Kroniki Fantastyczne


[Krainy]


Obrońcy Wiary - cz.1

[blok]Prolog
Drzwi do komnaty otworzyły się. Cienka smuga światła przedostała się do pomieszczenia i zanurkowała w ciemność, jednak po chwili została przyduszona przez mrok.
Niewysoka postać wkroczyła do przepełnionej ciszą sali. Jej masywna postura zlewała się z otaczającą wszystko wokół czernią. Przedmiot, który owa osoba dzierżyła w dłoni mienił się mocną czerwienią i oświetlał zagadkowe kąty pokoju. Mężczyzna obrócił się kilka razy i jakby z obawy przed jakimś niebezpieczeństwem wyjął ostry sztylet. Zaczął powoli stąpać przed siebie, rozglądając się uważnie. Pomieszczenie na pozór wydawało się puste, poprzewracane stoły, szkielety i ogólny nieład sprawiał wrażenie, iż nikt nie zaglądał tu od dobrych kilkuset lat. Na ścianach widniały jakieś runiczne znaki, a z sufitu zwisał trup. Dało się czuć okropny fetor, który wydzielały martwe ciała. Smród tak kręcił w nozdrzach, że omal nie dało się wytrzymać. Owa postać wcale jednak nie przejmowała się okropnym zapachem, to, co ją tutaj sprowadziło miało teraz większe znaczenie. Krok za krokiem, ostrożnie i powoli, każdy ruch wydawał się być przemyślany i rozważny. Mężczyzna miała jakiś cel, nie bez przyczyny znalazł się tym obskurnym miejscu. Teraz zbliżał się do wielkich, mosiężnych drzwi, które ledwo trzymały się w zawiasach, lekko je uchylił i przystawił do nich ucho. W pomieszczeniu odbywała się jakaś zażarta kłótnia, głosy, które się stamtąd wydobywały wyraźnie wskazywały na to, że rozmowa może się źle skończyć.
-Głupcze, ty chyba nie pojmujesz istoty rzeczy, wiesz do, czego to może doprowadzić?- dało się słyszeć głośny, skrzeczący głos. Po tych słowach zapadła krótka cisza przerwana po chwili jakimś wybuchem.
-Czyżbyś drogi Tennesie brał mnie za głupca? Myślisz, że nie znam potęgi Zakonu? To szaleńcy, są w stanie zrobić wszystko, by bronić się przed naszymi siłami…
-Nie musisz mi tego uświadamiać braciszku, myślisz, że nie słyszałem opowieści o tym jak obchodzą się z jeńcami?- ponownie odezwał się krzykliwy głos. I ponownie zapadła grobowa cisza, którą co chwilę budził głośny wrzask, lub wybuch.
-Tak, ci ludzie są bardziej przebiegli niż pająk na swej pajęczynie, znają każdy nasz ruch, są dobrze przygotowani, a także nie wahają się użyć swych najlepszych atutów- tym razem odezwała się postać zwana Tennesem.
-Masz rację, mają jednak na pewno jakiś słaby punkt, jaką szczelinę, którą nie zdołali załatać…
-Cóż nam po tym??- warknął kompletnie już wstrząśnięty Tennes –Przecież i tak ich nie rozszyfrujemy, toczymy z nimi boje od wielu wieków, a ich potęga rośnie i rośnie…
Po tych słowach już po raz trzeci nastała głusza. Stojąca za mosiężną bramą osoba zaczęła wsłuchiwać się w ciszę, czekając aż któryś z demonów wreszcie się odezwie. Na próżno wyczekiwała jednak jakiegoś odgłosu. W sali panował bezgłos i spokój. Postać troszkę szerzej uchyliła drzwi i z przerażeniem spojrzała w głąb komnaty. Wszystko jak na złość stało w milczeniu i bezruchu. Jeszcze bardziej odchyliła drzwi i dopiero teraz ujrzała dwójkę demonów zmierzającą ku wyjściu. Jeden z nich, wysoki i barczysty, z wysuniętą szczęką do przodu, z której sączyła się jakaś klejąca konsystencja. Jego ciało było pomarszczone, w niektórych miejscach skóra gniła i wydzielała okropny zapach. Na szyi potwora wisiały jakieś naszyjniki o przedziwnych kształtach. Jego zakrwawione oczy lśniły czerwonym blaskiem i skrzyły się w mroku. Ciało pokrywała szkarłatna ciecz, która tworzyła wokół niego kałużę. Tuż obok niego stąpała druga postać. Ten w przeciwieństwie do swego kolegi był niski i chudy. Wyglądem przypominał raczej nieboszczyka. Skóra miała specyficzną białą barwę, jego ręce chude i zakończone ostrymi pazurami dosłownie wlokły się za nim. Twarz zaopatrzona w parę wyłupiastych oczek, które rozglądały się w różnorakie strony. O dziwo demon posiadał kilka włosów, które śmiesznie sterczały z tyłu czaszki i powiewały na lekkim wiaterku. Posiadał on także parę błoniastych skrzydeł, które świetnie się prezentowały.
Kiedy postać ujrzała tę parę zmierzającą w stronę drzwi, bez zastanowienia postanowiła czym prędzej uciekać. Już sam widok twarzy potworów wzbudził jej lęk, a co dopiero bliskie spotkanie z nimi. O tym nie było nawet mowy. Czym prędzej podniosła z ziemi lampkę, zgasiła ją mocnym podmuchem i biegiem ruszyła do wyjścia z korytarzu. Zaczęła siłować się ze starymi drzwiami, które wcześniej otworzyły się z łatwością, teraz zaś jak na złość nie chciały drgnąć. Demony zaczęły się zbliżać, dało się słyszeć coraz głośniej ich rozmowę i diabelski śmiech. Tajemnicza postać nie mając pomysłu, co począć musiała wybrać jakąś inną drogę ucieczki. Tuż przy drzwiach zauważyła stertę zbroi i różnego typu zardzewiałego orężu. Bez namysłu wskoczyła w nią próbując jak najlepiej się zamaskować. Na nic to się jednak zdało, bo w tym momencie rozstąpiły się drzwi i do wąskiego korytarzu wstąpiła dwójka potworów. Jeden z nich, ten o wyglądzie trupa musiał zauważyć jak coś w oddali się poruszyło, bo od razu entuzjastycznie powiadomił o tym swego brata:
-Tennesie spójrz tylko, mamy gościa!
Drugi demon nie wykazywał tak dużego zadowolenia jak jego towarzysz, otarł swą ręką ślinę, która sączyła się mu z paszczy i wolnym, swobodnym krokiem ruszył przed siebie. Zachowanie Tennesa wzbudziło zdziwienie w jego towarzyszu, który oburzony chciał coś wrzasnąć, jednak barczysty stwór zgasił jego słowa machnięciem ręki.
-Spokojnie, ten szpieg może na pomóc- szepnął i sięgnął swą pomarszczoną ręką ku stercie orężu, z której wyciągnął tajemniczego przybysza. Postać była raczej niewysoka, ale barczysta i „okrągła”. Jej ciało pokrywał lekki pancerz, z wyrytymi na piersiach znakami.
Miała także długą brodę splątaną w zabawne warkoczyki i pomarszczone ciało. W dłoni trzymała mały sztylet, którym w bezradności wymachiwała we wszystkie strony.
Demon spojrzał w jej twarz z obrzydzeniem, oblizał swe białe wargi długim językiem i powiedział:
-Wiedziałem, że Krasnoludy wejdą nam w drogę…Czy wy zawsze musicie wtrącać się w nie swoje sprawy?- warknął Tennes i podniósł krasnala wyżej. –Gadaj przebrzydły psie, kto cię tu nasłał?!
Krasnolud spojrzał na potwora zlęknionym wzrokiem i po chwili niepewnie powiedział:
-Nic ci nie powiem, prędzej zginę…
Adresat pytania zaśmiał się głośno, a potem obdarzył go gardzącym spojrzeniem.
-Ty głupcze, chyba nie uważasz, że nie potrafię odczytać tych znaków? Przecież to symbol krasnoludów z zachodu, niegdyś wygnanych przez Cedarica…- powiedział spokojnie, lecz dobitnie demon. Po tych słowach krasnal skrzywił się i zaczął wierzgać, jak dziki koń w uścisku potwora. Ten jednak nie dał za wygraną i bardziej zacisnął swą plugawą dłoń na szyi malucha.
-Gadaj parszywy kundlu, co oni chcieli się dowiedzieć!?- krzyknął Tennes, kiedy jednak zobaczył, iż krasnolud nadal stoi w milczeniu, zezłościł się nie na żarty. Podniósł kurdupla na taką wysokość, że jego chude, małe nóżki zaczęły dyndać w powietrzu. Na twarzy krasnoluda pojawił się grymas, zaczął wyrywać się ze szpon potwora, w bezradności miotając się na wszystkie strony. Demon miał z tego wielką uciechę, coraz wyżej podnosił swą ofiarę i coraz mocniej ją dusił. W pewnej chwili, widocznie już znudzony zabawą, krzyknął głośno i z impetem rzucił krasnoluda w ścianę. Ten z rozmachem w nią wleciał i głucho padł na ziemię wydając tylko cichy jęk rozpaczy. Zapadła cisza, dało się słyszeć tylko ciche piski szczurów i stękanie leżącego przy ścianie krasnoluda.
-Zamknij się!- wrzasnął Tennes i rzucił w cierpiącego wiązkę energii, która poszybowała w jego stronę, a po chwili zaczęła przeszywać całe ciało liliputa.
-Przestań, zostaw go!- nagle krzyknął kościotrupiasty demon, który przez cały czas nic nie mówił. Tennes spojrzał na niego ze zdziwieniem.
-Czy ja dobrze słyszę, w sercu mego braciszka odezwała się iskierka dobra?- zakpił Tennes. –Co chcesz przez to powiedzieć, chyba nie zamierzasz zostawić tego wszarza przy życiu?
-Spokojnie mój towarzyszu, mam inny plan. On nie umrze, to za mało bolesna kara dla tego śmiertelnika…- spokojnie powiedział Arukan, a po chwili szeroko się uśmiechnął pokazując przy tym wszystkie swe szczarniałe zęby.
-Masz rację, musi zapłacić za swoje błędy czymś gorszym niż śmierć…- wymawiając te słowa Tennes zniżył głos, który po chwili został przyduszony głośnym rykiem. Demon podniósł ręce ku górze i zaczął wymawiać jakieś tajemnicze zaklęcie, po chwili z jego dłoni wystrzeliła ogromna czarna kula, która ugodziła krasnala prosto w twarz. Liliput zaczął zwijać się z bólu wydając przy tym głośne jęki. Próbował się podnieść, jednak po chwili padł na podłogę.
-Zrób to teraz- powiedział Arukan do swego brata. Tennes machnął głową na znak, iż rozumiem polecenie i wymierzył kolejną czarną kulę w krasnoluda.
-Cierp…- powiedział i wypuścił jarzącą się energię, która slalomem powędrowała ku ofierze.
Potem dało się słyszeć tylko głośny pisk i rechotanie potworów. W głowie krasnoluda zaczęły przemykać szybko myśli, skroń zaczęła mu okropnie pulsować, ból przechodził całego jego ciało. Śmiech demonów odbijał się w jego umyśle, z wycieńczenia padł na podłogę i zaczął się miotać w furii. Próbował wydusić z siebie głos, lecz zdołał wybełkotać tylko kilka słów. Oczy krasnala zaczęły zachodzić mgłą, twarz poczęła się marszczyć i blednąc, włosy powoli siwiały, skóra marszczyła się i w niektórych miejscach odpadała odsłaniając szkielet, ręce rozrastały się z nadmierną szybkością, na plecach poczęły kiełkować błoniaste skrzydła, które po chwili można już było ujrzeć w całej okazałości. Tennes wraz ze swoi bratem z zadowoleniem patrzyli na „poród” swego nowego dziecka. Wreszcie po długiej metamorfozie przed dwójką demonów stanął całkiem przemieniony krasnolud. Teraz jego ciało pokrywała jakaś obślizgła ciecz, nie był już mały, nabrał ogromnych rozmiarów, barki rozrosły się, zaś mięśnie u nóg i rąk przybrały zadziwiające kształty. Młody demon padł na kolana i rzekł sykliwym głosem:
-Oddaję sssię twojej władzy…




1. Spowici Łuną Ciemności
…to za sssprawą Obrońców Wiary moja twarz i wygląd zossstał tak oszpecony. Ich magiczne sssiły sssprawiły, iż przeissstoczyłem sssię w potwora!- w wielkiej sali, pośrodku stała jakaś postać otoczona grupką krasnoludów. Pomieszczenie podtrzymywane było czterema ogromnymi filarami, a każdy z nich spiralnie kręcił się ku górze. Sufit i podłogę pokrywały malunki jakiegoś amatora-malarza. Przedstawiały one ogromnego czarnego smoka i długiego węża. Potwory te jak gdyby łączyły się w jedno, ogon dużej jaszczurki plątał się z odnogą węża, zaś jego pysk krył się gdzieś za błoniastymi skrzydłami jaszczura.
Osoba stojąca pośrodku, nie wyglądała na coś, co można było nazwać normalnym. Ciało bestii pokrywała maź, z głowy wyrastało kilka siwych włosów, twarz była pomarszczona, zaś ręce i nogi sterczały w zabawny sposób, jak kikuty. Owa postać miała zgarbioną posturę, a z jej gęby wyciekała jakaś zielona ciecz. Oczy patrzyły złowrogo na otoczenie i błyszczały czerwonym blaskiem, niczym ognik.
-Kimże jesteś, przeklęty demonie, iż śmiesz przybywać do tak szlachetnego rodu jakimż jesteśmy my, Krasnoludy z Zachodu.- zapytał jeden z dowódców zespołu.
Potwór dobrze przyjrzał się krasnoludowi, który zadał mu pytanie, otarł ślinę z pyska i zapytał:
-A z kim mam przyjemnośśść rozmawiać? Jeżeli sssię nie mylę, to ty jesteśśś Sssakrand zwany Władcą Gór, wielki wódz i niezassstąpiony wojownik, który, jak mówią legendy kładzie uderzeniem młota, niedźwiedzia…
-Jam jest Sakrand, toż to czysta prawda, ale skądże mości wielmoża takie ma wiadomości, jam myślał, że takie kreatury jak wy toż tylko w sobie zadumane są- swojsko krzyknął Sakrand z nieukrywany sarkazmem w głosie.
-Uważasz sssię za potężnego, oj krasssnalku igrasz z ogniem, gdybym chciał mógłbym cię zrównać z ziemią…Ja mam jednak inne zamiary. Przybywam w pokoju, no i właśśściwie nie mam złych intencji, bowiem jeszcze nie dawno…Byłem jednym z wasss.
-Łże! Kłamca!- krzyknął ktoś z tłumu. Demon wyciągnął swą szyję na maksymalną długość i wyszukał swym wzrokiem śmiałka, który miał odwagę go obrazić. Jednym ruchem ręki podniósł zlęknionego liliputa z ziemi i dźwignął go na wysokość swych barów, czyli jakiś trzech metrów. Krasnolud zaczął się miotać w przestrachu na wszystkie strony i głośno wrzeszczeć. Stwór uśmiechnął się i wyszczerzył przy tym swe czarne zęby, a potem, jakby nigdy nic postawił panikarza na ziemi.
-Gdybym był demonem z krwi i kośśści, po tym idiocie pozossstałaby sssterta śśśmieci ja, jak wcześśśniej wssspominałem jessstem, a raczej byłem krasssnoludem, jednak za sssprawą przeklętych Obrońców Wiary, którzy rzucili na mnie urok ssstałem się owym ssstworem. Tylko wasza pomoc może złamać zaklęcie, musssicie mi pomóc bracia!
-Na jakiej podstawie mam ci uwierzyć, przeklęta bestio.- zapytał Sakrand i ujął młot w ręce.
-Nie bessstio, tylko Nadrandzie Górssski Potoku, synu Rakanda II i Elimandry.- wrzasnął demon.
Na Sali zapadła cisza, wszyscy zebrani wpatrywali się w stwora, który w jednej chwili stał się im bardzo bliski.
-Jak śmiesz podszywać się pod tak wspaniałego krasnoluda, jakim był Nadrand, wynoś się stąd, albo nadziejemy twą głowę na pal!- krzyknął Sakrand i podniósł młot z ziemi.
-Zamilcz!- ryknął –Tylko wy możecie mi pomóc, nie zawiedźcie mnie bracia…- jego ton wypowiedzi złagodniał w jednej chwili.
Zapadła cisza, wszystkie pary małych oczek ludków wpatrywały się w stojącego pośrodku potwora, który uważał, iż był jednym z nich.
-A jeżeli ci odmówimy?- zapytał jeden z odważniejszych i twardo utkwił wzrok w bestii.
-Wtedy czeka wasss ssspędzenia życie w tej zrujnowanej Cytadeli, myśśślicie, że nie pamiętam, jak nasza rasssa odrzucana była przez innych? Ile musssieliśmy przeżyć bluźnierssstw i kłamssstw na nasz temat, ile razy uważano nasss za gorszych i sssłabszych? Zawsze byliśmy z boku, czyżbyśśście zapomnieli o wygnaniu i represssji wobec nasss? Nie pozwólmy sssobą pomiatać, nie pozwólmy zhańbić naszej rasssy, Krasssnoludów z Zachodu!- wykrzyczał te słowa jednym tchem, splunął na ziemię i zaczął kontynuować wypowiedź. –Nasz losss może sssię odmienić, musssicie tylko mi zaufać, pomóżcie mi, a ponownie ssstaniecie na czele jednej z najpotężniejszych rasss w całym Alkoranie! Nikt nie ssstawi nam czoła, nikt nie ssstrąci nasss z wyżyn! Nawet przeklęte demony, krasssnoludy, elfy, czy Obrońcy Wiary, nasza potęga będzie trwała na wieki!
Kiedy skończył cały tłum wpatrywał się w niego z podziwem, wielu szemrało coś cicho, inni rozdziawili tylko buzię, a jeszcze inni głośno rozprawiali o propozycji demona.
Było widać, że jego przemowa bardzo ich zainteresowała, wiedzieli jednak, iż ostateczny głos należy do dowódcy.
-Czuje, że nie wynikną z tego same złe rzeczy, ale jestem wstanie spróbować… - bez przekonania szepnął Sakrand.
-Wiedziałem, że nie jesteśśś głupcem.-z triumfem w głosie powiedział stwór. -A teraz muszę trochę wzmocnić nasze sssiły, nie jesteśśście zbyt potężni by ssstawić czoło całemu Alkoranowi, mam jednak cośśś, co sssprawi, iż ssstaniecie sssię niepokonani!
Po tych słowach demon zaczął szeptać cicho jakieś zaklęcie, już po chwili w jego dłoniach zaczęła się tworzyć czarna kula, która rosła z każdą sekundą. Kiedy osiągnęła maksymalny rozmiar, została wymierzona w grupkę krasnoludów.
-A teraz, poznajcie potęgę Zła!- warknął i rzucił kulę w przelęknione liliputy.
Na początku każdy z nich padł na ziemie i zaczął się miotać w furii, dopiero po chwili dało się zobaczyć efekt czaru. Każdemu z osobna zaczęły wyrastać błoniaste skrzydła i pazury, skóra marszczyła się i rozrastała w szybkim tempie. W oka mgnieniu proces przemiany dobiegł końca. Demon z zadowoleniem patrzył na swoje dzieło.
-Witaj moja armio, Armio Śśśmierci…- syknął triumfalnie.





2.Na skraju puszczy
Po długiej i męczącej przeprawie przez Mglistą Puszczę wreszcie ich oczom ukazało się słońce i niebo, które wcześniej zasłonięte było rozłożystymi gałęziami drzew. Okazało się, że całkowicie stracili orientację w terenie, teraz przed nimi malował się ogromny wąwóz. W jego wnętrzu, w oddali było nieco wyboistego terenu porośniętego ogołoconymi z liści drzewami. Z małego lasku wypływał wartki potok, podlewający rosnące w pobliżu kwiaty różnego rodzaju. Za drzewami teren podnosił się i prowadził wysoko ku górze, gdzieś daleko widać było niewyraźne pasma górskie, których szczyty ginęły we mgle. Bliżej, skaliste urwiska otaczające wąwóz tworzyły półkole, z którego jakby nie było wyjścia. Ogólnie okolica aż zapraszała swoim wyglądem przybyszów, gdyż krajobraz ten stwarzał piękną atmosferę. Grupka wędrowców była wprost zauroczona tym widokiem. Nawet ponury i zamknięty w sobie Argan z podziwem przyglądał się malowniczej okolicy.
-Ciekawe miejsce, jak oceniasz nasze płożenie mój synu?- niespodziewanie z chwili zadumy wyrwał ich donośny głos nieustępliwego i poważnego maga zwanego Codisem. Młody chłopiec w czarnych włosach, z białym piórem za uchem i długim płaszczu, jak przystało na zamożnego członka rodziny czarodziejów, z gracją sięgnął do swej lewej kieszeni i wyciągnął z niej pogniecioną mapę. Spojrzał na nią badawczo, przeleciał oczyma kilka razy i rzekł spokojnie wskazując palcem w czarną kropkę na pergaminie.
-Idąc przez Mglistą Puszczę poruszaliśmy się stale na północ, jeśli dobrze określam nasze położenie, to znajdujemy się przed Głębokim Kanionem, za którym prawdopodobnie figurują posiadłości Górskich Klanów…
-Ach, to cudownie! Po tylu latach odosobnienia od moich kumpli nie czuję się już krasnoludem, jeśli jednak zatrzymamy się tam w jakiejś knajpie od razu przypomną mi się stare dobre czasy-desperacko krzyknął Durin, przerywając tym samym monolog swojemu towarzyszowi, Ramdalowi.
-Zwariowałeś Durinie? Mamy misję do wypełnienia, nie czas na pijackie zabawy!- dobitne powiedział Codis.- A teraz ruszajmy i nie opóźniajmy naszej wędrówki, za mną bracia!- na te słowa, machnął dłonią ku swym towarzyszą i galopem ruszył ku głębi wąwozu. Tuż za nim ruszyło kilkudziesięciu mężczyzn. Wielu także szarżowało na wierzchowcu inni wolnym tempem poruszali się na nogach dźwigając różnego rodzaju tobołki. Wszystkich ich było około pięćdziesięciu, wielu ledwo stąpających, wycieńczonych długą wędrówką. Niektórzy zatrzymywali się na chwilę, aby zaczerpnąć trochę odpoczynku, lub szybko spałaszować suchego suchara, który był ich głównym pożywieniem. Do picia oczywiście woda, choć było o nią trudno, bo pobliskie strumyki bardzo często zamieszkiwane były przez różnego rodzaju niegościnne istoty. Zdarzało się jednak, iż z konieczności wybierało się kilku śmiałków, którzy wyruszali do potoczków, aby zaczerpnąć trochę płynu. Ogólnie podróż była bardzo męcząca i mogli ją wytrzymać tylko ci najbardziej wytrwali, a także silni psychicznie i fizycznie. Wielu nie wytrzymywało długiego marszu, ci, którzy nie byli wstanie dalej iść zostawali porzucenie przez swą drużynę w pobliskich wioskach. Do końcowego etapu wędrówki doszli tylko ci najbardziej mężni i niestrudzeni.


***

Karawana wkroczyła w głąb wąwozu, który jak matka wita swe dziecię, tak on swymi rozległymi „ramionami” przywitał strudzony wędrowców. Wielu z zainteresowaniem przyglądało się temu krajobrazowi. Ramdal, jakoż, iż geografia jest jego zainteresowaniem wziąwszy do ręki pergamin zaczął coś na nim szkicować. Krasnoludy, które mało cenią sobie piękno przyrody, wcale na bacząc na otaczający ich teren rozpoczęły głośną kłótnie na temat piwa. Elfy, istoty o bardzo szerokich horyzontach nie do końca wierzyły temu zakątkowi. Nie ufnie badały każdy kąt i starały się nasłuchiwać każdy szelest i ruch, co przy hałaśliwych rozmowach krasnoludów nie było łatwą sztuką
Na samym przedzie konwoju spokojnym i gustownym krokiem kroczył Codis, prowadząc swego pięknego rumaka za uzdę. Tuż obok niego stąpał Ramdal, który przez cały czas nie odrywał się od pergaminu. Mag spojrzał na swego syna i uśmiechnął się lekko.
Powoli zbliżali się do małego lasku. Niewysokie drzewa, ogołocone z liści przywitał serdecznie podróżników chyląc się do ziemi. Codis spokojnie zmierzył je wzrokiem i po chwili dał swym towarzyszą znak, że mogą spokojnie ruszać. Nagle coś jednak przykuło jego uwagę. Las był przez kogoś zamieszkany, tuż za drzewami stały jakieś istoty. Z daleka nie można było ocenić cóż to za stwory. Mag obawiał się jednak najgorszego. „Jeżeli to rozbójnicy to jesteśmy zgubieni, może nie dadzą nam rady, ale na pewno uda się im zniszczyć, albo zrabować nasze zapasy, a bez nich ani rusz. Wolałbym, żeby to były jak najmniej groźne istoty…”
Nie zdążył jednak dokończyć myśli, bowiem zza dorodnej sosny wyszła jakaś mała postać. Na pierwszy rzut oka można było poznać, iż jest to krasnolud. Krótka broda, ciężki hełm, młot i krępa postawa, same za siebie mówiły. Maluch wyszedł spokojnym krokiem z lasku i oparłszy swe ramiona na ogromny młocie machnął ręką ku drzewom. Już po chwili obok niego stało około sześćdziesięciu towarzyszy uzbrojonych po zęby. Codis w jednej chwili uspokoił się.
-O Bogowie, a tak się bałem, myślałem, że to jacyś zbóje, a to przecież wyborowa drużyna naszego przyjaciela, monarchy Górskiego Klanu Wielkiego Cedarica.
Przemowa maga wzbudziła wśród młodego dowódcy krasnali i jego kompanów głośny atak śmiechu. Ramdal z niepokojem spojrzał na swego ojca, który najwyraźniej robił dobrą minę do złej gry.
-Zawsze ceniłem sobie u was poczucie humoru- powiedział czarodziej z kwaśną miną.
Krasnoludy ponownie zaczęły głośno się śmiać i parskać
-Poczucie humoru, tak… Nie jest to chyba odpowiednia chwila na żarty, mamy ważniejsze sprawy…- niespodziewanie twarz wodza liliputów spoważniała.
-Jakie sprawy? Możemy wam w jakiś sposób pomóc?- uprzejmie zapytał Codis i otarł pot z czoła.
-Oczywiście, tylko wy możecie nam pomóc, no bo widzisz staruszku, my tu na was czekaliśmy, oczekiwaliśmy was od wielu dni…
-Świetni! Komitet powitalny, rozumiem, robicie za eskortę??- przerwał niepewnie czarodziej i głośno przełknął ślinę.
-Wiesz, co starcze, jesteś bliski prawdy…-arogancko odpowiedział wódz liliputów i spojrzał na swego kamrata. –Komitet powitalny…Nie zupełnie, choć możemy to tak ująć, co do drugiej sprawy…Tak jesteśmy waszą eskortą…
-Ach, uratowani!- wrzasnął młody mężczyzna dźwigający dwa tobołki. Nie zdołał jednak dokończyć swego entuzjastycznego krzyku, bowiem leżał już sztywno na ziemi ze sztyletem w głowie. Codis otarł pot z czoła i powoli obrócił głowę ku krasnalom. Kpiącym wzrokiem spoglądał na niego stojący tuż obok dowódcy krasnolud z jakimiś znakami wymalowanymi na twarzy i sztyletem, który spokojnie podrzucał sobie do góry.
-Co wy robicie, co to ma znaczyć?- niespokojnie zapytał Codis i swą ręką zatrzymał Ramdala, który już wyciągał miecz z pochwy.
-Bez paniki synu, najpierw dyplomatyczna rozmowa.- zgasił zapały młodzieńca i zwrócił się do wodza krasnali.
-Czego żądacie, możemy porozmawiać, nie chciałbym żeby doszło do wylewu krwi…
Młody głównodowodzący zastanowił się przez chwilę, ustalił coś po cichu ze swym towarzyszem i rzekł:
-Odejdźcie stąd, odejdźcie, albo będziemy musieli…- przy tych słowach przejechał swym grubym palcem po szyi i wydał głośny jęk. Jego kamraci zaczęli głośno rechotać.
Codis zmierzył ich krwiożerczym wzrokiem i rzekł spokojnie, lecz stanowczo:
-Chciałbym ci pomóc drogi przyjacielu, lecz mamy zadanie, które musimy wypełnić i ty nam w tym nie przeszkodzisz.
-W takim bądź razie będziemy musieli odeskortować was…- tu na chwilę przerwał i podniósł swój młot do góry.- Odeskortować do Piekła!- w tym momencie jego oczy zalśniły czerwonym blaskiem, a twarz w jednej chwili zbladła, włosy zaczęły powoli wypadać, zaś skóra marszczyć się i gnić. Już po chwili można było ujrzeć go w całej okazałości. Przed zaskoczonymi wędrowcami stał obślizgły zombiak. Podobną przemianę przeszli jego towarzysze. W mgnieniu oka cała banda krasnoludów przeobraziła się w grupę odrażających stworów, które głośno coś jęczały w nie zrozumiałym języku. Codis i jego towarzysze stanęli w osłupieniu. Mag nie miał pojęcia, co począć, przed nim stała zgraja potworów, która zapewne była zdolna do wszystkiego. Ramdal i kilku innych spojrzało na swego dowódcę z nadzieją, iż ten ma jakiś plan, Codis wcale jednak nie był do tego przygotowany. Owszem spotykali już w czasie wędrówki wiele stworzeń, z którymi musieli się zmierzyć, lecz te kreatury przerastały ich możliwości. Było ich o wiele więcej, każdy z nich uzbrojony po zęby no i oczywiście ta przemiana.
Armia zombiaków nie dała jednak mędrcowi czasu na namysł, z impetem rzuciła się w stronę karawany. Nieuzbrojeni tragarze zaczęli rozbiegać się w popłochu.
-Przestańcie, przestańcie, musimy stworzyć zwarty szyk!- w niebogłosy krzyczał mag, było już jednak za późno. Potwory wykorzystały błędne zachowanie ludzi i rozpoczęły swoje dzieło. Tragarze padali jak muchy, każdy kto dostał się w ręce zombiaka już po chwili leżał z poderżniętym gardłem.
-Szybko, musimy im pomóc!- wrzasnął Codis do swego syna i innych wojowników. Ci słysząc te słowa z bojowym okrzykiem rzucili się do bitwy. Ich szanse jednak już od początku były przekreślone. Okrutne kreatury wcale nie czuły bólu, kiedy jedna z ich części ciała odpadała przez cięcie miecza, wtedy w mgnieniu odrastała i była zdolna kontynuować walkę. Codis patrzył na to wszystko z przestrachem, jego armia w parę sekund zmalała do kilkunastu wojowników. Ludzie, którzy tak wiernie dla niego walczyli zostawali strawienie przez potęgę zombii. Niedobitki wojsk maga zaczęły się cofać i tworzyć okrąg wokół swego dowódcy. Herszt potworów wysunął swą kościstą szczękę do przodu i rzekł:
-Poddajcie się, a obiecuję, że wasze kości nie zostaną potępione…
-Naszą siłą jest Wiara, to ona poprowadzi nas ku zwycięstwu.- wymamrotał przez zęby Codis.
-Wiara? A cóż to takiego? Liczy się tylko potęga i władza…
-Taka kreatura jak ty nie jest w stanie objąć w swym małym mózgu, czym jest to słowo…
-Dosyć tych bredni starcze, zabijcie go, niech pozna smak śmierci!- wrzasnął dowódca widocznie bardzo już zdesperowany opanowaniem maga. Codis z pogardą spojrzał na zombiaka, i podniósł swą czarodziejską laskę do góry.
-Nie ma śmierci, jest tylko Wiara! „Bukhi Manu” - po tych słowach z jego magicznego przedmiotu wystrzeliły wiązki energii, które z zawrotną szybkością zaczęły kąsać szarżujące potwory. Zombii zaczęły jęczeć i ryczeć z bólu, ich kościste ciało rozpadało się i przemieniało w pył. Świetne posunięcie Codisa zmobilizowało jego towarzyszy do walki. Ramdal jakoż, iż niegdyś brał praktyki u maga także użył zaklęcia.
-„Zakli Sinum”- jego głośny okrzyk zaczął odbijać się niczym echo w wąwozie i już po chwili na ręce nowicjusza pojawiła się lśniąca kula, która z impetem powędrowała w stronę jednego z potworów. Odbiła się od niego i skierowała swój lot w kolejną kreaturę, która rozleciała się jak domek z kart.
-Nie, przestań, nie damy rady ich pokonać, zabijając jednego tworzymy kilku następnych!- wrzasnął niespodziewanie Codis.- Moim zadaniem jest ich zatrzymać, a ty mój synu czy prędzej ruszaj do stolicy i powiadom Emvira o całym zdarzeniu!
-Ojcze, nie mogę cię tak zostawić, nie pozwolę tym bestiom splugawić twego ciała!- odwdzięczył się jeszcze głośniejszym krzykiem Ramdal.
-Czyżbyś zapomniał, czego cię uczyłem? Jeżeli nawet moje ciało zostanie zbezczeszczone moja dusza pozostanie czysta…- przerwał na chwilę i zrobił unik przede atakiem zombiaka, a potem dodał: -Ruszaj i powiadom Mistrza, iż Zakon jest zagrożony. Uważaj w drodze, nawet najbardziej zaufani ludzi mogą okazać się…- w tym momencie przerwał mowę, koścista ręka potwora wbiła się w jego twarz i zaczęła ją powoli zgniatać. Mag jęknął z bólu i wypuścił swą laskę, którą przez cały czas mocno i pewnie dzierżył w dłoni. Poturlał się ona i wpadła wprost pod stopy dowódcy stworów. Ten jednym, szybkim krokiem nastąpił na nią nogą i złamał w pół. Po chwili wolnym krokiem podszedł do Codisa i zanurzył swą długą pieść w jego ciele. Czarodziej padł na ziemię prosto na swą długą szarą brodę i zamarł w bez ruchu. Jeden z potworów kopnął ciało i kiedy nie uzyskał żadnej oznaki życia wbił w je swe krzywe zęby. Za jego przykładem poszła reszta zgrai, która już po chwili rozkoszował się świeżym pożywieniem, rozrzucają zwłoki maga we wszystkie strony.
Ramdal nie mógł przecierpieć tego widoku, jego wychowanek, najbliższa osoba po matce została całkowici zmazana z tego świata. Nagle wszystkie chwile życia spędzone z ojcem zaczęły przelatywać przed oczyma młodego mężczyzny. Wszystkie uwagi, mądrości i przede wszystkim nauka o Wierze, na zawsze pozostaną w sercu chłopaka. Ramdal nie wiedział, co począć; usłuchać i nie baczyć na jego cierpienie, czy przyjść z pomocą swemu ojcu…
Przypomniały mu się słowa maga: „Idź za głosem serca”. W jednej chwili oprzytomniał i jak gdyby wrócił do teraźniejszości.
-Za mną- krzyknął do swym towarzyszy i złapał za uzdę swego rumaka. Oni postąpili tak samo.
-Paniczu, czyż dobrze czynimy?- niepewnie zapytał Loran, młody chłopak z krótkimi blond włosami. Ramdal nic nie odpowiedział, szybkim ruchem wskazał drogę i ruszył galopem. Tuż za nim ruszyła jego drużyna. Pędzili na złamanie z karku, ich cienie szybko śmigały na kolorowym krajobrazie. U ujścia wąwozu Ramdal nakazał się zatrzymać, powoli spojrzał w tył, zrobił znak krzyża i podniósł ręce ku górze. Po chwili milczenia szepnął cicho:
-Niech Bóg ma cię w opiece…- po tych słowach w jego oczach pojawiły się łzy, twarz przykryła mokra plama. Płakał rzewnymi kroplami, każda z nich z gracją i swobodą padała na ziemię tworząc głuchy odgłos. Chłopiec ukrył swe oblicze w ramionach i zaczął szeptać słowa modlitwy. Jego oddział przypatrywał się temu zdarzeniu z nie lada zdziwieniem, rozsądny Loran przywołał swych towarzyszy, aby na chwilę pozostawili młodego maga w samotności. Ramdal właśnie tego potrzebował, zgrabnym ruchem zeskoczył ze swego rumaka i ukląkł na ziemię. Potem się już tylko modlił, modlił i modlił…




3.Sprawa wyboru
Ze stuosobowej karawany pozostało tylko dziesięciu osobników. Każdy z nich skrajnie wykończony ledwo wlókł się na swych nogach. Las, do którego wkraczali wydawał się być przyjazny i otwarty dla każdego wędrowca jak całodobowa gospoda. Na samym czele stąpał wyprostowany Loran, tuż koło niego Durin, z tyłu zaś dwójka elfów z napiętymi łukami, a za nimi wysoki mocno umięśniony mężczyzna i kilku innych. Oczywiście na samym końcu, w pełnym osamotnieniu przechadzał się Argan, który zajęty był rozmową z samym sobą.
Na przedzie toczyła się jakaś zacięta rozmowa:
-Spokojnie, chłopak musi odpocząć, przeżył tak wiele, dajmy mu trochę czasu- rzekł Loran ku swym zagniewanym towarzyszą.
-Nie rozumiem, dlaczego modlitwa i Bóg jest dla was tak ważna…- oburzył się Durin.- ten młody piękniś każe nam odjechać, a sam pozostaje na środku drogi, gdzie ma zamiar klękać i szeptać jakieś formułki… Chyba zapomniał, że po śmierci swego ojca to on tutaj rządzi…- dodał po chwili z irytacją w glosie.
-Posłuchaj mnie mój drogi przyjacielu. To, co robi Ramdal nie polega na, jak ty to nazywasz bezsensownym klepaniu jakiś słów. On zagłębił się w modlitwie, a modlitwa to bardzo ważna rzecz w naszej wierze. W niej możemy porozmawiać z Bogiem, wyznać mu nasze smutki, podziękować za łaski jakim On nas uświęca- wolno i sprawnie tłumaczył swemu przyjacielowi, Loran.
-Ale, po co ta cała ceremonia? Ledwo uszliśmy z życiem z tej potyczki, a wy jeszcze dziękujecie temu swojemu Bogu za to, że jest z wami? Gdyby się wami opiekował nie dopuściłby do takiego incydentu.- wrzasnął krasnolud.
-Gdybyś uczęszczał do naszego Zakonu Wiary zrozumiałbyś, że się mylisz. Bóg musi dać nam odczuć cierpienie, bowiem i to uczucie jest rzeczą ludzką. W ten sposób chce sprawdzić, czy jesteśmy mu naprawdę wierni, czy kochamy Go tylko naprawdę, czy tylko na pokaz… Ty mój drogi przyjacielu w walce stawiasz tylko na siłę i uzbrojenie. Są jednak rzeczy ważniejsze, rzeczy duchowe, których nie jesteśmy wstanie ujrzeć, możemy je tylko doświadczyć.
-Dosyć tych bredni! Wasz Bóg to tylko wymysł, istota którą myśleliście sobie! Gdybym wiedział, że tak zakończy się ta wędrówka nigdy nie zgłosiłbym się, jako najemnik, aby wam pomóc! Nawet te przeklęte zaklęcia tego maga nam nie pomogły!
-Przysięgałeś memu ojcu wierność, jeżeli teraz masz bluźnić przeciw niemu i nam, precz z mych oczu!- niespodziewanie tuż przy boku Lorana pojawił się Ramdal. Jego twarz była umazana w błocie, paznokcie u dłoni zachodziły brudem, oczy były podpuchnięte i jeszcze wskazywały na niedawny płacz. Ogólnie chłopak jak gdyby postarzał się o kilkanaście lat, wyglądał bardzo mizernie.
-O, widzę, że nasz młody panicz wrócił. Czy poprosiłeś Boga, żeby rozpatrywał nad nami opiekę i strzegł nas- Durin wypowiedział te słowa przedrzeźniając przy tym Lorana
-ZAMILCZ!- wrzasnął Ramdal i zrzucił krasnoluda z rumaka, po chwili leżał już na lilipucie. Zaczęła się wielka kotłowanina, Durin całkowicie zaskoczony posunięciem chłopaka przez chwilę leżał na ziemi i dawał się okładać młodemu magowi, dopiero po chwili zrzucił z siebie ciężar i podniósł pieść ku górze.
-Przestańcie!- warknął Loran i rozdzielił walczących.- Do czego prowadzi wasza kłótnia?
Dwójka wojowników głośno sapała, z nosa czarodzieja sączyła się krew.
-Ten idiota…- zaczął młody mag. -Wynoś się!- wrzasnął po chwili. Durin zmierzył go krwiożerczym wzrokiem, poprawił na głowie swój hełm, który w trakcie walki się przekrzywił i nadal wpatrywał się w swego wroga.
-Musisz nauczyć się panować nad swymi emocjami, to ważna cecha Obrońcy Wiary…
-SKOŃCZ Z TYMI BZDURAMI! MAM JUŻ PO USZY TYCH WASZYCH BREDNI, DO CZEGO DĄŻYCIE? WIARA WAS NIE URATUJE!
Cała drużyna spojrzała na krasnoluda, który cały zlany potem wykrzykiwał te słowa, po chwili wziął swój młot, ułożył go na ramieniu i ruszył przed siebie.
Loran odprowadził go wzrokiem, a potem cicho rzekł:
-Jest mu bardzo ciężko, musimy go zrozumieć…

Koniec części pierwszej[/blok]##edit_bykovaal 2006-06-16 16:52:29##ed_end##


Autor: 694


Nasz serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Więcej informacji można znaleźć w Polityce prywatności.

ZAMKNIJ
Polityka prywatności