głuche milczenie. Michael czuł, że Meldin ma rację. Nie mógł postępować inaczej. Ciszę przerwał znowu głos króla:
- Niestety, w najbliższych latach chyba czekają mnie prawdziwe próby – rzekł zamyślony.
Włóczęga miał wielką ochotę, aby dopytać się, o co chodzi, lecz jakaś nieznana mu siła powstrzymywała go przed tym. Znów zapadło milczenie.
Po pewnym czasie Michael poczuł głód. Fakt, nie miał nic w ustach już blisko dobę! A przecież prawie w ogóle nie spał. Wcześniej jednak jakoś nie chciało mu się jeść. Dopiero teraz pojawiły się te skurcze żołądka. Dziwna sprawa. W dodatku odebrało mu chęć rozmowy. Zamyślił się, zadumał. Nie wiedzieć czemu, dziwnie przycichł. Towarzysze zatrzymali się na krótki popas.
- Przez tyle czasu nie czułem głodu, a teraz zupełnie nagle zachciało mi się jeść – dziwił się Mike. – I w ogóle jakoś dziwnie się czuję. Nie rozumiem, dlaczego...
- A ja chyba wiem. – Uśmiechnął się smutno Meldin.
Wędrowiec patrzył na niego z zaciekawieniem.
- Minęliśmy granicę Kalmanionu – wydusił król z wymuszoną pogodnością. – Wracasz do normalności.
Chwila głuchej ciszy. Wiadomość ta jakoś podróżnika nie uradowała. Rozejrzał się wkoło siebie. Faktycznie, drzewa były już zwyczajne, niebo szare i zachmurzone, normalny mech na zwykłych kamieniach. Las wydawał się teraz taki martwy i pusty. Jego dźwięki nie zlewały się już w jeden głos, a odgłosy puszczy w Kalmanionie zdawały się być o niebo piękniejsze i bardziej niezwykłe. Michael spojrzał za siebie. Piękny obraz już przepadł. Chłopak miał wrażenie, że został gdzieś daleko w tyle.
- Trochę szkoda – rzekł smutno włóczęga. – Tam było tak pięknie... – spauzował. – Nie zostalibyśmy tam na choćby jeden dzień? – spojrzał na Meldina błagalnym wzrokiem.
Druh roześmiał się.
- Nie pamiętasz już własnych słów? – zagadnął z uśmiechem na twarzy. – „Jeden niewinny dzień pobytu tutaj... potem posypałyby się następne dni, miesiące i lata.” To zdanie zostało wypowiedziane przez ciebie godzinę temu! – Zaśmiał się.
Michael zamilkł. Zdał sobie sprawę, że znowu chciał się poddać pokusie.
- Cóż, opuszczenie Kalmanionu nie jest rzeczą przyjemną – zaczął król. – To jak zbudzenie się z pięknego, głębokiego snu. Przez jakiś czas może być ci niemiło, ale wkrótce to minie. Byłeś w tej krainie dość krótko. Wszystko powinno się szybko skończyć.
Chłopak nawet nie zapytał kompana, co miał na myśli, mówiąc „wszystko”, bo nie chciał na razie wiedzieć. Zresztą, nie to zajmowało teraz jego głowę. Od pewnego czasu miał wrażenie, że nęka go jakiś problem, którego istoty nie może sobie przypomnieć. Zamykał oczy, marszczył czoło, lecz nie mógł domyśleć się, o co chodzi. Czasem usiłował o tym nie myśleć, ale kłopot wciąż próbował mu o sobie przypomnieć.
Było pół do czwartej po południu, kiedy towarzysze wyszli na otwartą przestrzeń. Nareszcie słońce zawisło nad Mikiem, nie zasłonięte przez leśny dach. Oczom towarzyszów ukazała się rozległa zielona łąka. Wiatr unosił w powietrzu mnóstwo dmuchawców. Na twarzy wędrowca pokazał się delikatny uśmiech. Wzdłuż granicy puszczy biegła zadbana kamienna droga.
- Jeśli pójdziemy tym gościńcem na zachód, to dalej będzie on zakręcał na południe i dojdziemy nim do Lenolii – rzekł Meldin. – Tak jak ci już mówiłem, był to jeden z krajów, którymi władał mój ojciec. Niedługo trafimy do przygranicznego miasteczka Oldain. Nie spodziewaj się, że ujrzysz tam ciekawe rzeczy. Rodowici Lenojczycy to ludzie nudni, poważni i przesadnie powściągliwi. Do tego, jak się łatwo domyśleć, mało rozmowni. A w Oldain mieszkają prawie sami rodowici mieszkańcy kraju. Nieciekawe jest to miejsce.
Ciekawiej będzie w większych miastach, które być może zobaczysz, takich jak Haelbred, Monoel, czy Ventor. Tam przybywa mnóstwo gości zza granicy, bowiem Lenolia słynie z tego, że bardzo łatwo w niej sobie poradzić. Jak to mówią Folsjanie, złoto rośnie tam na drzewach. Szczególnie dużo jest tam właśnie ludzi z Folsji, ale zdarzają się nierzadko nawet goście z Bonalionu!
Wprawdzie Michael nie orientował się w nazwach wymienianych przez Meldina, ale na usta cisnęło mu się przede wszystkim inne pytanie. Bardzo dziwne, lecz trafione.
- Ale po co my tam w ogóle idziemy? – spytał.
Meldin uśmiechnął się tajemniczo.
- Czeka tam na ciebie niespodzianka. Ale choćbyś nie wiem jak błagał, i tak mnie nie przekonasz, żebym zdradził ci, o co chodzi. Nie ma mowy. Mam bardzo silną wolę, co doskonale wiesz, i nie ugnę się!
Toteż kolega nawet nie próbował dopytywać się, co jest grane, ale poczuł wielkie podniecenie.
Wkrótce dokoła zaczynały się pojawiać pola i gospodarstwa wiejskie. Chłopakowi jakoś tak miło się zrobiło, gdy zobaczył wreszcie normalne domy, w których mieszkają zapewne normalni ludzie.
Tak druhowie doszli wreszcie do pierwszych małomiasteczkowych zabudowań. Mieścina była bardzo czysta, zadbana Kamienne uliczki niemal lśniły, tak samo jak ściany budynków. Tak więc, pomimo braku jakichś nad wyraz ciekawych konstrukcji, miasteczko wyglądało bardzo przyjemnie.
- To już niedaleko – rzekł król, spoglądając bystrym wzrokiem na Mike’a.
Skręcili jeszcze w jedną uliczkę, potem w drugą i Meldin nagle zatrzymał się. Zaraz obok nich, przy drodze, stała niewielka, sympatyczna gospoda. Z kominka ulatywał szary dym, a nad brązowymi drewnianymi drzwiami wisiał szyld karczmy: „Gospoda ponad wszystkie”. Król powoli, jakby trzymając przyjaciela w napięciu, podszedł do drzwi i otworzył je.
- Zapraszam do środka! – rzekł wesoło do Michaela, torując mu przejście. – Wchodź pierwszy.
Chłopak wszedł niepewnie i rozejrzał się wokoło. W gospodzie nie było zbyt gwarno, ledwie kilka osób. Było cicho i spokojnie. W sali stało kilkanaście okrągłych stołów, z prawej strony żarzył się kominek. Podróżnik wodził oczami bacznie po pomieszczeniu, pamiętając o niespodziance. Nagle jego wzrok zatrzymał się na pewnym stoliku... Postać, którą zobaczył, przykuła jego wzrok. Nieopodal kominka siedział mężczyzna w długim żółtym płaszczu i brązowym kapeluszu.
„Maldenholm!” – pomyślał Michael, po czym jego oczy rozbłysły radością. Poczuł pewne ciepło w sercu, gdyż nie czuł się już tak samotny i oddalony od domu. Wreszcie spotkał kogoś ze „swojego świata”. Radośnie i z impetem podbiegł do sąsiada z Bookstown, nie zważając na nic, co stało mu na drodze. Przewrócił dwa krzesła i zderzył się z karczmarzem, robiąc trochę zamieszania. Oburzeni Lenojczycy, biorąc ten emocjonalny bieg za zapowiedź jakiejś zamieszki, szybko opuścili lokal. Bob Parkstone nawet się nie obejrzał. Po chwili nie było tu już nikogo, oprócz niego i Michaela, skradającego się za jego plecami.
- Dzień dobry – rzekł chłopak, stojąc tuż za Maldenholmem. – Co pan tu robi?
Parkstone, wcale nie zaskoczony, prędko odwrócił się ku niemu.
- Witam – odpowiedział natychmiast.
W tym jednak momencie chłopak zastygł. Gdy mężczyzna spojrzał mu w oczy, w umysł Mike’a wkradł się znów ten problem. Problem, o którym nie mógł sobie przypomnieć. W tej chwili trapił go dużo bardziej niż wcześniej. Nie dawał mu spokoju. Twarz tego człowieka budziła w nim jakieś skojarzenia. I nagle...
W ułamku sekundy w oczach chłopca mignęły trzy króciutkie sceny. Najpierw były to czyjeś żółte ślepia, wpatrzone prosto w niego. Po chwili coś jakby topniejąca lodowa rzeźba Boba Parkstone’a. Na koniec zobaczył siedzącą na łóżku w jego pokoju, zapłakaną matka. Po sekundzie wszystko to zgasło.
Uśmiech zszedł z twarzy Mike’a. Chłopak drżał. Wszystko sobie przypomniał. Maldenholm zamilkł, pochmurniał i popadł w zadumę, jakby dobrze wiedząc, o co chodzi.
- Wiem, co teraz czujesz – w końcu rzekł ponuro. – Usiądź, kolego.
Osłupiały chłopak usiadł i nic nie odpowiedział. Patrzył tylko wytrzeszczonymi oczyma na dziwnego pana i bezmyślnie słuchał jego słów.
- Ech, wszystko trzeba by ci wyjaśnić – ciągnął mężczyzna w głębokim zamyśleniu, co chwilę przystając. – Nie rozumiesz wielu rzeczy... tak... nie znasz wielu spraw... – westchnął – i nie licz na to, że zrozumiesz je szybko – spauzował na chwilę, zastanawiając się, co powiedzieć; spojrzał przez okno, jakby w olbrzymią dal. – Czeka cię droga – dorzucił.
- Chyba do domu! – oburzył się Mike, wydobywając z siebie nie do końca świadome słowa. Próbował wydusić z siebie coś jeszcze, ale nie dał rady.
Parkstone wstał i zaczął w zamyśleniu, ze spuszczoną głową, krążyć wokół stołu. Znów przez chwilę zastanawiał się, co rzec. Był bardzo spokojny. Tak magicznie spokojny, że nawet Michael, widząc to, powoli ucichał i w głuchym milczeniu czekał na to, co powie.
- Droga, o której mówię, jest daleka i kręta – powiedział wreszcie mężczyzna. Mówił poważnym, lecz łagodnym i troskliwym głosem. Mówił tak, jakby myślami był kilkaset mil stąd. – Nie chcesz w nią wyruszyć, prawda? Zresztą, głupie pytanie. Nie, z pewnością ani ci w głowie takie wyprawy... Na pewno... tak.... Ale z drugiej strony, jakżeby mogło być inaczej... skoro nawet nie wiesz, po co cię chcę zabrać w tę podróż... – Urwał na chwilę, widząc podniesioną, oczekującą na wyjaśnienie twarz słuchacza. – Nie, teraz ci tego nie powiem. – Chłopak z powrotem opuścił wzrok. – Lecz kiedyś sam się tego dowiesz. Na razie nie możesz... nie możesz wiedzieć. Możesz tylko... ech... możesz mi tylko ufać – dokończył.
Na pierwszy rzut oka brzmi to naiwnie, a jednak w mowie Maldenholma było coś, co w Mike’u budziło zaufanie. Sam nie wiedział, co. Jakaś dziwna magia oplatała jego słowa w taki sposób, że trafiały one do chłopca. Była w nich łagodność, niejasna czułość i pociągająca tajemniczość.
- To wszystko jest za trudne, aby ot tak wyłożyć. – Przestał krążyć, stanął, poczym jął mówić troszkę bardziej podniosłym głosem. – Lecz jedno ci mogę powiedzieć... o jednym cię mogę zapewnić już dzisiaj. Jeżeli zgodzisz się ruszyć ze mną w drogę, za jakiś czas zrozumiesz wiele spraw... spraw, o których dzisiaj nie masz bladego pojęcia. A wtedy już nie powiesz, że żałujesz... na pewno...
- Ja chcę teraz tylko powrócić do domu! – warknął trochę niepewnie Mike, lżej już wydobywając z siebie słowa.
- Spokojnie, kolego – odparł wciąż łagodnym głosem Maldenholm, po czym przenikliwie spojrzał chłopcu w oczy. Mike w tym momencie, nie wiedząc czemu, uspokoił się całkiem i ucichł. Mężczyzna, zauważywszy to, odwrócił wzrok i jął mówić dalej. – Właśnie, słusznie powiedziałeś – rzekł. – Twoim celem jest teraz powrót do domu... i właśnie o to chodzi... że teraz! Hmm... Kierujesz się chwilą... A nie wiesz przecież, co będzie za tydzień, miesiąc, rok... Cóż... kto wie, może nawet pożałowałbyś swej decyzji... gdybyś powrócił teraz do domu... nie znasz przecież przyszłości... oj, żebym za dużo nie powiedział! – dorzucił tak, jakby się właśnie ocknął i zdał sprawę z tego, że zbytnio się rozgadał. – W każdym razie nie wiesz jeszcze nic o naszej sprawie. Potrzebujesz czasu. Kiedyś będziesz wiedział więcej i musisz pamiętać o tym teraz – zamilkł i znowu skierował wzrok na twarz Michaela, zaglądając mu w oczy.
W spojrzeniu tego człowieka też było coś budzącego zaufanie. Ku własnemu zdziwieniu, chłopak w duchu się uspokoił, a serce biło mu lżej. Miał niezrozumiałe przeczucie, że ten człowiek nie kłamie. Że spokojnie można mu zaufać.
Mężczyzna odwrócił głowę i mówił dalej, teraz trochę lżejszym tonem.
- Na razie wsłuchuj się uważnie w moje rozmowy z kompanem, którego w najbliższych dniach poznasz. Słuchaj naszych słów, a stopniowo będziesz wgłębiał się w temat. To klucz do zrozumienia celu. Niektórych rzeczy nie można w zwykły sposób wyłożyć. Nie można mówić o nich w sposób dosłowny i w jednej porcji. Potrzeba czasu.
Zapadło głuche milczenie. Obaj pogrążyli się w zadumie. Parkstone wyraźnie czekał na jakieś słowa ze strony chłopca. Mike czuł się, jak gdyby jego głowa miała rozerwać się na pół. Za dużo rzeczy na jeden raz. Za dużo się dowiaduje w ciągu jednej godziny. Lecz od Maldenholma biła jakaś tajemnicza magia, która tak bardzo dodawała mu realizmu. Chłopak tę magię czuł i sam nie wiedział, czy ma się jej opierać, czy nie.
- Cóż, nikt cię do niczego nie zmusza – oznajmił po chwili mężczyzna. – Zrobisz, co zechcesz. Możesz pójść ze mną, a możesz także powrócić do domu. Obyś tylko tej decyzji nie pożałował – jął mówić półgłosem. – Wybieraj sam. Pamiętaj jednak, że to ty znalazłeś Księgę i dlatego to ty jesteś potrzebny. Nie jestem w stanie powiedzieć, jak bez ciebie potoczy się nasza misja, ale jednego jestem pewien – przeszedł do szeptu – ty jej potrzebujesz, a ona potrzebuje ciebie...
Zamilkł na chwilę. Michael poczuł przyrost adrenaliny i podniecenie. Te słowa zdawały mu się takie niecodzienne... W tym momencie poczuł się jakby większy. Czuł, że ma okazję przeżyć coś pięknego. Z drugiej strony, ciągle przypominał mu się jego dom w Bookstown.
- Czekam na twoją decyzję. Masz dużo czasu, wiem jak bardzo go potrzebujesz – powiedział Maldenholm, po czym po raz trzeci spojrzał słuchaczowi prosto w oczy, tym razem nie odwracając wzroku przez dłuższy czas.
Zaległa całkowita cisza. Obaj zastygli w tym spojrzeniu. Oczy mężczyzny dziwnym sposobem zaczęły z wolna nabierać żółtej barwy. Mike, tonąc w tych nietypowych ślepiach, po chwili odpłynął myślami gdzieś daleko stąd. Przed oczami ukazała mu się czarna przestrzeń, a w niej, w oddali dostrzegł jakąś chaotyczną scenę. Jej obraz powoli się do niego zbliżał. Chłopak widział ją coraz wyraźniej. Bitwa. Wielka wrzawa. Ogromny zielony smok, ziejący ogniem. Rycerze zakuci w żelazne zbroje. W ich rękach miecze. Nacierali wszyscy razem na wielkiego smoka i ginęli, jeden za drugim. Tak toczyła się walka, nieprzerwanie. Obraz tej sceny był już jakby bardzo niedaleki, kiedy Michael w mgnieniu oka obudził się, słysząc o dziwo swój własny głos...
- Idę z tobą – rzekł niepewnie.
Sam był zaskoczony, że tak powiedział, lecz zdawało mu się, że klamka zapadła. Nie odwołał już swoich słów. Niestety, niejeden raz miał przez to potem ze łzami w oczach wspominać mamę, tatę i przyjaciół. Maldenholm wyraźnie odetchnął i poklepał Mike’a po plecach, zadowolony z jego decyzji.
- Obiad poproszę! – zawołał radośnie do barmana, po czym usiadł.
Lenojczycy, jako nad wyraz spokojny i powściągliwy naród, zapewne spojrzeliby nieprzyjaznym wzrokiem na Parkstone’a, gdyby tutaj jeszcze byli. Jedynie karczmarz rzucił wrogie spojrzenie w kierunku hałaśliwego towarzystwa, ale nie przepędził przybyszów, bowiem groszem również nie wzgardził.
Podczas posiłku atmosfera nieco się rozluźniła, ale Mike nadal był bardzo zdezorientowany. Próbował dowiedzieć się trochę o tym, co się stało z jego rodzicami, z jego przyjaciółmi, lecz wszystkie odpowiedzi Maldenholma były wymijające, a część z nich brzmiała: „wszystkiego się zdążysz dowiedzieć”, „wszystko jeszcze zrozumiesz”. W efekcie chłopak nie dowiedział się praktycznie niczego, oprócz tego, że ma mówić do znajomego „Mald”, co było skrótem od Maldenholma. Mike zauważył również, że nie ma pośród nich Meldina i że praktycznie nie widział go już od momentu, kiedy wkroczył do tej gospody. Pan Bob niewiele mu w tej sprawie wyjaśnił, napominając jedynie o jakimś tam konflikcie, lecz nie tłumacząc nawet, co to za konflikt, kto jest w niego wciągnięty i na czym polega.
- No, najwyższy czas się zbierać – rzekł w końcu Parkstone.
- Wiesz, nic nie odpowiadasz, a jednak przyjemnie mi się rozmawiało.
- Skoro tak sądzisz...
- Zawsze jesteś taki poważny? Uśmiechasz się czasem? – pytał zaciekawiony Michael.
- Ech... wspominałem ci, że nic nie wiesz i nie rozumiesz, prawda?
- Eee... tak... – Pytanie zaskoczyło rozmówcę.
- Więc mój problem polega właśnie na tym, że bardzo wiele wiem i rozumiem. – odparł poważnie Mald.
- Aha. – Mike wiedział, że nie ma sensu się dopytywać.
- No dobrze, naprawdę trzeba już iść – pogonił wędrowca kompan.
Kompani wstali, Mald zapłacił za posiłek i obaj wyszli z knajpy bez czekania na odpowiedź karczmarza na „do widzenia”, której to i tak by zapewne nie usłyszeli.
Był już wieczór, koło siódmej po południu. Puste miasteczko zalegał półmrok. Niby oczywistą rzeczą było, że w takich mieścinach mało ludzi spaceruje po uliczkach. A jednak od tych pozamykanych domków i pustych ogródków dziwnie wiało grozą. Michael miał dziwne odczucie, jakby te wszystkie domy były puste, z dawna porzucone. Jak gdyby od stu lat nikt tam nie zaglądał... Podmuch chłodnego wiatru zatrzasnął drzwi za towarzyszami. Nie wiedzieć czemu, lodowaty dreszcz przeszedł Mike’a.
Gdy rozejrzał się wokoło, odniósł wrażenie, że wszystkie krzaki oraz ściany mają oczy i uszy. Że przypatrują się podróżnikom i przysłuchują każdemu ich słowu. A każdy, nawet najciszej wypowiedziany wyraz, roznosił się po otoczeniu rozległym echem, że strach było cokolwiek pisnąć.
- Jakoś dziwnie się czuję – szepnął chłopak.
- Nie wiem, dlaczego – odparł Mald. – Czyżbyś się przeziębił?
- Nie, to zupełnie o co innego chodzi – zaprzeczył Mike.
- Więc o co?
- Właśnie nie wiem.
- Więc niewiele mogę zaradzić – rozłożył ręce Parkstone. – Ze mną jest wszystko w porządku.
- Czuję... jakiś dziwny... lęk – rzekł w końcu chłopiec.
Maldenholm zadumał się i myślał przez parę chwil.
- To normalne – rzekł. – Boisz się trochę. Niedługo wyruszamy w podróż, jeśli nie zrezygnujesz w ostatniej chwili. Strach to zwyczajna rzecz.
Kompan nic nie odpowiedział. Miał jednak wrażenie, że nie jest to zwykły stres przed podróżą. Czuł na sobie dziesiątki wrogich, tajemniczych spojrzeń i setki nasłuchujących uszu. Nie wiedział, skąd bierze się to uczucie.
Z czasem droga stawała się coraz brzydsza, a gęstość domostw malała. Alejkę i całe jej otoczenie stopniowo zakrywał czarny mrok. Gwiazdy zaczynały już błyszczeć na niebie, a swój blask prezentował też rogal księżyca. Maldenholm delektował się tym widokiem, a Mike lękał się jakoś spojrzeń gwiazd i nawet nie spoglądał na niebo. Wkrótce zapanowała ciemna noc. Była to końcówka lata, mrok zakrywał świat bardzo wcześnie.
Po godzinie wędrówki kompani wyszli na otwartą przestrzeń. Otoczyły ich rozległe, puste łąki i pola, które rozciągały się aż po horyzont. Piękny krajobraz. Podróżnikom towarzyszyło przyjemne cykanie świerszczy. Czasami w oddali dało się zobaczyć jakieś gospodarstwo, ale wszędzie było ciemno, światła były pogaszone. Mald miał najwyraźniej sporo odwagi, gdyż szedł wyprostowany i pewnie parł naprzód. Mike czuł się dziwnie. Był skulony i nasłuchiwał wszelkich odgłosów z otoczenia. Każdy szelest przyprawiał go o ciarki na plecach.
- Nic się nie martw – pocieszał drągal kompana, widząc jego spięcie. – Te okolice są jeszcze bezpieczne.
„Jeszcze” – pomyślał chłopiec.
- Skoro „jeszcze”, to kiedy się te niebezpieczne zaczną? – spytał.
- A coś ty taki strachliwy? – roześmiał się Maldenholm. – Gdyby miały tu grasować jakieś wilki, albo niedźwiedzie, zapewne trzymałbym w ręku jakiś wielki, gruby kij, aby w razie czego móc zwierzaka po łbie zdzielić. Prawda?
Mike lekko się uśmiechnął, ale po chwili jego uśmiech opadł. Idąc ścieżką przez te pola i łąki, przypominał sobie wędrówkę z przyjaciółmi przez las w Green Park. Wtedy wydawała mu się ona taka mroczna i niebezpieczna. A teraz znajdował się z dala od domu i pchał się, sam nie wiedział, w co. To wszystko wydawało mu się tak nierzeczywiste, że nie docierało do niego. Starał się nie myśleć za wiele, gdyż im więcej rozmyślał, tym bardziej się gubił. Dumał jednak bez przerwy, wbrew swojej woli. Jego myśli przerwał nagle głos Parkstone’a:
- Hmm... a co widziałeś w Kalmanionie, jak tam byłeś? – spytał z jakąś dziwną tajemnicą w głosie.
- Yyy... co? – odparł zamyślony Mike. Zawsze, gdy był taki zadumany, wszelkie pytania docierały do niego z wielkim trudem.
- Zapytałem, co widziałeś w Kalmanionie, gdy w nim byłeś – powtórzył Mald.
Nagłe pytanie zaskoczyło kolegę. Zastanawiał się chwilę.
- To, co najbardziej przykuło moją uwagę, to... – chłopak spauzował.
- No? – dopytywał się niecierpliwie Parkstone, przystając i patrząc Mike’owi prosto w oczy.
- Taka jedna... no, przyjaciółka taka... – wydusił z niezrozumiałym oporem Michael.
- Hmm... – rzekł Mald, jak to miał w swym zwyczaju. – Przyjaciółka, powiadasz?
- Yyy... tak.
- A jak miała na imię? Czy nie przypadkiem... – urwał na moment – Mankolia?
Serce Michaela zabiło mocniej i natychmiast odpowiedział.
- Mankolia, tak. Ale skąd ty to wiesz? – zagadnął zaciekawiony.
- Wiedziałem! – odparł głośniejszym i trochę nerwowym głosem rozmówca. – Wiedziałem, że temu dzieciakowi nie wolno zaufać! Musiał się zabawić, musiał!
- Jakiemu dzieciakowi?
- Meldinowi! A komu niby! – mężczyzna coraz bardziej podnosił głos. – Głupi dzieciak! Wciąż jeszcze smarkaty! – Maldenholm kontynuował swym mocnym głosem krytykę chłopca, lecz nagle jego mowę niespodziewanie przerwał Mike.
- Dość! – wrzasnął Michael, który, nie wiedzieć czemu, poczuł ogromną złość, gdy usłyszał tyle obelg pod adresem króla Kalmanionu. Natychmiast po swym krzyku opamiętał się jednak, ochłonął i ucichł. Poczuł się dziwnie. „Co się ze mną dzieje?” – zapytał w duchu sam siebie. Znowu zjawił się w jego sercu pewien niepokój, zdziwienie. Nigdy nie był taki gwałtowny, a teraz zaskakuje sam siebie. Spojrzał spode łba w twarz Maldowi. Ten zaś z zatroskaniem patrzył mu poczciwym wzrokiem w oczy.
- Tak sądziłem – zaczął po chwili z cicha i ponuro, mówiąc jakby do siebie, nie do Mike’a. – To była zła decyzja. Nie powinieneś był tyle widzieć. Nie powinieneś widzieć Mankolii. Meldinowi wszystko się pomyliło, pomieszało i przestał panować nad sytuacją. Co by tu nie mówić, jest przecież wiecznym dzieckiem – spauzował na moment i położył rozmówcy rękę na ramieniu. – Możemy mieć z tobą kłopoty, panie kolego – dodał ze smutkiem. – Nie powinienem był mu ufać...
Michael z trudem powstrzymał w sobie złość i wysłuchał kompana do końca.
- Kalmanion zostawił w twej duszy wyraźny ślad – dorzucił Parkstone poważnym, troskliwym głosem. – A to nie jest dobrze. Wróciłeś do rzeczywistości po długim, najpiękniejszym w swym życiu śnie i spotka cię wiele nieprzyjemnych, bardzo zaskakujących starć z realizmem. Ale bądź dzielny, kolego – poklepał „kolegę” po łopatce i ruszył znów naprzód. Mike niepewnie poszedł za nim.
Słowa Maldenholma raczej nie były zrozumiałe, lecz w głowie chłopaka zaczynało świtać. Powoli zaczynał rozumieć, co się z nim dzieje. Tak, ta kraina pozostawiła ślad w jego duszy. Z pewnością nie raz do niej zatęskni. Jego serce zaś napełni się gniewem, gdy ośmieli się ktoś skrytykować tę krainę. Jak Charles Vagatar. Tak niewiele czasu potrzeba było, by się do niego upodobnić. Nagle Mike uświadomił sobie to wszystko i przeszedł go zimny dreszcz. Zrozumiał, że Kalmanion działa na ludzi nie tylko w swych granicach. Zatrzymał się na chwilę i w zamyśleniu spojrzał za siebie, niby w wielką dal... Miał wrażenie, jak gdyby widział jeszcze w oddali małe, zielone światełko. Światło diamentu Vagatara... Nie wiedział, czy to jego chora wyobraźnia, czy też blask tego klejnotu faktycznie sięga aż tak daleko... Po minucie się ocknął i dobiegł do towarzysza, który cały czas szedł naprzód, nie zauważając nieobecności kompana.
Myśli Mike’a zmieniły się. Przestał bać się mrocznego otoczenia, a zaczął myśleć o Kalmanionie. Wyobrażał sobie jego niepowtarzalne piękno. Przypominał sobie wspaniałą Mankolię, cudowny las, jego śpiew, ładną opowieść Meldina, radość napotkanego mieszkańca Kalmanionu... Momentami, nawet w marszu, zamykał oczy i, idąc w ten sposób, dumał. Gdy powieki miał zamknięte, mógł odtworzyć sobie te obrazy oraz melodię lasu... Rozmarzył się znowu. Lecz nagle w jego myśli wkradł się ten tajemniczy człowiek. Ten, którego ujrzał na pagórku w świetle księżyca. Chłopak, nie wiedząc czemu, wzdrygnął się na myśl o nim i natychmiastowo ocknął z rozmarzenia. Zorientował się, że jego towarzysz stoi w bezruchu, więc sam też się gwałtownie zatrzymał. Cykanie świerszczy całkiem ucichło. Panowała głucha cisza.
- Czujesz to? – szepnął Mald.
- Co?
- Tę woń spalenizny... – odparł Parkstone najciszej jak mógł.
Mike pociągnął dwukrotnie nosem.
- Racja, coś lekko czuć – przyznał. – Ale co to ma niby oznaczać?
Kompan nic nie odpowiedział. Stał tylko nieruchomo i jakby niespokojnie nasłuchiwał.
- Padnij! – rozkazał nagle głośnym szeptem, ciągnąc chłopca ku ziemi. Za moment obaj leżeli na ścieżce. Michael nawet nie śmiał drgnąć. Serce biło mu jak szalone. Nasłuchiwał wszelkich szmerów, ale panowała głucha cisza. Żadnego szelestu, jakiegokolwiek odgłosu, choćby świerszcza. Parkstone jednak zdawał się coś wyczuwać. Jak gdyby gdzieś z wielkiej oddali słyszał dźwięki. Po chwili znowu pociągnął kolegę za ramię i kazał mu się prędko czołgać za nim. Obydwaj weszli w obszar porośnięty zbożem, próbując zrobić to jak najciszej. Wyszło im to całkiem dobrze.
Leżeli w życie i nasłuchiwali nadal. Mike nie mógł usłyszeć nic. Za to zapach spalenizny, choć ledwo wyczuwalny, z wolna przybierał na mocy, tak jakby jego źródło powoli zbliżało się do nich. Niebezpieczny i złowrogi wydawał się teraz otaczający ich mrok. Chłopak, patrząc w czarną przestrzeń, widział w wyobraźni ciemną sylwetkę powoli kroczącej ku nim postaci. A wraz z jej zbliżaniem się, chłopak czuł woń spalenizny coraz mocniej.
Gdy tak leżał w zbożu i myślał o nieznanej postaci, ogarnęła go w końcu senność. Z trudem powstrzymywał się od zamknięcia oczu i zapadnięcia w głęboki sen. Kiedy momentami przymykał powieki, robiło mu się tak przyjemnie, że najchętniej położyłby głowę na ziemi i nic nie myśląc, zasnął. Walczył z tym przez czas jakiś, aż w końcu poddał się i odpłynął w cudowny wir snów. Śnił o Kalmanionie, o jego przyjaznych drzewach, o wspaniałej uroczej Mankolii i o miłym królu Meldinie. Rozmawiał z nim, rozmawiał z Mankolią, rozmawiał z dębami i sosnami... A potem zapadła noc. Dotarł wtem do krańca lasu i wyszedł z niego. Popatrzył wówczas w lewo, a tam z ziemi wyrastał ciemny, oświetlony tylko przez księżyc, pagórek. Mike poczuł potrzebę, by przyjrzeć mu się uważnie. W pewnym momencie spostrzegł, jak zza szczytu pagórka wyłania się mroczna sylwetka mężczyzny. Wspięła się na sam wierzch i stanęła dokładnie w polu księżyca. Po ciele Mike’a przeszedł nagle lodowaty dreszcz i chłopiec obudził się.
Znowu ujrzał przed sobą żyto, w którym leżał. Po chwili zorientował się, że Maldenholm szarpie go za ramię, szepcząc coś niewyraźnie. Michael szybko jednak oprzytomniał i zaczął rozumieć słowa kompana.
- Chodź prędko, musimy odejść – szeptał niespokojnie Parkstone, ciągnąc towarzysza za rękę. – I to szybko. Jak najszybciej.
Chłopak zaś, albowiem jeszcze nie do końca kontaktował, leniwie przetarł oczy i począł zastanawiać się nad sytuacją. Zaraz nagle wszystko do niego dotarło. Woń spalenizny była zdecydowanie silniejsza niż przed snem. Wydało mu się, że jej źródło jest już gdzieś tu w pobliżu. Czuć było tę małą odległość. Mike ruszył za starszym kompanem. Prędko się obaj czołgali, szybko oddalając od ścieżki. Tajemniczy zapach z wolna zanikał, zostawał gdzieś w tyle.
Gdy był już bardzo słaby, ledwo wyczuwalny, towarzysze zatrzymali się w końcu, a Mald już nieco spokojniej i wygodniej rozłożył się na ziemi. Chłopak również mógł wreszcie przyjąć komfortową pozycję do odpoczynku. Teraz jednak nie chciało mu się spać. Zżerała go ciekawość. Do głowy cisnęło mu się mnóstwo dziwnych pytań. Po chwili zastanowienia zadał jedno z nich. To najważniejsze.
- Mald? – zaczepił.
- Tylko mi nie mów, że masz do mnie jakieś pytanie – odpowiedział mężczyzna.
- Mam do ciebie pytanie – odrzekł Michael.
- A niech to szlag...
- Bo chodzi o to, że... – Młody wędrowiec spauzował na chwilę. – Chodzi o to, że... Wiesz może, kim był ten człowiek, którego widziałem na pagórku oraz co oznacza ta woń spalenizny?
- To dwa pytania – odparł Parkstone.
- Ano dwa – przytaknął chłopiec, podnosząc się z pozycji leżącej i w napięciu czekając na odpowiedź towarzysza.
- Hmm... – zamyślił się tamten. – Czyżbyś widział jakiś związek między nieznajomą postacią, a tą tajemniczą wonią? – zagadnął.
- Fakt, jakoś tak dziwnie mi się to ze sobą kojarzy – odparł chłopak po namyśle. – Nie wiem. Może to dlatego, że i jedno dziwne, i drugie dziwne?
- By choć trochę zaspokoić twoją ciekawość i byś dał mi wreszcie święty spokój, jedno mogę ci powiedzieć. – Urwał na moment, znów szukając słów. – Masz rację. Jedno z drugim jest mocno powiązane.
Mike wytrzeszczył oczy, oczekując na dalsze wyjaśnienia.
- Niestety, nic ci więcej nie mogę powiedzieć – zakończył Maldenholm. – Teraz daj mi się przespać. W dalszą drogę wyruszamy jutro rano. Dobranoc.
- Dobranoc – odparł Mike, po czym popadł w zadumę. W jego głowie kłębiły się przeróżne myśli. Sen zmógł go dopiero tuż przed świtem.

- Pora się obudzić, kolego – usłyszał nad ranem pogodniejszy tym razem głos Parkstone’a. – Jest już poranek, a mamy dzisiaj pewne sprawy do załatwienia. Nie mogą długo czekać.
- Jakie sprawy? – spytał chłopak, ziewając i przecierając oczy.
- Dzisiaj musimy kupić gdzieś bryczkę, bo mamy w najbliższych dniach kawałek drogi do pokonania. Mamy dotrzeć aż do Haelbred, gdzie czeka na nas mój przyjaciel.
- Jaki przyjaciel?
- Oj tam, jaki przyjaciel. Po prostu przyjaciel.
- Aha.
- No dobra, wstawaj. Zjemy zaraz śniadanie, zostało mi bowiem jeszcze trochę prowiantu. Potem natychmiast ruszamy w drogę. W najbliższym miasteczku musimy znaleźć odpowiedniego konia. Im szybciej to zrobimy, tym lepiej.
Było całkiem widno. Słońce świeciło jasno, pogoda wydawała się być bardzo przyjemna. Kompani zjedli śniadanie, wrócili na ścieżkę i ruszyli naprzód. Po tajemniczym zapachu nie zostało ani śladu.
Świat był dużo weselszy niż wczorajszego wieczora. W miasteczku, do którego szybko dotarli, panował gwar i przyjemna atmosfera. Wędrowcy zakupili bryczkę i kilka dni jechali przed siebie, z rzadka się tylko zatrzymując. W ciągu dnia było głośno i radośnie, lecz gdy nadchodził wieczór i zaczynało się ściemniać, wtedy wszystko nagle cichło, a świat stawał się ponury i pusty. Słychać było jedynie kojące cykanie świerszczy. Mieszkańcy wszelkich miast co wieczór zamykali się w swych domach i gasili światła. I co wieczór odradzał się w sercu Michaela pewien niepokój.
Po paru dniach jazdy podróżnicy dotarli wreszcie do wielkiego miasta. Wielkie, szerokie aleje wypełniał tłum ludzi. Powierzchnie ulic pokrywały piękne kolorowe wzory. Wszystkie drogi były nadzwyczaj czyste i zadbane. Tak samo dobrze prezentowały się budowle. Od mniejszych domków do przestronnych domostw. Posiadały niesamowicie różnorodną architekturę. Jeszcze większa była różnorodność ludzi przepychających się przez tłum. Były postacie cery jaśniejszej i ciemniejszej, jedne zaskakująco małe, drugie z kolei nadludzko przerośnięte. Tu i ówdzie pojawiały się czasem nawet istoty nie przypominające za bardzo człowieka. Z początku był to dla Mike’a szok, potem się jednak stopniowo przyzwyczajał.
- To jest Healbred – powiedział wzniośle Maldenholm. – Jedno z największych i najpiękniejszych miast w Lenolii. To właśnie tu zmierzaliśmy i tu mieszka mój druh. Naciesz się tym widokiem, bo niedługo będziemy z dala w ogóle od jakichkolwiek miast, miasteczek i wsi.
- Co to za dziwna istota? – spytał chłopak, wskazując przechodzącego opodal, przerośniętego i owłosionego stwora.
- Tu żyją przeróżne istoty. – Uśmiechnął się Parkstone. – Ściągają z wielu krajów. Zarówno z bliskich, jak i dalekich. Wśród przybyszów są nie tylko ludzie, ale i stworzenia ze Świata Południa.
Michaela zatkało, jak zdał sobie sprawę, że znajduje się w gąszczu istot przeróżnych gatunków. Poczuł się niemal jak we śnie. Powoli się jednak do tej sytuacji przyzwyczajał i przestało go to wszystko szokować.
- Jesteśmy już blisko jego domu. Gdzieś tu się musi znajdować – mówił do siebie Mald. – Tylko gdzie jest alejka Aunblack?
W końcu na nią trafili, choć w takim gwarze i tłoku nie było to proste. Doszli na sam koniec alejki, gdzie stał wyróżniający się skromnością żółty domek. Był mniejszy od pobliskich domostw, ale wyglądał bardzo przytulnie. Wysiedli z bryczki, przywiązali konia do drzewa, weszli do ogródka i stanęli u drzwi.
Maldenholm zapukał głośno trzy razy. Po kilku sekundach dało się słyszeć dochodzące z wnętrza domu huki i tupnięcia. Za chwilę drzwi gwałtownie otworzyły się, a oczom wędrowców ukazał się całkiem wysoki mężczyzna, choć nieco niższy od Maldenholma. Miał krótkie czarne włosy, był dosyć szczupły, choć widać w nim było siłę i męstwo. Jego dumne niebieskie oczy przepełnione były wesołością. Odziany był w stary niebieski płaszcz i szare skórzane spodnie. Zapadło niezrozumiałe milczenie.
- Witam! – zawołał po chwili druh Parkstone’a.
- No i wreszcie jesteśmy – powiedział niezbyt wesoło Bob.
Mike nic się nie odzywał. Czuł się jakoś dziwnie, niepewnie.
- Jestem Gentar – oznajmił nieznajomy, zwracając się do chłopca. Ten uśmiechnął się usilnie. – No cóż, zapraszam do środka – dorzucił mężczyzna, torując przejście towarzyszom.
Ci zaś weszli do środka i po chwili drzwi zamknęły się za ich plecami. Znaleźli się w sporym, aczkolwiek wyraźnie już starym salonie. Tu i ówdzie stała szafa ze ściemniałego drewna, podobnie jak stół, który również wyglądał na wiekowy. Pomieszczenie nie wyglądało przytulnie. W wielu miejscach zalegał po prostu kurz.
- Wybaczcie zaniedbany salon, ale bywam tutaj tak rzadko, że nie jestem w stanie nad wszystkim zapanować – tłumaczył się Gentar. – Tym razem wróciłem wczoraj i nie miałem czasu tego wszystkiego ogarnąć. Proszę, rozgośćcie się – dorzucił, wskazując na podstarzałą ławę.
Kompani usiedli na niej i czekali w milczeniu. Gospodarz wyszedł gdzieś na chwilę, po czym wrócił z dwoma kuflami piwa. Postawił je na stole i przysiadł się do towarzyszy. Po szybkim opustoszeniu naczyń Maldenholm i Gentar podjęli wreszcie z dawna oczekiwaną rozmowę. Michael przez cały czas z zaciekawieniem jej słuchał, nie odzywając się ani przez moment.
- Ech... – westchnął gospodarz. – No więc, co cię do mnie sprowadza, Mald? – zapytał ponuro.
- Chyba wiesz – odparł tamten.
- No, w sumie racja... – Opuścił głowę druh. Milczał przez chwilę. – Masz więc jakieś nowe wieści?
- Bardzo wiele – ożywił się Maldenholm. – Ale część z nich opowiem dopiero wieczorem, gdy na zewnątrz zrobi się pusto. Wolałbym, aby nikt tego nie słyszał, oprócz was.
- Więc powiedz to, co teraz możesz powiedzieć.
- To się zbytnio nie nagadam – odparł Parkstone – ale, by choć trochę zaspokoić twoją ciekawość, cokolwiek mogę już powiedzieć. Jak ci wiadomo, w ostatnich latach wędrowałem nieco w południowych stronach. Znowu obserwowałem zmiany na świecie, odwiedzałem moich starych przyjaciół i tym podobne sprawy załatwiałem. Zajęło mi to kilka lat, ale śmiało mogę rzec, że czas ten nie poszedł na marne.
Maldenholm jeszcze bardziej spoważniał i mówił dalej:
- Z pozoru wszystko wyglądało zwyczajnie i spokojnie, lecz już na początku kilka rzeczy mnie zaintrygowało. Pierwsze podejrzenia pojawiły się, gdy byłem w Kraju Leśnego Ludu. Rzuciło mi się w oczy to, że wojska mają tyle, ile strasznie rzadko obserwuje się w tamtych stronach. „Jakaś wojna się szykuje” – pomyślałem. Miałem zamiar, zgodnie z planem, iść już do Bonalionu, ale ciekawość zaprowadziła mnie trochę na północ – do Północnej Krainy Leśnego Ludu. Sprawa z armią wyglądała tam podobnie i już myślałem, że swoją ciekawość zaspokoiłem, jednak potem dowiedziałem się, iż wojna wcale nie będzie się toczyć między Leśnymi Ludami – zaczynał mówić żywiej i z większym podekscytowaniem. – Gdy byłem w Bonalionie, tamtejsi wędrowcy opowiedzieli mi o wyjątkowo ciepłych stosunkach między Ludami Lasu. Co to więc ma być za wojna? Zainteresowałem się mocno, a nawet trochę zaniepokoiłem tą sprawą i zacząłem podróżować po południowych, pozaludzkich krajach. Z przykrością stwierdzam, że w każdym kraju widziałem oznaki zbliżających się wydarzeń. Niestety, oznaczać to może jedynie nadciągającą trzecią Wojnę Ziem – powiedział ponuro. – Stosunki między rasami pozaludzkimi są dobre, więc zapowiada się ich atak na północne ziemie ludzi. Żal mi, że nie dotarłem do Omerionu, bo mógłbym się dowiedzieć więcej. Na razie na tym skończę opowieść. Chciałbym teraz tylko zapytać, bo jestem bardzo ciekaw, jak wyglądają tutejsze przygotowania – zakończył, w napięciu oczekując odpowiedzi.
- Jeśli mam być szczery – odparł Gentar ze zdumieniem na twarzy – to niewiele o tym wiem. A zresztą, co tam będę gadał... pierwszy raz o tym wszystkim słyszę. Nie wędrowałem ostatnio za wiele, a z tego, co widzę, był to niewątpliwy błąd. W każdym bądź razie tutaj niewiele się dzieje, żadnych wzmianek nie ma. Dziwne to...
- To jest nawet bardzo dziwne – przyznał Mald, zaskoczony. – Przecież wzmianki o zbliżającej się wojnie powinny dotrzeć nawet do najmniej aktywnego stworzenia w tych okolicach. Nie rozumiem, czemu takie wieści się tu nie rozprzestrzeniają.
- Gdyby się rozprzestrzeniały, na pewno bym tego nie przeoczył – powiedział druh.
- Doskonale o tym wiem. Tym bardziej dziwi mnie ta sprawa. Czyżby tutaj nikt nic nie wiedział? Czyżby Lenolia się w ogóle do niczego nie szykowała?
Gentar tylko wstał, podszedł do okna i z zamyśleniem zapatrzył się w nie. Zapadło ponure milczenie.
- A ty masz jakieś wieści? – przerwał ciszę Parkstone.
- Mam – odpowiedział przyjaciel, jakby budząc się nagle. – Mam, ale opowiem wszystko wieczorem.
- W porządku – rzekł Maldenholm.
Znów zapadła chwila milczenia, lecz w pewnym momencie Gentar podniósł dumnie głowę i uśmiechnął się lekko.
- O co chodzi? – spytał Bob, zauważając to.
- Najwyższy czas, bym kogoś wam przedstawił – oznajmił druh.
- Kogo takiego? – ożywił się Parkstone.
Z cienia którejś szafy niespodziewanie wychynęła sylwetka średniego wzrostu chłopaka, w wieku około piętnastu lat. Maldowi i Mike’owi serce podeszło do gardła.
- Ale... – jąkał się Parkstone. – On... tu był?
Chłopiec wyglądał jakoś smutno, miał ponurą minę. Pomimo że wyszedł z ciemnego zakątka, nadal zdawało się, że coś rzuca na niego cień. Tak jakby stał pod drzewem.
- To chłopiec z ziemi – oznajmił Gentar. – Jego losy nie są warte tego, by je teraz wspominać, więc nie usłyszycie ich na razie. Poczekamy na lepszy moment. Nazywa się Carl.
Carl był średniego wzrostu, dosyć szczupły i miał czarne włosy.
- Dzień dobry – przywitał się ponuro.
- Witamy – odparł Mald po chwili ciszy. – Chodź, siadaj.
Przyjaciele obserwowali, jak chłopiec przemieszcza się wraz ze swoim „zacienieniem”. Razem z nim usiadł na ławce. Nie odrywali oczu od ponurego Carla. Zasiadł tuż obok Mike’a, który odruchowo odsunął się.
- Kim jesteś? – zapytał Parkstone z lekka nieufnie.
- To człowiek, który nam pomoże – odpowiedział Gentar srogim tonem, widząc podejrzliwość Malda wobec chłopca. – Na razie tylko tyle będziecie o nim wiedzieć.

Wkrótce spotkanie stało się dużo przyjemniejsze. Kompani przeszli do bardziej neutralnych i wesołych tematów. Dużo żartowali, śmiali się, opowiadali o zabawnych wydarzeniach z okolic. Atmosfera nieco się rozluźniła. Nawet Maldenholm, który wcześniej wydawał się Mike’owi poważny i ponury, teraz wciąż miał uśmiech na twarzy. Najbardziej towarzyski okazał się Gentar, który w rozbawianiu towarzystwa pełnił główną rolę. Michael śmiał się dość często, choć odzywał się rzadko. Najmniej rozmowny był jednak Carl. Siedział wraz ze swoim cieniem, wpatrzony ślepo w ścianę. Mike co jakiś czas zerkał na niego podejrzliwie, nie mogąc się nadziwić, jak wciąż siedzi nieruchomo niczym posąg. Przypomnieli mu się czterej nieznajomi z Kalmanionu. Odwrócił wzrok i wrócił do rozmowy.
Po dłuższym czasie Parkstone spojrzał wreszcie w okno. Było już późno, świat za oknem zakryła czerń. Wśród niej wyróżniał się jedynie złoty rogal księżyca. W domu też było już ciemno. Zapalił parę świec i postawił je na stole.
- Niestety, chyba nadszedł czas – powiedział Mald poważnie.
Zapadła chwila ciszy.
- Chyba masz rację – odparł niechętnie Gentar.
Kompani spuścili głowy, a uśmiech opuścił ich twarze. Jedynie Carl niespodziewanie odwrócił oczy od ściany, jakby się wreszcie czymś zainteresował. To niespokojne milczenie trwało parę minut.
- Cóż, może ja zacznę – zdobył się wreszcie Gentar.
- Zaczynaj – zgodził się Mald. – Ciekaw jestem, co masz do powiedzenia.
Zapadła cisza, wszyscy zamienili się w słuch. Kompan wziął głęboki wdech i jął mówić.
- W ostatnim czasie zdarzyło się w kraju parę dziwnych rzeczy – zaczął. – Nikt do końca nie wie jeszcze, kim byli bohaterowie tych wydarzeń, ale pewne podejrzenia można wysnuwać. Ja już swoje mam i od razu mówię, że nie są optymistyczne.
- No zaczniesz wreszcie? – niecierpliwił się Mald.
- Już, już, spokojnie – odrzekł Gentar. Jego twarz nabrała zaniepokojonego wyrazu. – Otóż, w tym miesiącu miało miejsce kilka napaści na duże i znane gospody w Lenolii. Podczas każdej z nich było ciemno, mało co było widać, ale według pogłosek sprawcy byli ubrani w niebieskie płaszcze i tak zakapturzeni, że nie było widać ich twarzy...
Serce Mike’a w tym momencie zabiło mocniej i odciął się na kilka chwil. Od razu przyszli mu na myśl czterej mężczyźni, których widział w Kalmanionie. Zadumał się, lecz po minucie ocknął i wrócił do rozmowy. Gentar kontynuował swoją opowieść:
- Niedługo po drugiej napaści w jednej z większych stajen w kraju zniknęły cztery najśmiglejsze konie. Kilka dni później dziwni ludzie napastowali jedną z gospód w Healbred. Tym razem przybyli konno, tak więc sprawa złodziei koni jest oczywista.
- Ale co robiły te zbiry? – przerwał zaintrygowany Mald. – Czy są już jakieś domysły, o co im mogło chodzić?
- Do tego właśnie zmierzam – odparł z powagą Gentar. – Właśnie najciekawsze jest to, że mężczyźni ci prawie nic z tych knajp nie zabierali. A to, co zabierali, nie mogło być niczym istotnym. Wydawało się raczej, że czegoś lub kogoś szukają, bo niektórym ludziom szczególnie się przyglądali.
- Komu? – zapytał żywo Maldenholm.
- Chciałbym to wiedzieć – odrzekł druh ze zrezygnowaniem. – Nie było mnie przy tym. Nie wiem aż tak wiele. Świadkowie zdarzeń byli natomiast zbyt spanikowani, by móc opisać, jakich to ludzi obserwowały dziwne typy. Pomijając to, że było za ciemno, by móc to ocenić.
- Coś mi tu jednak nie gra – wtrącił Mald. – Jak ci dziwni goście mogli się im przyglądać? To ci ludzie nie uciekali?
- Podobno do środka władowywało się tylko dwóch zbirów – mówił Gentar. – Pozostali dwaj czatowali przy drzwiach i czekali. Goście nie mogli więc uciekać. Stali nieruchomo, w milczeniu czekając na to, co zrobią tajemnicze zbiry. Nie powiem, że obeszło się bez przelewu krwi. Parę osób musiało zginąć od ich mieczy. A jednak były to wyjątkowo dziwne napaście...
Maldenholm tym razem złapał się tylko za brodę, popadając w zadumę, i nic nie odpowiedział.
- Od czasu kradzieży koni – jął kontynuować po chwili Gentar – zbiry zaatakowały już tylko raz i na tym koniec. Minął tydzień i nie było jeszcze żadnego ataku. Po całym kraju rozeszła się wieść o niebezpieczeństwie i gdy zaczyna zmierzchać, wszyscy mieszkańcy zamykają się w czterech ścianach. Gaszą światła, barykadują drzwi i siedzą cicho jak mysz pod miotłą.
- No to chociaż jedno już rozumiem... – mruknął Mike pod nosem.
- I jakie są twoje podejrzenia? – spytał Mald, jakby domyślając się tego, ale chcąc jeszcze upewnić. Gentar przez chwilę milczał, wlepiając wzrok w podłogę.
- Wiesz co – rzekł w końcu. – Może najpierw ty opowiedz swoje wieści. Mam dziwne wrażenie, że chodzi nam o to samo.
- Też mam takie wrażenie – odparł Parkstone. – Więc powiem, co myślę... Zacznę może od momentu, na którym skończyłem. Opowiedziałem wam o szykującym się ataku ras pozaludzkich, o którym tutaj podobno nikt nic nie wie. Jak więc myślicie, co może być motywem tego najazdu?
Towarzysze odpowiedzieli milczeniem.
- No właśnie! – rzekł Maldenholm. – Właśnie wydawałoby się, że nic... Przecież kontakty ludzi z krajami pozaludzkimi już dawno zostały zerwane. Nie było zatem żadnych sporów, które mogłyby teraz zaowocować napaścią. Wątpię również, aby obcymi rasami kierowały pobudki typu chęci podboju nowych ziem. Byłoby to możliwe, gdyby to miała być wojna paru krajów. Tymczasem tutaj szykuje się wielki atak na wielkie terytoria. To zbyt duże ryzyko, aby miało służyć jedynie zdobyciu nowych ziem.
- Czyli o co im chodzi? – po raz pierwszy odezwał się Mike.
- Do tego właśnie zmierzam – odparł Parkstone. – Jest niewiele sił, które byłyby w stanie powodować tak duże wydarzenia – tu przełknął ślinę, poczym jął mówić ciszej i wolniej. – Moim zdaniem, po raz drugi w historii chodzi o tę samą postać... o tę, co kiedyś.
Zapadła chwila milczenia.
- O Vorgana – z powagą i niepokojem dokończył Gentar, podnosząc z miejsca. – A ta zgraja zbirów, to jacyś posłowie jego Drużyny. No, dawno żeśmy o nim nie słyszeli. Miałem dokładnie te same skojarzenia, ale wolałem o nich nie mówić, zanim ty ich nie potwierdzisz.
Mike’a przeszły ciarki po plecach. Nie wiedział, o czym mówią jego kompani, ale miał nieodparte wrażenie, że sprawa jest wstrętna. Coś go od niej odpychało. Z jednej strony był zaciekawiony, a z drugiej – zaczynał drżeć. O tym, że widział tych ludzi w niebieskich płaszczach, wolał już teraz w ogóle nie pamiętać.
- Wiesz już, dlaczego chciałem się spotkać – zwrócił się Mald do Gentara.
- Od początku miałem takie przeczucia, ale... – urwał kompan na chwilę – ale co ty masz zamiar zrobić?
- Nie wiem – odparł rozmówca. – Naprawdę nie wiem. Wiem tylko to... – dodał, poczym wyciągnął zza swojego płaszcza zamkniętą na klucz księgę. Podniósł ją do góry, pokazując wszystkim. – Ta zamknięta stara księga, moi drodzy, to jest właśnie Księga Mocy – powiedział poważnie. – Ona podobno ma być dla nas ocaleniem...
Towarzysze wlepili wzrok w ten przedmiot, jakby była to jakaś wielka rzecz.
- Ostatnia nam znana, Siódma Przepowiednia... – kontynuował Maldenholm – ma szansę spełnić się za naszego życia. W dodatku możemy się pośrednio przyczynić do jej spełnienia. To właśnie ten przedmiot może być dla nas ratunkiem.
- Ale jak? – zdziwił się Gentar, bo choć treść przepowiedni znał dobrze, nie wiedział tego.
Parkstone ściszył głos.
- Gdybyśmy to wiedzieli – jął mówić – sprawa byłaby o wiele prostsza. Ale na tym właśnie polega nasze zadanie. Mamy się dowiedzieć. Musimy sprawdzić, na czym polega rola tej księgi w walce z niebezpieczeństwem – spauzował na chwilę, zbierając myśli. – To bardzo ważne. Za kilka dni czym prędzej ruszamy w podróż do Omerionu. Tam się naradzimy z człowiekiem, który od lat stoi po jasnej stronie życia i od zawsze orientuje się w ciemnych sprawach, o których tutaj nie wie nikt.
- Król Fenor – powiedział Gentar.
- Tak, właśnie on – potwierdził Mald. – Musimy wyruszyć jak najszybciej. Czas gra teraz dużą rolę. Nie możemy zwlekać.
- Hmm... – zamyślił się rozmówca. – Ciekawe, czy na odległym wschodzie rozeszła się już wieść o powracającym zagrożeniu...
- Rozeszła się na pewno – odrzekł Parkstone. – Pytanie tylko, kto o tym wie. Nie wierzę, aby wieść nie dotarła do Bojgardii. Tam sprawa ta jest już na pewno dobrze znana. Zresztą, pewno bardziej niż nam... Nie zdziwiłbym się, gdyby Bojgardowie już zaczynali działać. Pewnie już się dziać zaczynają spore wydarzenia. Nowe sojusze, zerwane przymierza, wojny... Na razie nie mamy jak o tym usłyszeć. To wszystko jest bardzo daleko. Ale kto wie, czy los nas nie zaprowadzi w tamte groźne teraz strony...
- Kto wie... – powtórzył Gentar, poczym zapadło długie milczenie.
W Mike’u mieszały się różne uczucia. Raz brało górę zaciekawienie, a momentami dziwny lęk oraz strach. Od kłębiących się w jego głowie myśli poczuł się senny, ziewnął parę razy i w krótkim czasie zasnął. Sny miał niespokojne. Najpierw widział swoją matkę, która z niewiadomych powodów lamentowała, biegając po domu i krzycząc jakieś niewyraźne słowa. Potem śniło mu się, że siedział w jakimś ciemnym pomieszczeniu, gdzie nic nie było widać. W pewnym momencie za jego plecami zapaliła się świeca. Odwrócił tedy głowę i tuż przed sobą ujrzał czterech mężczyzn w niebieskich płaszczach, którzy wlepiali w niego ślepo swój wzrok. W tym momencie zbudził się ze snu. Gęsta ciemność zalegała w pokoju. Zorientował się, że leży już w łóżku. Musieli go tu przynieść. Obrócił głowę lekko w prawo i wtedy przeszedł go chłodny dreszcz. Tuż nad nim pochylał się „zacieniowany” Carl. Smutno wpatrywał się w niego. Mike poczuł się tak nieswojo, tak dziwnie, że nie wiedział, co zrobić. Nagle jednak dziwny chłopiec wyprostował się i podszedł do swojego łóżka. Michael odetchnął z ulgą, niemniej jednak czuł się niepewnie i jakoś tak się zawstydził. Po chwili zakrył się kołdrą, wtulił głowę w poduszkę, starając się zapomnieć o niejasnym zajściu. Szybko zasnął.
Tym razem obudził się dopiero nad ranem. Niepewnie pokręcił głową na wszystkie strony, lecz teraz Carla nie było na szczęście w pobliżu.
Czterej kompani wkrótce wyruszyli do portu w Monoel. Podczas wędrówki zapoznali się bliżej. Nawet Carl powoli zaczynał się odzywać, a Mike coraz mniej się jego lękał. Od czasu do czasu prowadzili ze sobą krótkie, może na razie trochę sztuczne rozmowy. Był to jednak dobry wstęp do znajomości.
Tak dotarli do portu. Był to pomysł Maldenholma, który chciał drogą morską ominąć niebezpieczny Las Niezgody. Co to było za miejsce, to jedynie on i Gentar raczyli wiedzieć. Na razie się tą wiedzą z nikim nie dzielili. Parkstone bardzo był rad, że uda mu się ominąć wspomniane miejsce, ale ten pozytywny nastrój dość szybko mu przeszedł. Mocny wiatr dął z północy, niosąc ze sobą ciemne, gniewne chmury. Zanosiło się na sztorm.
- Będziemy musieli odbić na południe – rzekł kapitan statku do kompanów. – Nie damy rady zdążyć minąć Lasu Niezgody przed burzą. Nie zdążymy też powrócić do portu. Musimy zacumować jak najbliżej. Nie mamy wyboru. Odbijamy na południe i zatrzymujemy się na lądzie.
Maldenholm nie był pocieszony tą wieścią. Dobrze bowiem wiedział, że kraina, która leży na południe od miejsca, w którym się znajdowali, to po prostu Las Niezgody. Tam się musieli zatrzymać. W dodatku na okręcie doszły go słuchy, iż do tego właśnie lasu powrócili z dawna niewidziani Obrońcy Szarej Rzeki. Nie wiedział, na ile w tym było prawdy, a na ile pustej plotki. Miał jednak powody do obaw.
Tak kompania znalazła się na lądzie w Lesie Niezgody. Wędrowcy schowali się jakoś przed burzą, ale statek został niestety mocno uszkodzony i nie mógł popłynąć. Towarzysze dobrze wiedzieli, że nie mogą tracić czasu na powrót. Musieli ruszyć przed siebie, nawet jeśli byli w tej dziwnej krainie. Czwórka podróżników wyruszyła więc. Pomachali jeszcze przedtem przez morze do pięknego portu w Monoel, po czym odbili na południe w poszukiwaniu ścieżki i oddalili się od morza.[/blok]


Autor: 1581


Nasz serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Więcej informacji można znaleźć w Polityce prywatności.

ZAMKNIJ
Polityka prywatności